Czas na czytanie: „Krucza pieśń” T.J. Klune

No dobra, nie tego się spodziewałam po drugim tomie tasiemca z „Green Creek”.

Jak „Wilcza pieśń” – choć niepozbawiona przecież straszliwie smutnych momentów – była urocza, puchata i rozgrzewająca jak ciepłe kakałko w mroźny poranek, tak historia Gorda jest zdecydowanie bardziej ponura, przesiąknięta samotnością, poczuciem beznadziei i chrzęszcząca pod butami okruchami złamanego serca.

To w ogóle najbardziej mroczna z dotychczasowych książek autora. Pozornie wyluzowany, opiekuńczy i ogarnięty życiowo Gordo okazuje się być narratorem zgorzkniałym, nieufnym i pozbawionym wiary. Nie, żeby nie miał ku temu powodów…

1/3 książki to wspomnienia z dzieciństwa młodej wiedźmy mieszające się ze wspomnieniami Gorda z trzech lat spędzonych z Joem, Carterem i Kelly’m na pogoni za Richardem Collinsem. Następnie akcja przeskakuje o rok po powrocie i połączeniu stad.  I choć mogłoby się wydawać, że od tego momentu powinno być już „z górki”, a wszystkim bohaterom przeznaczone jest żyć długo i szczęśliwie, to oczywiście nie ma tak łatwo.

Jak by nie patrzeć, z Gorda to jednak raczej uparty drań niż pogodny optymista, a dawnych krzywd i zdrad nie jest łatwo wybaczyć, wobec czego twardo i osobiście stoi na drodze swojemu osobistemu love story. Tymczasem wrogowie ani myślą próżnować i do Green Creek zbliża się zagrożenie, które rozszarpie łączące eklektyczne stado Oxa rodzinne więzi na strzępy.

A jednak mimo całej tej ponurej goryczy, która aż się wylewa z wytatuowanej piersi głównego bohatera, nie brakuje tu ani wspaniałego poczucia humoru (mającego źródło przede wszystkim w absolutnie genialnej przyjaźni chłopaków z warsztatu), ani miłości, zdolnej przetrwać wszystkie próby. I tej romantycznej, i tej rodzinnej i przyjacielskiej, jest więc wszystko to, co tak urzekło mnie w pierwszym tomie. Słodko-gorzka opowieść o oddaniu, magii, miłości, błędach, zagubionych chłopcach i sile wspólnoty.

T.J Klune, Krucza pieśń, Warszawa: Wydawnictwo Akurat, 2024, 544 s.

Czas na czytanie: „Wampirze cesarstwo, Księga Pierwsza” Jay Kristoff

„Żaden grzech nie jest tak niebezpieczny, jak ten popełniony z wyboru. Żaden nie jest tak cudowny, jak ten popełniony wspólnie”.

Kawał typowej, ociekającej brutalną męskością fantastyki. Wiecie, takiej z nagimi kobietami o ponętnych kształtach unoszącymi się za oknem, raczeniem się wzajemnie wyjątkowo kreatywnymi, podważającymi męskość epitetami w gronie innych męskich mężczyzn i nieustającą krwawą jatką w imię wyższego celu. Odświeżające.

UWAGA, jak to przy opowiadaniu o książce, mogą się trafić spoilery!

Gabriel de Leon jest ostatnim srebroświętym – nadludzkim żołnierzem, członkiem półlegendarnego zakonu, bohaterem wojennym, który przez niemal całe swoje życie stawiał czoło rozlewającym się na całe Cesarstwo siłom ciemności (a przy tym oczywiście łajdakiem, pijakiem i gburem, jak to już zwykle z bohaterami bywa). Osamotniony, pokonany i uwięziony przez wroga zostaje zmuszony do opowiedzenia historii swojego życia od pierwszych kroków na uświęconej ścieżce aż po epicką pogoń za świętym Graalem, mającym być szansą na ocalenie ludzkości. Historii pełnej bólu, krwi, potworów i popiołu.

„Jednakże tylko głupiec patrzy z większą czułością a dni minione niż na te, które go czekają. I tylko człowiek skrajnie przegrany śpiewa ten sam refren: kiedyś było lepiej”.

A wśród całego tego mordobicia i krwi tryskającej w każdym kierunku ukryła się łamiąca serce historia miłości, zemsty i stawiania czoła przeznaczeniu, charakterni (krwiści, he he) bohaterowie drugoplanowi, intrygująca wizja świata po apokalipsie – zarośniętego grzybami i zaludnionego przez potwory rodem z ludowych wierzeń i oślepiającej wiary w Boga.  Zaskakująco dużo tu poruszających cytatów (w tym, poza bardzo kreatywnymi przekleństwami, również tych dotyczących książek i miłości do czytania), idealnych do zaznaczania fioletową kredką i wpisywania koleżankom do pamiętników. Nie zabrakło też poczucia humoru, a to dla mnie zawsze ogromna wartość.

„Żyć bez książek, to jak nie żyć w ogóle”.

„To także była przedziwna nieśmiertelność, zdałem sobie sprawę. Wiersze, historie, idee zamrożone w czasie. Zwyczajny cud książki”.

Ale przede wszystkim mamy tu porządne wampiry! Co prawda śliczniutkie ponad miarę i oczywiście niosące swymi ukąszeniami szalone rozkosze, ale o prawdziwie zepsutych wnętrzach, okrutne, zarozumiałe, wiecznie pragnące więcej i więcej. Antagoniści i czarne charaktery, w których istnienie nie jest wcale tak trudno uwierzyć.

„Na tym właśnie polega problem, bohaterze. Źli ludzie nie zdają sobie sprawy, że sami są potworami”.

Fani na pewno znajdą tu sporo wspólnych wątków z „Wiedźminem” (to zdecydowanie bardziej „wiedźminowy” klimat, niż np. w „Bogobójczyni”, która była w ten sposób reklamowana) – od wojowników będących de facto wynaturzeniem podobnym potworom, na które polują, przez morderczy trening w ukrytej wśród górskich szczytów siedzibie, aż po motyw adoptowanej córki.

„Świat potrzebuje złych ludzi, chłopcze”.

Jest nawet złożona z rozmaitych indywiduów bohaterska drużyna przemierzająca Cesarstwo z misją najwyższej wagi!

Długaśna, ale dobrze napisana, mocno wciąga. Na uwagę zasługuje ciekawy sposób narracji, bo i mamy tu aż trzy linie czasowe, które wzajemnie się przeplatają i uzupełniają. Bardzo klimatycznie wydana, ze strasznie ładnymi ilustracjami i mapami na wklejkach, chociaż w przypadku jednej z najważniejszych bitew brakowało mi nieco dokładniejszej mapy bo nie łatwo było się połapać w inwazji.

„Zamknij człowieka na sto lat w pokoju z tysiącem książek, a pozna milion prawd. Zamknij go na rok w ciszy, a pozna siebie”.

Jay Kristoff, Wampirze cesarstwo, Księga Pierwsza, Warszawa: Wydawnictwo MAG, 2023, 896 s.

Czas na czytanie: „Porcelanowy książę” Nika Hoffmann

Pałacowe intrygi to motyw, który bardzo lubię w fantastyce. A w przypadku tego tytułu osiołkowi w żłoby dano, bo z politycznych intryg, spisków i podchodów składa się w 90%. A i tak jakimś cudem zostaje miejsce na niebanalny romans.

Lucarno la Castellano jest bękartem ze szlacheckiego rodu, któremu kiedyś złamano serce. Pogardzany przez rodzinę i porzucony przez kochanka próbuje poskładać swoje życie do kupy oddając się studiom nad zapomnianym dziedzictwem. Aż do dnia, w którym były partner – niegdyś wojskowy, który zdążył na drodze przewrotu zostać imperatorem – przypomina sobie o jego istnieniu i postanawia wciągnąć w swoje plany. Szykuje dla niego rolę fasadowego władcy, marionetki w swoich imperatorskich dłoniach. Luca jednak nie jest już tym samym zakochanym po uszy młodzikiem i nie zamierza łatwo dać się podporządkować. Tak rozpoczyna się pełna subtelności gra o władzę, wpływy i poważanie. Tak upajająca, jak i śmiertelnie niebezpieczna. Szczególnie, że kraj, którym przyszło mu władać, poza tym drobnym szczegółem, jakim jest bycie podbitym, nie jest wcale w najlepszej kondycji.

Duży plus za kreację świata – Marakida na pierwszy rzut oka zdaje się być odbiciem renesansowej Wenecji, ale szybko okazuje się że to podobieństwo jest bardzo powierzchowne, a świat przedstawiony ma dobrze rozpisaną geopolitykę, system wierzeń, struktury społeczne, historię i kulturę, a nawet… system magiczny. A główny bohater, ze względu na dobre wykształcenie i osobistą fascynację zaginionymi aspektami historii swojego kraju, jest po nim doskonałym przewodnikiem.

Polityka, akcja i romans, posplatane nierozerwalnymi więzami, nie dają się nudzić ani przez stronę.

Tylko trochę zrobiłam się w trąbę, bo nie sprawdziłam zawczasu i okazało się, ze to nie jednotomówka, a dylogia, muszę więc teraz czekać na drugi tom. Oby nie za długo!

Nika Hoffmann, Porcelanowy książę, Warszawa: Prószyński i S-ka, 2023, 624 s.

Recenzja powstała w ramach wyzwania WyPożyczone 2023.

Czas na czytanie: „Fake Dates and Mooncakes” Sher Lee

“(…) nauczyłem się tego, ze nic nie jest niemożliwe i że czasami wystarczy zachować spokój i zrobić księżycowe ciasteczka”.

W „Fake Dates and Mooncakes” jest wszystko, czego możemy oczekiwać po porządnej komedii romantycznej – wystawne przyjęcia, pocieszne wpadki, udawane randkowanie, szarmancki książę z bajki, rodzina wspierająca i rodzina która bruździ, odrobina skandalu, rycerskie gesty, rozstania i powroty oraz emocjonujące zwroty akcji. A do tego przyjemny humor, dużo miłości do piesków, rozkosznie sensualne opisy egzotycznego jedzenia, t-shirty z zabawnymi napisami, całkiem dojrzałe i poukładane nastolatki i pięknie zżyta rodzina.

Bardzo ciekawym aspektem okazała się dla mnie kultura chińska – o której nie wiem niemalże nic – ukazana przede wszystkim za pomocą kulinariów, ale również poprzez przesądy, zwyczaje, święta i legendy, które zostały przytoczone. Aż pożałowałam że nie mieszkam na Brooklinie i nie mogę wybrać się do chińskiej dzielnicy popróbować wszystkich abstrakcyjnie brzmiących smaków, jak chociażby pasta z nasion lotosu. Nie jadłam jeszcze nawet tak modnych ostatnio mochi, a tu nagle marzą mi się księżycowe ciasteczka.

Przy tym relacja między bohaterami jest bardzo urocza – choć zbudowana na zasadzie kontrastów, rozwija się przyjemnie niespiesznie, z istotnym aspektem przyjaźni i wzajemnego wsparcia.

Sympatyczna, lekka młodzieżówka z reprezentacją (a przy tym kwestie seksualności i tożsamości nie są tu podejmowanym problemem ani powodem żadnego dramatu – to bardzo odświeżające), podkreśleniem roli rodziny i z konkursowo pysznym jedzonkiem w tle.

Uwaga – wzmaga apetyt!

Sher Lee, Fake Dates and Mooncakes, Warszawa: Wydawnictwo Literackie, 2023, 312 s.

Czas na czytanie: „Legendy & Latte” Travis Baldree

„Czego nie pochłoną płomienie, nigdy nie zgaśnie”

Mam ostatnio szczęście do puchatej fantastyki! „Legendy & Latte” to książka przytulna jak zaparowana, kusząca glutenowymi grzeszkami i nieco gwarna kawiarenka w chłodny dzień. I daje tak samo prostą rozrywkę, ciepełko i niespieszną przyjemność, jak odpoczynek od zgiełku codzienności przy kawie, najlepiej w wygodnym fotelu.

Viv – najemniczka i poszukiwaczka przygód – zmęczona latami niebezpiecznych zleceń, spuszczania łomotu i odcinania głów potworom wszelakim (oraz pojawiającym się coraz częściej łupaniem w krzyżu) postanawia kompletnie zmienić swoje życie. W końcu wypalenie zawodowe zdarza się nawet najlepszym.

Kierując się więc pewną zasłyszaną przypadkiem legendą, skarbem wyszarpanym ze zwłok ostatniej potwory, dokładnymi badaniami prowadzonymi godzinami w bibliotekach i… nowym gnomickim odkryciem o zniewalającym aromacie znajduje idealne miejsce na zbudowanie swojego biznesu. Postanawia otworzyć kawiarnię, w mieście, o którym nikt jeszcze o kawie nie słyszał. Uzbrojona w oszczędności życia, godną podziwu pasję i siłę własnych mięśni zakasuje rękawy i bierze się do roboty. A jej niesłabnący entuzjazm niemal w magiczny sposób przyciąga niezwykłych pomocników.

Ciepła i optymistyczna historia o prawdziwych przyjaciołach, co to zostają z Tobą w biedzie (a nawet, nie wiadomo kiedy, stają się przybraną rodziną), podążaniu za marzeniami i zdobywaniu doświadczenia w prowadzeni gastronomii. Pachnąca świeżo zmieloną kawą i cynamonową bułeczką, słodka jak czekoladowe nadzienie z jeszcze ciepłego croissanta rozpływające się na języku i relaksująca jak basowe mruczenie kota na kolanach.

Niedługa i nieskomplikowana, a bardzo sympatyczna – to jedna z tych prostych przyjemności, które trzeba doceniać i celebrować kiedy mamy chwilkę dla siebie.

„Rozejrzała się po sali i doszła do wniosku, że jest nadzwyczajnie dumna z lokalu. Wnętrze wydawało się nowoczesne, a równocześnie przytulne i gościnne. Mieszające się aromaty gorącego cynamonu, mielonej kawy i słodkiego kardamonu oszałamiały, a kiedy parzyła kawę, uśmiechała się do gości, podawała im zamówienia czy z nimi gawędziła, wzbierało w niej poczucie głębokiego zadowolenia. Było ono niczym fala ciepła, jakiego nigdy nie doświadczyła, ale podobało jej się. Bardzo jej się podobało”.

Travis Baldree, Legendy & Latte. Opowieść heroiczna o sprawach przyziemnych, Kraków: Wydawnictwo Insignis, 2023, 336 s.

Recenzja powstała w ramach wyzwania WyPożyczone 2023.

Czas na czytanie: „Życie marionetek” T. J. Klune

Ta książka ma tak dużo elementów wychodzących poza moją strefę komfortu, że gdyby nie nazwisko autora, nigdy bym po nią nie sięgnęła! Zaczynając od „Pinokia”, który był koszmarem mojego dzieciństwa, kończąc na androidach władających Ziemią, czyli koszmarze mojego… nieco starszego dzieciństwa. I pomyśleć, że przegapiłabym taką ekscytującą, zabawną i poruszającą przygodę

Victor jest synem wynalazcy. I to nie byle jakiego, a humanoidalnego robota mieszkającego w przecudacznym, zbudowanym własnoręcznie domku na drzewie w środku puszczy. Po swym niekonwencjonalnym ojcu (a może to właśnie Victor jest niekonwencjonalny?) odziedziczył otwarty umysł, ciekawość świata, pasję do majsterkowania i… nieco ambiwalentne podejście do przestrzegania zasad. Dlatego też jego najlepszymi (i jedynymi) przyjaciółmi są znalezione na wysypisku i własnoręcznie naprawione roboty – pielęgniarka siostra Ratched i samojezdny odkurzacz Rambo. We czwórkę tworzą nieco zwariowaną ale zdumiewająco dopasowaną patchworkową rodzinę prowadzącą sielskie życie na odludziu, wypełniając dni poszukiwaniami skarbów na wysypisku oraz tworzeniu skarbów z niczego, a wieczory spędzając na słuchaniu muzyki z gramofonu i oglądaniu starych filmów.

Aż do momentu, kiedy ich sielankę przerwie nietypowe znalezisko i do ich grona dołączy zupełnie odmienna maszyna – zarówno wyglądem, jak i charakterem. Oraz przeznaczeniem. A nadejście złowrogich robotów sprawi, że wszystko w co Vic dotychczas wierzył okaże się kłamstwem.

Absolutnie uwielbiam tą historię! Zwariowaną rodzinkę pełną oryginalnych charakterów, cudownie czarny humor tak socjopatycznej, jak troskliwej siostry Ratched i szczerą, dobroduszną prostolinijność Rambo. Epicką wyprawę ratunkową, latające muzeum z podejrzanie pełnym energii kuratorem i mocno upiorną wizję postapokaliptycznego świata wraz z jego mieszkańcami. Ale przede wszystkim puchatość miłości i oddania łączącej bohaterów mimo dzielących ich różnic. I całą warstwę humanistyczno-egzystencjalną o kondycji ludzkości (wraz z przestrogą, jaką za sobą niesie), względności czasu, złożoności sumienia, przebaczenia i odkupienia win. O możliwości wyboru swojej własnej drogi, o ewolucji pomagającej zerwać okowy wgranego oprogramowania i wziąć swój los we własne ręce. O tym, co świadczy o byciu człowiekiem. O samotności. O nauce życia.

Uwielbiam wątek romantyczny – uroczo niespieszny, oparty na zapatrzeniu. I chociaż ta opowieść ma być retellingiem „Pinokia”, bliżej mu chyba do animacji Wall-e i mitu o Pigmalionie i Galatei.

Dziwnie piękna, niespodziewanie poruszająca, rozbrajająco zabawna i zaskakująco mądra. Z jednej strony comfort read ale i łezka pocieknie.

T. J. Klune, Życie marionetek, Warszawa: Wydawnictwo You&YA, 2023, 416 s.

Recenzja powstała w ramach współpracy barterowej z Wydawnictwem Akurat.

Czas na czytanie: „Only Mostly Devastated. Prawie w totalnej rozsypce” Sophie Gonzales

Dorzucając tą książkę do zakupów w Biedronce, kierując się porywem serca i opisem z okładki (i trochę książkowym zakupoholizmem), spodziewałam się luźnej, trochę głupawej i naiwnej szkolnej love story. A dostałam książkę o przemijaniu, nieprzewidywalności śmierci, rodzinie wystawionej na próbę i radzeniu sobie z żałobą, na której przynajmniej raz mocno spociły mi się oczy.

„Niekiedy możemy się z kimś przyjaźnić tylko przez jakiś czas. I dlatego trzeba wtedy dbać o to, aby było jak najfajniej”.

Bohaterowie są zaskakująco dojrzali, a mimo to nie wyidealizowani i to wyszło super. Uczą się, rozwijają, i choć ich relacja pozornie nie ma szans na przetrwanie, a oni sami mają względem siebie sporo żalu, nie poddają się i dostrzegają błędy nie tylko w drugiej osobie, ale również w swoim zachowaniu. Bo czasami nasze oczekiwania wobec drugiej osoby przesłaniają fakt, że ona również ma prawo czegoś od nas oczekiwać.

Mamy tu też odrobinę High School Musical vibe – są koszykarze, toksyczna męskość w wydaniu nastolatkowym, wakacyjny romans osób z dwóch biegunów szkolnego świata i rozbieżność między marzeniami a oczekiwaniami. Jest nawet zestawienie świata sportu i muzyki, chociaż Will na szczęście nie śpiewa, aczkolwiek dzielnie stara się zrozumieć różnicę między dźwiękami durowymi a molowymi.

I poza rozwijającym się powoli romansem, lękiem przed reakcją najbliższych na coming out i zaskakująco fajnym przedstawieniem przyjaźni, mamy też rodzinę, którą poznajemy w najbardziej dramatycznym momencie. Rodzinę która się wspiera na każdym możliwym polu i jest dla siebie najważniejsza.

„Może ‘żyli długo i szczęśliwie’ nie jest wcale żadną magią. Może to coś, nad czym trzeba pracować i nie poddawać się, dopóki się tego naprawdę pragnie”.

Urocza, wzruszająca, sympatyczna, trochę smutna ale i dająca nadzieję. Jedna z fajniejszych młodzieżówek, mocne polecanko.

Sophie Gonzales, Only Mostly Devastated. Prawie w totalnej rozsypce, Białystok: Wydawnictwo Kobiece Young, 2022, 348 s.

Czas na czytanie: „Wiedźmi Król” H. E. Edgmon

„- Tego tylko pragnąłem przez całe życie: być akceptowany jako pełnoprawna osoba; być akceptowany takim, jaki jestem”.

Nie do końca wiem jak ocenić tą książkę. Trochę chyba w jej odbiorze zadziałało moje nastawienie, bo naczytałam się pełnych zachwytów opinii i choć staram się zwykle tego nie robić, oczekiwałam czegoś wyjątkowego. No i klops.

Jako fantastyka „Wiedźmi Król” jest mocno średni, choć podoba mi się pomysł na magię, pochodzenie wróżek i struktura społeczna oparta na urodzeniu i charakterze umiejętności.

W baśniowym świecie wróżek wiedźmy, takie jak Wyatt, traktowane są jako obywatele drugiej kategorii i nie mają właściwie żadnych praw, o społecznej akceptacji nawet nie wspominając. Nie mówiąc już nawet o trans wróżkach. Jedyną szansą na godne życie jest dla niego zaplanowany od wczesnego dzieciństwa ślub z wróżkowym księciem i rodzenie kolejnych następców. Raczej mało kusząca wizja. Dlatego też, gdy po tragicznym w skutkach wypadku związanym z utratą kontroli nad niszczycielską mocą, bohater ucieka do świata ludzi, nie marzy bynajmniej o powrocie. Jednak z magicznego kontraktu nie jest łatwo się wyrwać, a i porzucony narzeczony należy do osób z natury upartych…

Wbrew pozorom fabularnie jest raczej nudno – zdarzają się między innymi wydarzenia rozciągnięte na kilka rozdziałów, które nie wnoszą tak naprawdę nic istotnego do całości.

Główny bohater jest potwornie męczący i dziecinny, choć w tym akurat może i nic dziwnego, bo ma 17 lat i nigdy tak naprawdę nie miał wsparcia dorosłych. Ale podejmowane przez niego decyzje i niektóre zachowania, choć wytłumaczalne, nie pozwalały mi poczuć do niego ani odrobiny sympatii. Z resztą bohaterów jest podobnie, choć miałam wrażenie że oni zostali przedstawieni dość schematycznie.

Natomiast pod względem reprezentacji, zmagań mniejszości z dyskryminującym systemem i młodego człowieka ze światem, w którym nie przewidziano dla niego miejsca, jest świetna. I dla odbiorcy, który sam jest queerowy, jak i dla takiego, który chciałby trochę lepiej zrozumieć odczucia i sytuację mniejszościowych dzieci i nastolatków.

„- Dawno temu, nie wiadomo gdzie, jakiś randomowy cis, który już pewnie nie żyje, wymyślił sobie, że wszystkie trans osoby są uwięzione w złym ciele i sprzedał to światu jako obowiązującą prawdę. Ale ja nie jestem chłopakiem uwięzionym w ciele dziewczyny. Moje ciało jest ciałem chłopaka, bo ja jestem chłopakiem, a moje ciało jest moje. Z moim ciałem jest wszystko w porządku”.

W moim odczuciu trochę za dużo jest tu powiedziane wprost – osoba autorska najpierw buduje świat przedstawiony i sytuację wiedźm rodzących się we wróżkowych rodzinach jako metaforę przejawów dyskryminacji i queerfobii w świecie rzeczywistym, a potem (żeby przypadkiem nie było wątpliwości!) dokładnie wyjaśnia to w tekście. Być może jednak jest to potrzebne sporo młodszemu odbiorcy – nie da się ukryć, że to książka młodzieżowa, a ja już od dłuższego czasu nie jestem targetem. Być może również dlatego nie jest mi łatwo identyfikować się z Wyattem na jakiejkolwiek płaszczyźnie.

 „- Nie jesteś złą osobą. Czasem komuś stanie się krzywda, nie zawsze jesteś w stanie ocalić wszystkich przed wszystkim, ale to nie twoja wina. Twoja wartość nie wynika z tego, ile możesz zrobić dla innych. Jesteś wartościową osobą (…). Sam z siebie. Tak po prostu. Taki, jaki jesteś”.

Podsumowując – średnio mi się podobała, ale cieszę się, że po nią sięgnęłam. Sporo tu wartościowych treści, choć podanych w sposób który nie do końca do mnie przemawia.

H. E. Edgmon, Wiedźmi Król, Poznań: Wydawnictwo WE NEED YA, 2023, 368 s.

Recenzja powstała w ramach wyzwania WyPożyczone 2023.

Czas na czytanie: „That’s left in the world. To, co zostaje po końcu świata” Erik J. Brown

Z historiami o wirusowym post-apo trochę tak jest, że jak czytało/widziało się jedną, to w sumie zna się już wszystkie. Co nie znaczy, że nie można się przy nich dobrze bawić!

Pod względem fabularnym nie ma wielkich zaskoczeń – pojawiają się motywy i zwroty akcji znane fanom choćby The Walking Dead, chociaż z trzeciej strony ten serial ma tyle sezonów, że nie wiem, czy w tym temacie można jeszcze wymyślić cokolwiek nowego.

I jak fabuła jest dość stabilna i zapewne dostaniemy dokładnie to, czego się po niej spodziewamy, tak raczej wyjątkowym dla literatury postapokaliptycznej jest queerowa reprezentacja. Bardzo udana queerowa reprezentacja.

Relacja między bohaterami rozwija się powoli, stopniowo dojrzewa i opiera nie tyle na pożądaniu, co na wzajemnej sympatii, trosce, potrzebie opieki i ochrony drugiej osoby. Jest pokrzepiająca, puchata i przyjemna w odbiorze, co kontrastuje z bezwzględnym i niebezpiecznym światem ogarniętym pandemią.

Samych bohaterów również nie sposób nie obdarzyć sympatią. Wyszczekany, gadatliwy Andrew z nieco absurdalnym poczuciem humoru i misiowaty, opiekuńczy Jamie który nie traci zimnej krwi w kryzysowych sytuacjach. A w takowej właśnie przyszło im się poznać nim ruszyli wspólnie w podróż wzdłuż wschodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych w poszukiwaniu nadziei na ratunek, ukojenia wyrzutów sumienia i resztek cywilizacji, która przetrwała kataklizm supergrypy i śmierć 80% ludzkości.

Bardzo przyjemnie się czyta. Choć w dużej mierze jest to romans, nie dominuje i nie spycha świata ogarniętego pandemią do roli tła, przygoda jest tu równie ważna, co subtelne amory. Udana młodzieżówka, dobrze się bawiłam i z zaangażowaniem kibicowałam bohaterom na każdym polu.

Erik J. Brown, That’s left in the world. To, co zostaje po końcu świata, Poznań: Wydawnictwo Media Rodzina, 2023, 360 s.

Recenzja powstała w ramach wyzwania WyPożyczone 2023.