Czas na czytanie: „Pucked UP” Helena Hunting

Pamiętam, że po pierwszej części absurdalne poczucie humoru „Pucked” przysporzyło tej książce równie wielu zwolenników, co przeciwników. Ja osobiście bardzo lubię ten rodzaj żartów – trochę prostackie, ale w gruncie rzeczy sympatyczne i nieszkodliwe. A pomysł na erotyk nie do końca na serio, w przyjemnie komicznym klimacie to dla mnie strzał w dziesiątkę – jednocześnie bawi i przyprawia o rumieńce.

Dlatego na drugą część tej niezrównoważonej trylogii czekałam z wielką niecierpliwością. I oto jest!

Dobra wiadomość dla fanów: boberki pojawiają się już na 8 stronie! A niedługo później, dołącza do nich ciasteczko…

Muszę przyznać, że nie ubawiłam się aż tak bardzo, jak przy pierwszym tomie (choć i tutaj były epickie momenty). Może dlatego, że to jednak druga część i już znam te żarty, ale myślę, że duży wpływ miała na to postać głównej bohaterki. Nie ukrywajmy – drugiej tak zakręconej i charyzmatycznej jednostki, jak Violet stworzyć po prostu nie sposób. To mogłoby grozić końcem wszechświata. Z przykrością stwierdzam więc, że weganka-joginka Sunny kompletnie nie wpisała się w moje gusta i jest chyba najbardziej bezbarwną postacią tej serii. Stłamszoną przez brata i najlepszą przyjaciółkę, pozbawioną własnego zdania nudziarę.

Na całe szczęście wszystkie te braki w osobowości nadrabia Buck – nieokrzesany hokeista z kompletnym brakiem zdolności ortograficznych i niepokojącą skłonnością do nadawania ludziom dziwacznych przezwisk, prowadzący dotąd beztroskie życie sportowej gwiazdki. Kiedy poznaje Sunny postanawia się ustatkować i chyba pierwszy raz w życiu spróbować mieć jedną dziewczynę. To znaczy dłużej, niż przez dwa dni. Okazuje się jednak, że nie jest łatwo zerwać z reputacją niezmordowanego playboya, szczególnie kiedy w grę wchodzą hordy napalonych hokejowych króliczków uzbrojonych w aparaty w telefonach i media społecznościowe. A twojej delikatnej, zazdrosnej dziewczyny broni nadopiekuńczy starszy brat. Któremu kiedyś złamałeś nos w obronie własnej siostry.

Mimo podobnej siostrze zdolności do przyciągania kłopotów i żenujących sytuacji (najczęściej pełnych niemal zupełnie rozebranych przedstawicielek płci przeciwnej), Buck Butterson ma serducho we właściwym miejscu i bynajmniej nie zamierza się tym chwalić. Kto by pomyślał, że ten zatwardziały podrywacz jest w środku puchatą kuleczką? Kobiety kochają takich samców, jeszcze bardziej nie mógłby się od nich opędzić!

Momentami było mi trochę żal, że trafiła mu się taka nijaka dziewczyna, ale najwyraźniej tego właśnie potrzebował. Szczerze liczę na to, że jej najlepsza przyjaciółka Lily na nowo podniesie poprzeczkę wybitnych kobiecych charakterów w trzeciej części!

Jak zwykle jest mnóstwo mniej i bardziej poważnych dramatów, trochę dzikich imprez, przepychanki kogucików podczas awansów do nadobnej białogłowy, seksy na stole, szaleństwa letnich obozów i pająki gryzące zdecydowanie nie tam, gdzie trzeba.

To po prostu kolejny erotyk z jajem. Z dużą ilością jaj.

Helena Hunting, Pucked UP, Słupsk: Wydawnictwo Szósty Zmysł, 2019, 454 s.

Recenzja powstała dzięki urzejmości wydawnictwa Szósty Zmysł.

Książka na weekend: „Poświęcenie” Adriana Locke

„To, co w życiu najlepsze, nie przychodzi łatwo, ale właśnie te rzeczy są warte poświęcenia”.

Czy może być coś lepszego do czytania na plaży, niż historia nietypowej miłości? Miłości odłożonej na lata, doświadczonej przez żałobę i nieźle zakręconej. Mamy tu do czynienia z wątpliwie moralną sytuacją typu „czuję miętę do żony brata”. Nie dajcie się jednak zwieść, to wszystko nie jest wcale takie oczywiste, jakby się mogło wydawać!

Crew i Julia, delikatnie mówiąc, nie przepadają za sobą. Łączy ich wspólna przeszłość, wspomnienie o mężu i bracie oraz pełna życia mała dziewczynka. Ale kiedy na ich głowy spada tragedia, okazuje się, że prawdziwego wsparcia mogą szukać jedynie u siebie nawzajem.

„Dostałem drugą szansę w tak wielu sprawach. Mogę naprawić swoje błędy, zrobić coś dobrego dla świata… kochać cię we właściwy sposób”.

Strasznie bałam się tej książki, bo zostałam ostrzeżona, że złamie mi serce. Jako naczelna książkowa beksa przez dłuższy czas trzymałam się daleko od „Poświęcenia”. Ale pokusa okazała się być silniejsza, niż zdrowy rozsądek. I całe szczęście, bo było warto! Fakt, ta książka jest smutna. Ale jest też pełna nadziei, a ostatecznie działa jak katharsis.

„Oddałbym wszystko, żeby cofnąć czas i wszystko zrobić inaczej, żeby wiedzieć wtedy to, co wiem teraz. Że ludzie są ważniejsi od rzeczy. Że czasami te nudne rzeczy są najlepsze. Że nic, nic, nie jest lepsze od dzielenia się z kimś swoim życiem”.

To książka o heroicznej walce z losem – dosłownie i w przenośni. O silnej kobiecie i o trudnej umiejętności przyjmowania pomocy. O określaniu priorytetów. O wsparciu, przyjaźni i miłości, która nie rdzewieje. O odpowiedzialności i poświęceniu.

Tym, co spodobało mi się wyjątkowo bardzo, jest autentyczność bohaterów. Często spotykam się w książkach z sytuacją, że osoba, która nagle styka się z chorobą albo innym życiowym nieszczęściem staje się nagle nadczłowiekiem – zyskuje życiową mądrość, powagę i opanowanie, a do swojej sytuacji podchodzi z chłodem i dystansem. Tutaj na szczęście nic takiego nie występuje. Wręcz przeciwnie, książka jest pełna emocjibezradności, rozpaczy, gniewu, poczucia niesprawiedliwości. I nawet kiedy Crew nareszcie „dorasta” do odpowiedzialności, wciąż jest tym samym porywczym, zazdrosnym i niecierpliwym „bad boyem”. Podobnie Julia – nawet jeśli wyciąga naukę z trudnej sytuacji, nie staje się nagle uszlachetnioną przez cierpienie drugą Matką Boską. Bohaterowie uczą się, rozwijają, ale wciąż pozostają sobą. I to jest super, bo są wyraziści i dobrze wykreowani.

Para głównych bohaterów ma to szczęście, że mimo braku bliskiej rodziny, czuwa nad nimi cała chmara dobrych duchów – pełne babcinego ciepła Olivia i Pani Ficht, opanowany Sal i pozytywnie zakręceni Will i Macie. Przyjaciele na dobre i na złe podnoszą czytelnika na duchu i są głównymi twórcami niepowtarzalnego klimatu „Poświęcenia”.

Trochę wyciskacz łez, trochę romans i trochę erotyk – w proporcjach idealnych. W dodatku czyta się wyjątkowo płynnie, można nie zauważyć, kiedy minęło 400 stron. Świetnie nadaje się jako towarzyszka podróży albo leniwego odpoczynku na kocyku.

„Kiedy wydaje się wam, że nie pokonacie stojącej na waszej drodze przeszkody, idźcie przed siebie. Bo nieważne jak źle to wygląda, zawsze możecie wygrać. Zawsze wystarczy wam sił. Musicie tylko w to uwierzyć”.

Adriana Locke, Poświęcenie, Słupsk: Wydawnictwo Szósty Zmysł, 2018, 448 s.

Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa Szósty Zmysł.

Czas na czytanie: „Pucked” Helena Hunting

Chłopak spotyka dziewczynę. Chłopak zakochuje się w dziewczynie. Skutkiem złej decyzji chłopak traci dziewczynę. Chłopak tęskni i robi wszystko, żeby dziewczynę odzyskać – to kolejne powtórzenie schematu starego jak świat. A mimo to książka (a właściwie jej bohaterka) jest tak odjechana, że mimo przewidywalności fabuły, nie można się nudzić ani przez sekundę.

„Przez chwilę myślę, że mam atak serca, ale potem uświadamiam sobie, że po prostu jestem zakochana w tym facecie.”

Naprawdę nieczęsto udaje mi się polubić kobiecą postać (za sukces uznaję już samą możliwość tolerowania wszystkich tych zazwyczaj rozmemłanych i egzaltowanych bohaterek), a Violet pokochałam już od pierwszych stron. Za jej absurdalne poczucie humoru, kolekcję wibratorów, dystans do siebie i świata, unikalną zdolność przyciągania publicznych blamażów i upodobanie do chłopięcej bielizny. Kurcze, gdybym trafiła na majty z Hulkiem, to też bym je sobie kupiła, nie ważne, że nie są dostosowane do mojej anatomii!

A i jej wybranek jest niczego sobie – wysportowany przystojniak odnoszący sukcesy w sporcie, romantyk i po prostu fajny facet. Mimo głupawych męskich zachowań.

„Wzrusza ramionami i posyła mi uśmiech, który mógłby zniszczyć mi majtki, gdybym była wystarczająco głupia, aby pozwolić, by ktokolwiek miał na mnie taki wpływ. Ale nie jestem. Przeważnie.”

Każda postać w tej książce jest świetnie dopracowana. Gdyby wcześniej nie urzekła mnie Violet, autorka zdobyłaby moje serce samą trzecioplanową osobą pani Bullock – walecznej sąsiadki.

Tak naprawdę każdy element tej pozycji jest bardzo dobry – sylwetki głównych bohaterów i ich zwariowane rodziny, gorące momenty, romantyczne zaloty, kryzysy w związku i małe dramaty złamanych serc, problemy związane z brakiem prywatności celebrytów i humor, humor i humor. Nie da się ukryć, że to właśnie ten ostatni składnik czyni tą książkę wyjątkową. Jest komiczny do granic absurdu, słodki, momentami odrobinę żenujący, choć wciąż w granicach dobrego smaku.

To wspaniały przykład przełamania schematu literatury erotycznej jako pełnej westchnień, egzaltacji i delikatnych mimoz niecnie wykorzystywanych przez przystojnych zbójców. Chyba nawet częściej wywołuje na twarzy uśmiech, niż rumieńce. A i zdarza się, że jest to uśmiech przebujający się przez wypieki. Helena Hunting napisała chyba najfajniejszy erotyk, na jaki do tej pory trafiłam.

Gorąca, zmysłowa, seksowna książka. I przy tym prezentuje sobą zupełnie inny poziom literacki, niż na przykład słynna trylogia o Greyu.

Na początku drażniły mnie pewne błędy wynikające najprawdopodobniej z tłumaczenia, ale nie trwało to krótko, więc albo było ich dosłownie kilka, albo wciągnęłam się tak bardzo, ze przestałam je zauważać. Czyli w sumie dobrze.

Zakręcona, przezabawna, lekka i wciągająca jednocześnie. Dużo umięśnionych, spoconych facetów, kurierów z kwiatami i seksów na stołach. Fantastyczna lektura na chłodniejszy wakacyjny dzień – rozbawi, rozgrzeje i poprawi humor. Niecierpliwie czekam na kolejne tomy.

„- Zrobiłaś dla mojego kutasa pelerynę? – Spodziewałem się w zachowaniu Violet dziwaczności, bo szczerze mówiąc, czasami jest trochę dziwna. Albo często.
– Myślałam, ze to będzie zabawne”.

Było.

Helena Hunting, Pucked, Słupsk: Wydawnictwo Szósty Zmysł, 2018, 456 s.

Recenzja powstała dzięki urzejmości wydawnictwa Szósty Zmysł.

Czas na czytanie: PRZEDPREMIEROWO „Conviction” Corinne Michaels

Uwielbiam szczęśliwe zakończenia – te disneyowskie, słodkie, łzawe i nieco kiczowate. Z hucznym weselem, kilkupiętrowym tortem, gromadką dzieciaczków i „żyli długo i szczęśliwie”. I jak by nie patrzeć, „Conviction” jest takim właśnie zakończeniem.

Autorka bynajmniej nie szczędzi nam dramatów, dylematów moralnych i rodzinnych tragedii, a niepewność i napięcie towarzyszą czytelnikowi przez większą część lektury. Ale podobnie jak pierwsza część historii Nataliee, jej kontynuacja jest tak cudownie przewidywalna, że już od pierwszych stron wiemy jak to wszystko się skończy. I chociaż przeżywamy wszystkie emocje i niekomfortowe sytuacje razem z główną bohaterką, to w głębi serca przeczuwamy, że wszystko dobrze się skończy. Do tego stopnia, że parę razy autentycznie chciałam ją trochę pocieszyć.

A Lee nie jest w łatwej sytuacji – dopiero co podniosła się po śmierci męża, pogodziła się ze zdradami, które wyszły na jaw  i ułożyła sobie życie z innym mężczyzną, a tu nagle cudem ocalony, obciążony zespołem stresu pourazowego mąż puka do drzwi. I zamierza odzyskać swoją rodzinę.

W tej części strasznie irytował mnie Liam, który za wszelką cenę starał się zachowywać szlachetnie. W dodatku jest strasznie niekonsekwentny w swoich działaniach.

„Na miejscu Aarona walczyłbym do upadłego. On zrobi to samo. Nie chce być z Brittany. Pragnie Lee. Tak się akurat składa, że ja też. Nie zamierzam jednak dać się zniszczyć. Jeśli chce być z nim, nie będę jej stał na drodze, bo on miał ją jako pierwszy. Nawet jeśli miałoby mnie to zabić.” – nie da się zniszczyć, ale zabić już tak?

Duża dawka humoru i przyjacielskiego przekomarzania sprawiła, że ta część podobała mi się chyba nawet bardziej niż „Consolation”. Wsparcie rodziny i ścisłego kręgu przyjaciół to coś, co fantastycznie podnosi na duchu, a Mark jest postacią, która rozrusza nawet największego sztywniaka.

Mimo ciężkiej tematyki (nigdy nie byłabym w stanie zostać żoną żołnierza, ale mamy tu też do czynienia ze śmiercią bliskiej osoby, niepłodnością i ciążą wysokiego ryzyka) to jest to przede wszystkim lekka lektura na jeden wieczór. Przyjemna, wywołująca uśmiech na twarzy i napawająca nadzieją. Wbrew pozorom bardzo fajnie wpasowuje się w nadchodzący wielkimi krokami przedświąteczny klimat, choć na pierwszy rzut oka nie ma z nim nic wspólnego.

I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie ta „perełka”, która za każdym razem wszystko psuje…

Corinne Michaels, Conviction, Warszawa: Wydawnictwo Szósty Zmysł, 2017, 356 s.

Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa Szósty Zmysł.

Czas na czytanie: PRZEDPREMIEROWO „Consolation” Corinne Michaels

Dawno już nie czytałam porządnego romansidła, czas to nadrobić – z takim nastawieniem sięgnęłam po premierową powieść wydawnictwa Szósty Zmysł – szczególnie, że w „babskiej literaturze” mam prawie tak samo wielkie zaległości, co w książkach młodzieżowych.
I przy okazji to pierwsza pozycja od dawna, którą przeczytałam w wersji elektronicznej nie mogąc się doczekać przesyłki.

Autorka już na wstępie przypomniała mi, dlaczego staram się unikać czytania tzw. „wyciskaczy łez” – jestem po prostu straszną beksą. Już na 8 stronie ryczałam na całego…
W życiu prywatnym jestem tego rodzaju jędzą, która robi mężowi wyrzuty, kiedy ten wraca z pracy z godzinnym opóźnieniem. Nigdy nie nadawałam się na żonę marynarza, czy żołnierza, nie mówiąc już o komandosie marynarki wojennej, sama ta koncepcja budzi we mnie wewnętrzny protest – nie potrafię więc nie podziwiać głównej bohaterki.

„Wiem, że tak należy postąpić, że trzeba się z tym uporać i wszystko załatwić. Ruszyć naprzód. Jednak to wszystko sprawi, że moja nowa rzeczywistość stanie się prawdziwa i ostateczna. Tyle że śmierć jest czymś ostatecznym, więc dlaczego próbuję z tym walczyć?”

Dwudziestosiedmioletnią Natalie poznajemy w momencie, w którym zostaje wdową. Będąc w siódmym miesiącu ciąży. Ten cios jest końcem jej życia i początkiem wyprutej z emocji egzystencji, jedynie myśl o córce nakłania ją do codziennego podnoszenia się z łóżka. Rodzina i przyjaciele próbujący wyciągnąć ją z marazmu ponoszą klęskę z klęską. Skuteczne okazuje się dopiero niedelikatne zaangażowanie Liama – przyjaciela tragicznie zmarłego męża, który przyrzekł się nią opiekować. Uparty komandos nie daje się spławić i wreszcie pomaga uporać się z żałobą i na nowo otworzyć na świat. To dzięki niemu, po pół roku od tragedii, Lee zaczyna się znowu śmiać i pozwala sobie na chwile słabości. Jednak czas mija, a Lee i Liam zbliżają się do siebie coraz bardziej. Okazuje się również, że gloryfikowany po śmierci mąż bohaterki miał swoje brudne sekrety, a idealizowany we wspomnieniach związek pełen był gorszych momentów.

O dziwo, poczułam nić sympatii do głównej bohaterki (a to u mnie spore osiągnięcie, bo zazwyczaj odrzucam kobiecych bohaterów), która pod zbawiennym wpływem przyjaciela okazuje się być silna, dowcipna i sympatycznie złośliwa.

„Łatwo zatracić się w bólu i smutku. Z jakiegoś powodu łatwiej jest być nieszczęśliwym, ale ja nie chcę wieść życia pełnego cierpienia. Mam piękną córkę, fantastyczną grupę wsparcia i Liama.”

Podobała mi się również wojskowa otoczka opowieści – braterskie więzi pomiędzy walczącymi ramię w ramię żołnierzami, gotowość poświęcenia za kraj i chęć oddania życia za kolegów z oddziału. I choć trudno mi zrozumieć tak zaawansowany patriotyzm, jest on godny podziwu. Jednak jeszcze bardziej poruszające jest przyjrzenia się temu problemowi z drugiej strony – spojrzenie na wojnę oczami żony żołnierza, czekającej na jego powrót, tęskniącej, radzącej sobie z długimi nieobecnościami, każdego dnia żyjącej w strachu przed utratą ukochanego.

„Przyjemnie musi być, gdy jest się tą osobą, która nie musi siedzieć bezczynnie i zamartwiać się na śmierć. Oni po prostu robią co muszą. Walczą i żyją na adrenalinie, a ich rodziny siedzą i zastanawiają się. Nie wiemy czy mają się dobrze. Po prostu musimy przez to przejść.”

„Consolation” to poruszająca historia o strachu, bólu i samotności. O heroicznej walce z własnymi emocjami i układaniu sobie życia na nowo po stracie ukochanej osoby. O konieczności niesienia jednocześnie dwóch ciężarów – macierzyństwa i żałoby. O radzeniu sobie z dylematem moralnym wejścia w nowy związek, który po śmierci męża wciąż jawi się jako zdrada.

Fantastycznie, że mimo tak poważnej tematyki, książka potrafi zaskoczyć pozytywnym humorem. Choć zdarzają się patetyczne fragmenty i egzaltowane rozmyślania bohaterów, nie dominują jednak nad całością.

„- O mój Boże – szepczę, próbując się uspokoić. – Dlaczego ona ma na sobie dwie pieluchy? Czy to lina?!
Liam układa Aarę w ramionach tak, że trzyma ją jak piłkę.
– Kto wymyślił te kretyńskie pieluchy? Rzepy ciągle się odrywają. Kto, u diabła, jest w stanie określić, którą stroną je zakładać? Więc ją zawiązałem.
– Liną?
– Miałem kawałek w torbie – szepcze, całując ją w czubek głowy. – To działa.”

Choć nie przepadam za narracją prowadzoną w pierwszej osobie, tutaj szybko do niej przywykłam. Co jakiś czas jednak pojawiały się pewne logiczne nieścisłości, które mocno rzucały mi się w oczy, jako młodej mamie – mianowicie całkowity brak strachu przed obudzeniem dziecka. Ja wiem, że Amerykanie mają ogromne domy i na pewno nie muszą chodzić na paluszkach, ale matka, która bez stresu używa wiertarki podczas drzemki niemowlęcia jawi mi się niczym przybysz z kosmosu. O dziwo wiertarka bobasa nie budzi, podobnie jak wrzaski Natalie na jej nowego adoratora, napady szału, rzucanie i tłuczenie rzeczy ani odgłosy entuzjastycznego współżycia. Małą Arabelle budzi za to śmiech flirtujących kochanków. Z trzeciej strony to jednak dziecko, a dzieci potrafią robić dziwne rzeczy.

Jeśli chodzi o opisy scen erotycznych, zaskoczyła mnie ich nierówność – początkowo autorka bardzo fajnie budowała napięcie między bohaterami, ale kiedy już doszło co do czego niektóre określenia wzbudzały we mnie bardziej śmiech, niż ekscytację – do tego stopnia, że miałam wrażenie, jakby pewne fragmenty pisał ktoś inny. Prawdopodobnie jednak wina leży po stronie tłumaczenia i mam nadzieję, że te rażące synonimy zostaną wyłapane podczas ostatecznej korekty.

„– Jak cudownie – pojękuję, gdy masuje kciukiem moją perełkę.”

– jakoś „perełka” nie pozwala mi zachować powagi…

Ponadto odniosłam wrażenie, że wygląd zewnętrzny bohaterów jest trochę zbyt idealny – ona jest długowłosą blondynką, która pół roku po porodzie bez stresu zakłada bikini, on jest chodzącym bogiem seksu.

„Mężczyzna zbyt piękny, aby go opisać słowami.”

I z jakiegoś powodu stale nosi czapkę – nawet w domu, czy szpitalu.

Szkoda też, że nie pokuszono się o polską wersję tytułu. Wiem, że niektóre określenia lepiej zostawić takimi, jakie są, żeby nie skończyć z „Wirującym seksem”, ale jednak Polacy nie gęsi i wolałabym chyba zobaczyć tą pozycję na półce pod polskim tytułem – ot, taka fanaberia.

Tak naprawdę jest to typowa, choć piękna, przewidywalna historia przechodzenia od przyjaciół do kochanków. Mniej więcej od 12 strony wiedziałam w jakim kierunku potoczy się fabuła. A jednak – choć do pewnego momentu podejrzewałam jak to wszystko się skończy, to Pani Michaels sprytnie uśpiła moją czujność, dzięki czemu zakończenie wbiło mnie w kanapę. Ostatnie zdania tej książki to taki moment, w którym w odbiorcy budzą się naprawdę mordercze instynkty. I teraz tylko pragnę więcej i więcej. Urywanie historii w takim momencie powinno być zakazane i podlegać każe za znęcanie się nad czytelnikami!

Co chyba najwazniejsze, jest to ksiażka, którą świetnie się czyta – idealna na dwa jesienne wieczory pod ciepłym kocem. Polecam niepoprawnym romantyczkom i pragmatyczkom lubiącym odpocząć przy wciągającym romansie.

Corinne Michaels, Consolation, Warszawa: Wydawnictwo Szósty Zmysł, 2017, 302 s. (premiera 11.10.2017)

Książkę zrecenzowałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Szósty Zmysł.