Mam strasznie mieszane uczucia względem tej książki.
Przez mniej więcej połowę (czyli około 300 stron, bo to niezły tłuścioszek!) strasznie się męczyłam, był nawet moment, kiedy myślałam, że nie przebrnę. I to nie dlatego, że zaczęłam przygodę z Uszkierem od czwartego tomu i minęła dłuższa chwila, nim zapamiętałam wszystkie nazwiska, dowiedziałam się dokładnie kto jest kim, z kim i dlaczego bo to odrębna historia i spokojnie można czytać kolejne tomu niezależnie – nie było wielu odniesień do wcześniejszych książek – ale ze względów stylistycznych. Rozpaczliwie brakowało mi synonimów – i to w nietypowy sposób, bo jedno słowo (zwłoki, zwłoki, złwoki…) jest uparcie powtarzane (czasami dwa razy w jednym zdaniu!), by stronę dalej zostać pięknie zastąpione wyrazami bliskoznacznymi. Do tego praktycznie co drugie zdanie miało strasznie dziwną konstrukcję (coś pomiędzy Mistrzem Yodą, a Czesławem Mozilem), najchętniej zupełnie poprzestawiałabym w nich wyrazy. Myślałam już, że może Agnieszka Pruska ma po prostu taki styl, który mi akurat nieszczególnie odpowiada, kiedy w okolicach połowy książki, problem zupełnie zniknął. I chociaż wciąż gdzieniegdzie pojawiały się literówki (raczej często, niż rzadko, ale do przeżycia), to pod względem stylistycznym miałam wrażenie, że nagle czytam zupełnie inną książkę. Może od tego momentu inna osoba robiła korektę? Chyba nigdy wcześniej nie trafiłam na taki przypadek.
Niemniej jednak momentalnie zaczęłam czerpać przyjemność z lektury, bo i pomysł na zbrodnię jest bardzo ciekawy – specyficzne upodobanie do pewnego rodzaju okaleczeń pojawia się w różnych morderstwach i pobiciach Gdańszczan na przestrzeni… 80 lat. Jak to możliwe, że jeden sprawca działa w tak dużej rozpiętości czasowej, a miedzy popełnianymi przestępstwami robi przerwy „na jedno pokolenie”? Co wspólnego mają ze sobą ofiary i jaki może kryć się za tym motyw, skoro pozostał aktualny przez taki szmat czasu?
„Spadkobierca” nie jest jednym z tych kryminałów, które czyta się jednym tchem, siedząc jak na szpilkach i podskakując panicznie na każde kota miauknięcie, bo wydawało nam się, ze to morderca stoi za naszymi plecami, a akcja galopuje od masakry do masakry, wręcz przeciwnie. Autorka zabiera nas na komisariat i daje nam wgląd za kulisy policyjnego śledztwa – zdecydowanie bardziej żmudnego, niż emocjonującego, opartego na niekończących się rozmowach z sąsiadami i znajomymi rodziny, rozpatrywaniu wątków i odtwarzaniu zdarzeń. A biorąc pod uwagę międzypokoleniowy aspekt sprawy, mnóstwo tu również „grzebania w historii” i analizowania materiałów archiwalnych. To trochę inne podejście do kryminału, jakoś tak bardziej życiowe. Ale bez obaw, będą też pościgi, porwania, tortury i filmowe ucieczki.
Podobały mi się wplecione w fabułę informacje o aikido, będącym pasją głównego bohatera. Zawsze też fajnie czytać powieść, której akcja toczy się w moim mieście, chociaż zgubiłam się podczas jednego samochodowego pościgu.
Zakończenie zostawiło mnie z pewnym niedosytem, ale gdyby nie zgrzyty redakcyjne (chyba?), oceniłabym jako całkiem dobrą propozycję, a tak, to trochę mi się dłużyło, szczególnie na tym nieszczęsnym początku. Na pewno jednak zrobię drugie podejście do Pruskiej, bo „Żeglarz” czeka w kolejce.
„Spadkobierca” to na pewno świetny wybór na Czasy Kwarantanny Narodowej, bo i główny bohater zmaga się z podobnym zniewoleniem. Można cierpieć w towarzystwie!
Agnieszka Pruska, Spadkobierca, Gdańsk: Wydawnictwo Oficynka, 2018, 618 s.
~ Książkę przeczytałam w ramach akcji Book Tour „Spadkobierca” zorganizowanej przez Przeczytanki ~