No dobra, nie tego się spodziewałam po drugim tomie tasiemca z „Green Creek”.
Jak „Wilcza pieśń” – choć niepozbawiona przecież straszliwie smutnych momentów – była urocza, puchata i rozgrzewająca jak ciepłe kakałko w mroźny poranek, tak historia Gorda jest zdecydowanie bardziej ponura, przesiąknięta samotnością, poczuciem beznadziei i chrzęszcząca pod butami okruchami złamanego serca.
To w ogóle najbardziej mroczna z dotychczasowych książek autora. Pozornie wyluzowany, opiekuńczy i ogarnięty życiowo Gordo okazuje się być narratorem zgorzkniałym, nieufnym i pozbawionym wiary. Nie, żeby nie miał ku temu powodów…
1/3 książki to wspomnienia z dzieciństwa młodej wiedźmy mieszające się ze wspomnieniami Gorda z trzech lat spędzonych z Joem, Carterem i Kelly’m na pogoni za Richardem Collinsem. Następnie akcja przeskakuje o rok po powrocie i połączeniu stad. I choć mogłoby się wydawać, że od tego momentu powinno być już „z górki”, a wszystkim bohaterom przeznaczone jest żyć długo i szczęśliwie, to oczywiście nie ma tak łatwo.
Jak by nie patrzeć, z Gorda to jednak raczej uparty drań niż pogodny optymista, a dawnych krzywd i zdrad nie jest łatwo wybaczyć, wobec czego twardo i osobiście stoi na drodze swojemu osobistemu love story. Tymczasem wrogowie ani myślą próżnować i do Green Creek zbliża się zagrożenie, które rozszarpie łączące eklektyczne stado Oxa rodzinne więzi na strzępy.
A jednak mimo całej tej ponurej goryczy, która aż się wylewa z wytatuowanej piersi głównego bohatera, nie brakuje tu ani wspaniałego poczucia humoru (mającego źródło przede wszystkim w absolutnie genialnej przyjaźni chłopaków z warsztatu), ani miłości, zdolnej przetrwać wszystkie próby. I tej romantycznej, i tej rodzinnej i przyjacielskiej, jest więc wszystko to, co tak urzekło mnie w pierwszym tomie. Słodko-gorzka opowieść o oddaniu, magii, miłości, błędach, zagubionych chłopcach i sile wspólnoty.
T.J Klune, Krucza pieśń, Warszawa: Wydawnictwo Akurat, 2024, 544 s.