Czas na czytanie: „Nie mogę, trzymam dziecko” Ksenia Potępa

„Nie mogę, trzymam dziecko” towarzyszy mi właściwie od samych początków macierzyństwa – Mysza, pierworodna autorki, jest tylko kilka miesięcy młodsza od mojej Majki i rysunkowy pamiętnik Kseni zaczął powstawać mniej więcej w okresie, kiedy udało mi się względnie opanować umiejętność operowania telefonem komórkowym podczas karmienia i innego ogarniania dziecka, a moje umiejętności umysłowe wróciły do stanu, w którym byłam w stanie rozumieć żarty.

A że na większość przedstawionych sytuacji reagowałam entuzjastycznym szeptem „tak, ja też tak mam!” (żeby przypadkiem nie obudzić niemowlaka), bardzo szybko zapałałam do drugiej początkującej mamy spora sympatią. W końcu to prawdziwa ulga, kiedy nie jest się jedyną matką, która nie zawsze ogarnia wszechświat.

Dlatego też chętnie, choć nie bez obaw, sięgnęłam po tą książkę. Nie bez obaw bo znacie moje podejście po poradników (nie lubię, nie ufam, demotywują mnie), no i nierzadko zdarza się, że blogerzy piszący własne książki nie są już w tak fajni, jak w krótkich formach, jakim są posty na Instagramie.

Na całe szczęście „Nie mogę, trzymam dziecko” pozostała sobą. Jest więc obowiązkowa dawka luzu i humoru, a codzienne zmagania z rzeczywistością młodych rodziców zostały sprytnie sprowadzone do rangi użytecznych wymówek – w końcu najlepszym wytłumaczeniem na poplamione ubrania, mówienie do siebie, czy nie do końca wytłumaczalne zachowania jest posiadanie dziecka. I to podejście bardzo mi się podoba. Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto nie zawołał nigdy do sprzedawczyni w piekarni „Papa, do jutra!”. Z dzieckiem wygląda to dobrze. Bez dziecka nieszczególnie (tak, byłam bez dziecka. Tak, później chodziłam już tylko do piekarni na drugim końcu osiedla).

Jak to określił szanowny małżonek, dla nas ta książka jest już trochę postdated, więc jako mama prawie pięciolatki zrobiłam sobie wieczorem kubeł herbaty, i kiedy moja odchowana latorośl grzecznie spała we własnym łóżeczku, spędziłam z „Nie mogę, trzymam dziecko” miły i zabawny wieczór, czyli pochłonęłam „na raz”. Ale jak najbardziej jest to książka dla rodziców pociech w stadium larwalnym – nieodkładanych i pochłaniających uwagę 38 godzin na dobę. Została podzielona na 27 (!) króciutkich tematycznych rozdziałów, które można przyswoić rzutem oka i w stanie nie do końca obudzonym na przykład podczas gotowania wody na kawę, która i tak nam ostygnie. Albo podczas, gdy wokół wszystko płonie, ale my już potrafimy się z tym pogodzić. Rozdziały są poprzetykane 13 „wstawkami bonusowymi” – między innymi przepisem na ciasteczka zawierającym wskazówki dla malucha odnośnie nie jedzenia surowego ciasta, pozycjami z mamojogi, wskazówkami odnośnie pakowania rodziny na wyjazd, czy definicją głuchoty wybiórczej. I oczywiście komiksowymi scenkami spod pióra autorki. W ogóle cała książka jest bardzo ładnie wydana. Ma też duże literki i sporo obrazków!

Aż trudno w to uwierzyć, ale z 27 tematów – od spania i jedzenia, przez kupę, ubieranie, granice cierpliwości, aż po dobre rady i typowe zachowania rodziców tylko 2 (słownie dwa) problemy nie dotknęły mnie osobiście – nie wiem, czy nie strach się do tego przyznawać, ale macierzyństwo oszczędziło mi współspania (z wyboru, bardzo się przed tym broniłam i Majka spędziła z nami tylko jedną noc we wspólnym łóżku) i uciążliwego ząbkowania – Czasami miałam wrażenie, że Ksenia po prostu siedziała mi w głowie. Albo podglądała mnie gdzieś przez ukrytą kamerę, co jest dość niepokojącym pomysłem. Zdecydowanie wolę myśleć, że po prostu wszystkie mamy tak mają. Nie jesteś jedyną nieidealną i nieogarniającą matką na świecie! A to myśl, która szalenie podnosi na duchu.

Fantastyczny pomysł na prezent dla młodych rodziców. Polecam bardzo i żałuję, ze sama jej nie miałam podczas zmagań z początkami rodzicielstwa. Sama sobie zostawię na półce „na wszelki wypadek” i czekam na kolejną część poświęconą przedszkolakom!

Ksenia Potępa, Nie mogę, trzymam dziecko. Rodzicielstwo bez instrukcji obsługi, Warszawa: Wydawnictwo Znak Literanova, 2020, 240 s.

Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa Znak Literanova.

Czas na czytanie: „W samym sercu morza” Jojo Moyes

„Zostawiłyśmy wszystko, wszystkich, których kochamy, nasze domy, nasze bezpieczeństwo. W imię czego? Żeby nas napadnięto i nazwano ladacznicą (…)? Żeby przeklęta marynarka wojenna odpytywała nas z przeszłości jak jakieś przestępczynie? Żeby płynąc tak daleko, a na końcu usłyszeć, że cię tu nie chcą? Bo przecież nie ma żadnej gwarancji, prawda?”

Jeśli chodzi o książki idealne na wakacje, bez najmniejszych wątpliwości polecam pozycje Jojo Moyes – przyjemne, babskie, wciągające, zawsze z piękną historią miłosną, sporą dawką girl power i choć odrobiną humoru. Tak jest i tym razem.

Po zakończeniu II wojny światowej Królewska Marynarka Wojenna organizowała transport tak zwanych „wojennych żon” – kobiet, które w czasie wojny wyszły za brytyjskich żołnierzy poza granicami kraju. Najczęściej wykorzystywano do tej misji luksusowe liniowce i wojskowe transportowce, odbył się jednak jeden wyjątkowy kurs – 2 lipca 1946 roku jeden z ostatnich rejsów żon z Australii do Wielkiej Brytanii odbył się na pokładzie lotniskowca HMS Victorious, brała w nim udział babcia autorki. To właśnie w owym czasie, na tym statku Jojo Moyes umieszcza fabułę powieści inspirowanej tymi niezwykłymi wydarzeniami.

Cztery dziewczyny, które dzieli wszystko – od statusu społecznego i majątkowego, przez wiek, doświadczenie życiowe, plany na przyszłość czy wykonywany zawód aż po charakter i wyznawane wartości – w normalnych warunkach nigdy nie miałyby szansy się spotkać. Zadzierającą nosa, rozpieszczoną Avice, niedojrzałą, pełną entuzjazmu Jean, ciepłą i swojską Margaret oraz wycofaną i szorstką w obyciu Frances łączy jednak wspólna kabina podczas rejsu mającego odmienić ich życia.

Rywalizacja, zawiść, strach o przyszłość, nadzieja na lepsze jutro, całkowity brak wpływu na własny los, zależność od nieobecnych mężów, mężczyzn przebywających z nimi na statku i bezmiaru oceanów oraz nawiązywane niepewnie przyjaźnie – ponad 600 młodych kobiet stłoczonych na nieprzystosowanej do tego niewielkiej przestrzeni wojskowego okrętu przez prawie dwa miesiące, traktowanych jak towar, który trzeba dostarczyć do adresata to prawdziwa mieszanka wybuchowa. Na pewno nie będzie więc nudno! Podczas lektury będziecie świadkami niejednego ludzkiego dramatu, mnóstwa emocji i zaskakujących, jak na takie warunki wydarzeń (jak na przykład wybory miss pięknych nóg, wyrzucanie samolotów za burtę czy wiązanie szalup ratunkowych nylonowymi rajstopami). I gwarantuję, że będziecie kibicować dziewczynom z całych sił podczas tej podróży w nieznane, choć nie koniecznie podczas konkursów piękności.

Zastrzeżenia? Dawno nie widziałam okładki tak nieadekwatnej do treści książki. To historia o trudach i niebezpieczeństwach podróży na okręcie wojennym o bardzo zaawansowanym stopniu zużycia, gdzie widmo i trauma wojny wciąż jest żywe. O samotności i niepewnej przyszłości. Pełna nierozbrojonych bomb, plam paliwa lotniczego i smaru, moralnych dylematów, spoconych mechaników, tropikalnych upałów i piekielnych maszynowni. A na okładce umieszczono uśmiechniętą i w pełni zrelaksowaną babeczkę w niewielkiej łódeczce do pływania po stawie. Jeśli chodzi o okładkę, jestem na nie.

Ale sama książka jest bardzo dobra i świetnie zbilansowana – jest przygoda, jest trudna przeszłość i lepsza przyszłość na horyzoncie, są emocje i nuta romansu. A inspiracja prawdziwymi wydarzeniami tylko dodaje powieści niesamowitości. W końcu najbardziej niezwykłe historie pisze życie.

Jojo Moyes, W samym sercu morza, Kraków: Wydawnictwo Znak Literanova, 2020, 544 s.

Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa Znak Literanova.

Czas na czytanie: „Włoski nauczyciel” Tom Rachman

„W młodości Pinch uważał relacje między ludźmi za azyl dla tych, którzy nie potrafią tworzyć sztuki. Może sztuka jest azylem dla tych, który nie potrafią się wiązać z innymi ludźmi?

Nie dajcie się zwieść ślicznej okładce w energetycznych barwach – tuż za nią kryje się opis wyjątkowo smutnego życia. Życia chłopca, który nie potrafi definiować siebie bez wpływu swego ojca, słynnego na cały świat malarza, niestałego w uczuciach i obietnicach egotyka. Ojca nawykłego traktować dzieci jak nudzące się i wychodzące z mody przedmioty średniej wartości, od czasu do czasu łaskawie obdarzający swój stale powiększający się przychówek ochłapami uwagi. Łamacza serc i żyć.

Co wolno artyście? Czy geniusz jest usprawiedliwieniem dla arogancji, ignorancji i okrucieństwa? Czy wrażliwość artystyczna idzie w parze z wrażliwością na drugiego człowieka?

Jak łatwo zniszczyć młodego człowieka już na samym początku jego drogi? Jak to możliwe, że mijają całe lata rozczarowań, nim pewne autorytety wreszcie upadają?

Świetnie napisana opowieść obnażająca nie tylko bezwzględność wybitnych umysłów i kapryśnego świata sztuki, ale przede wszystkim ciężar odpowiedzialności, który spoczywa na rodzicach w procesie kształtowania się dziecka.

To książka o poszukiwaniu własnej tożsamości, potrzebie akceptacji, złych decyzjach, ślepym oddaniu fałszywym idolom, braku wiary we własne możliwości, niespełnieniu i oszałamiającej samotności. O zgubnych skutkach dążenia do ideału za wszelka cenę. O pragnieniu nieśmiertelności i nieodpowiednio ustawionych priorytetach. O genialnym fałszerstwie i gigantycznym przekręcie popełnionym ze szlachetnych pobudek. O prawdziwej przyjaźni, potrzebie miłości i wielkości, która nigdy nie doczeka się poklasku.

Porywająca, ekscytująca i jednocześnie strasznie smutna. Dramat, kryminał, romans i powieść psychologiczna jednocześnie. Niedefiniowalna, jak zresztą większość sztuki współczesnej.

Tom Rachman, Włoski nauczyciel, Kraków: Wydawnictwo Znak Literanova, 2019, 445 s.

Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa Znak Literanova.

Czas na czytanie: „Tajemna historia” Donna Tartt

Dobra książka, to taka, która zostawia czytelnika bez słów. Kiedy ten po przeczytaniu ostatniego zdania zamyka powieść i siedzi w bezruchu, bo brutalnie wyrwany ze świata przedstawionego nie wie, co ma teraz zrobić ze swoim życiem. Siedzę tak już prawie od tygodnia. I wciąż nie mam pojęcia co powiedzieć. Nie czuję się też wystarczająco kompetentna, by popełnić jakąkolwiek merytoryczną formę recenzji. To po prostu dla mnie za wysokie progi.

Wiem za to, że to jedna z najlepszych książek, jakie czytałam. Ostatnio tak piorunujące wrażenie zrobiło na mnie „Małe życie” nieco ponad dwa lata temu.

„Tajemna historia” jest napisana tak dobrze, że każde kolejne zdanie to czysta przyjemność. Nie mogłam się doczekać kontynuowania przerwanej lektury i nie mogłam wyrzucić jej z głowy, niezależnie od wykonywanej w ciągu dnia czynności. A na wieczorne czytanie w fotelu pędziłam w podskokach. Dosłownie! To nie jest przecież tak, że na co dzień czytam kiepskie książki, bo w większości przypadków jestem zadowolona z wyboru, lubię to, co czytam i samo czytanie sprawia mi mnóstwo frajdy. W końcu to w właśnie z tego powodu sięgam po książki. Ale Donna Tartt ustanowiła zupełnie inny poziom. Bo mam wrażenie, że dotychczas nie wiedziałam czym jest przyjemność płynąca z lektury.

Rewelacyjnie wyważona – pełna malarskich opisów, uczuć i emocji, trzymająca w napięciu i rozbrajająco zabawna w zupełnie niespodziewanych momentach. Hipnotyzująca do tego stopnia, że nie mam pojęcia kiedy minęło to 600 stron, a przecież czytałam je prawie tydzień. Właściwie reszty tego tygodnia też nie bardzo mogę sobie przypomnieć…

Uniwersalna historia o młodości wypełnionej poszukiwaniami wzniosłych ideałów i pogardzającej przyziemną codziennością. O bezkompromisowym dążeniu do wyidealizowanego celu. O kuszeniu losu i winie niezawinionej. O radzeniu sobie z konsekwencjami i przeżywaniu traumy. O bezrefleksyjnym podążaniu za charyzmatycznymi przywódcami i o upadaniu autorytetów. O wytrzymałości gumowych zasad moralnych, uporczywości sumienia i lęku przed karą.

Chciałam tu też napisać „zakazany romans”, ale w sumie to nie wiem, o którą relację miałoby chodzić, bo każda z nich kolejno burzy wszystkie granice. Jest tu jednak co nieco i z mitu o Helenie Trojańskiej i szczypta „Romea i Julii”. A przy tym całkiem sporo „Zbrodni i Kary”. Pomnożonej przez 6.

Pełna młodzieńczego idealizmu, szukania drogowskazów w mrokach antyku, pierwszych prób dorosłego życia.

Jest tu mnóstwo studenckich imprez, geniusz-socjopata, bogate dzieciaki, morze alkoholu i nadmiar szkodliwych używek. Są porywy serca, duże braki we wsparciu rodziny i potrzeba akceptacji. Jest szóstka oddanych sobie przyjaciół i szalony plan, który kończy się tragicznie. A tragedia to dopiero początek.

Donna Tartt, Tajemna Historia, Kraków: Wydawnictwo Znak Literanowa, 2017, 608 s.

Czas na czytanie: „Kręgi” Zbigniew Zborowski

Ta książka zaczyna się od cytatu z Pocahontas. Serio. To taka luźna informacja, jakby ktoś jeszcze zastanawiał się, czy po nią sięgnąć.

Uwielbiam w kryminałach to, że wcale nie muszę znać wszystkich losów detektywa od deski do deski. Wystarczy sięgnąć po dowolny – ot, akurat dostępny – tom z cyklu, żeby wciągnąć się w stu procentach.

I „Kręgi” właśnie takie są. Chociaż to druga część przygód Bartka Koneckiego, zaczynanie lektury w tym momencie, tak naprawdę w niczym nie przeszkadza. To prawda, pojawiają się aluzje dotyczące wcześniejszego życia detektywa, robiące czytelnikowi smaczek na pierwszą część – rodzinna tragedia, szokujące śledztwo, czy wydalenie z policji – ale brak tych informacji zupełnie nie przeszkadza w przezywaniu z bohaterem nowej przygody. I to jest dla mnie super.

Po pierwszych rozdziałach miałam ambiwalentne odczucia – były mundurowiec z problemami zdrowotnymi i depresją, zapatrzony w narzeczoną, która wydaje się nie być do końca uradowana tym związkiem, otwiera biedne biuro detektywistyczne i otrzymuje podejrzane zlecenie z gwiazdką kina w roli głównej – ten schemat wydał mi się niepokojąco wręcz znajomy. Na szczęście im dalej w las, tym podobieństwa z innymi literackimi detektywami się kończą, a akcja robi się coraz ciekawsza.

Będą klimatyczne, opuszczone rzeźnie, potworne pomysły na wykorzystywanie nieletnich, porwania, zwłoki z poobcinanymi dłońmi, niewyjaśnione śledztwa z przed lat, specyficzne oferty wycieczek dla turystów zza granicy, skorumpowani gliniarze, wypaczone pojęcie zbawienia, demony przeszłości, kaskaderskie sztuczki, sporo mordobicia, policyjne przekręty i zdecydowanie więcej niż jeden sprawca.

Tym, co spodobało mi się szczególnie akurat w tej książce, jest fakt, iż dreszczyk związany z bliskością poznania sprawcy pojawia się już w okolicach osiemdziesiątej strony, a nie, jak to zwykle bywa, dopiero pod koniec powieści. Samo napięcie, zamiast powoli, ale sukcesywnie narastać, przypomina raczej sinusoidę spokoju i dramatów, a podejrzenia odnośnie sprawcy całego zamieszania sukcesywnie rozwiewają kolejne fałszywe poszlaki i ślepe zaułki.

Nie ma przydługich wstępów, bardzo łatwo wczuć się w klimat, główny bohater da się lubić (a już na pewno da się rozumieć jego pobudki, co w przypadku policjanto-detektywów nie jest wcale takie oczywiste), wątki romantyczne nie przeważają nad krwawą masakrą, a sprawcy są konkretnie psychiczni, ale wciąż bardzo prawdopodobni – suma summarum czyta się bardzo dobrze. Subtelne nawiązania do całkiem ciekawej przeszłości Bartka skutecznie zachęciły mnie do sięgnięcia po pierwszy tom, a ukryta groźba zawarta w ostatnich stronach sprawiła, że nie mogę doczekać się kontynuacji.

Tylko końcowe „odpuszczenie win” i powrót w chwale nie do końca mi pasują.

Na jesień lektura jak znalazł.

Zbigniew Zborowski, Kręgi, Kraków: Wydawnictwo Znak Literanova, 2018, 480 s.

Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa Znak.

Czas na czytanie: „Jak upolować pisarza” Sally Franson

Chyba już dawno nie było tutaj porządnego narzekania na nietrafiony wybór, dlatego też przychodzę z recenzją książki, która niestety nie spełniła moich oczekiwań.

DSC_0453

Sięgając po „Jak upolować pisarza” spodziewałam się pełnej humoru satyry „życia na szczycie”, szefowej z piekła rodem, miłości do książek i płomiennego romansu.
Okazało się jednak, że z tego wszystkiego zaliczyć można uzależnienie od słowa pisanego i, w pewnym stopniu, krytykę coachingowej korpomowy. Romans pełni marginalną rolę, szefowa co prawda jest wredną wykorzystywaczką, ale do demona jej daleko. Najbardziej rozczarowuje jednak główna bohaterka, która jest… nijaka. I choć zapewne taki był zamysł autorki, by zrobić z niej utalentowaną, ale zagubioną, ulegającą wpływom, rządną sławy i poklasku zarozumiałą gąskę, która nie wie czego chce, to mimo tych wszystkich cech, jej postać nie budzi żadnych intensywnych odczuć – ani nie jest wkurzająca, ani godna podziwu, ani współczucia. Zniecierpliwienie i politowanie – te dwie emocje towarzyszyły mi podczas śledzenie jej przygody. A chyba jedyną wartościową rzeczą jest jej przyjaźń z Susan.

„Susan chłonęła życie całą sobą, jak rybie skrzela chłoną obecny w wodzie tlen. A teraz ja wyciągnęłam ją na brzeg i patrzyłam, jak cierpi. Wyszłam nie mówiąc już nic więcej. Tak dobry człowiek jak Susan zasługiwał na coś lepszego niż moje głupie intrygi”.

Bliżej jej do Brigdet Jones (chociaż brigdet Jones była urocza!) niż do Andrei Sachs, jak sugeruje okładka. Tak, jak szefowej Casey brakuje klasy Mirandy, tak samej książce brak błyskotliwości i ciętego humoru „Diabeł ubiera się u Prady”. Rozumiem porównanie pracy w firmie marketingowej do redakcji modowego magazynu, ale zestawienie tych dwóch debiutów niestety nie przynosi korzyści Pani Franson.

„Byłam tak pogrążona w pracy, że straciłam poczucie czasu. Łatwo mi się było zagubić we własnych myślach, czasem zapominałam nawet, że jestem człowiekiem. Do tego stopnia dawałam się pochłonąć temu, co robiłam lub – bądźmy szczerzy – osobie, z którą to robiłam, że moje poczucie „ja” w pewien sposób zatracało swoje granice. To chyba anomalia porównywalna z wybiórczą przepuszczalnością ścian komórkowych – miałam wrażenie, ze do mojego wnętrza przenika cały wszechświat”. – Co ja własnie przeczytałam?

Oj dawno tak nie narzekałam, chociaż tak naprawdę to nie jest jedna z najgorszych książek, które wpadły mi w ręce. Nie ma szans na tytuł gniota roku, jest przeciętna i nie porywa, ale ma również swoje momenty. A dokładniej swoje postacie – zakręcona na punkcie astrologii, mocy kryształów i innych specyficznych rzeczy Lindsay to bardzo fajnie dopracowana bohaterka, aż żal, że to nie o niej jest ta powieść. Podobnie ciepłe odczucia mam do Osoby zwanej Chris. Podobał mi się jest hipsterski klimat małych księgarni i bezkompromisyjny girl power, który uosabia tu postać Ellen.

Książka porusza też ważne tematymolestowanie seksualne, uzależnienie od social mediów, hejt w internecie, czy kradzież wartości intelektualnej. Jest konflikt wewnętrzny pomiędzy spełnieniem zawodowym a zasadami moralnymi, jest potępienie płytkiego konsumpcjonizmu, jest w końcu pytanie o etykę w marketingu. Szkoda tylko, że książka nie ma w sobie „tego czegoś”, co nie pozwalałoby odłożyć jej na bok.

„Umysł i serce są takie kruche. Na jakiś czas straciłam oba. Tylko wyjątkowi ludzie i wyjątkowe książki – które przypominają ci, że owszem, jakiś czas temu umarłeś, ale wciąż możesz powrócić do życia – pomagają ci je odzyskać”.

Niby jest Vegas, balowanie za firmowy hajs, amory z przystojnym pisarzem i wielki internetowy skandal, ale głównie wieje nudą. Gdyby wyrzucić wszystkie górnolotne cytaty i przemyślenia rodem od Paolo Coelho i połowę akapitów pełnych bełkotu, który niczego nie wnosi, książka straciłaby 1/3 objętości, za to zdecydowanie zyskałaby na atrakcyjności.

„Chyba uważał, że nie potrafiłabym go zrozumieć. Kiedy cierpimy, zwłaszcza z powodu czegoś, co właśnie się dzieje, trudno nam uwierzyć, że ktokolwiek jest w stanie nas zrozumieć, nawet jeśli przeszedł dokładnie to samo”.

Być może moje negatywne emocje wynikają ze zbyt wygórowanych oczekiwań – spodziewałam się, że dostanę więcej humoru, więcej romansu i więcej wyzwań. Bo tak naprawdę Pannie Pendergast wszystko przychodzi bez trudu (czy jest coś bardziej wkurzającego?) a jej niepowodzenia wynikają z faktu, że… no cóż, faceci bywają świniami.

„Rodzimy się na tym świecie z wielkim, nienazwanym brakiem. I prześladowana przez tą pustkę, przez ten zionący brak, kilka godzin później w końcu zasnęłam”.

Mam nadzieję, że kolejna książka autorki będzie lepsza pod względem stylu i prowadzenia akcji. Trzymam kciuki, bo książkoholizm łączy!

Sally Franson, Jak upolować pisarza, Kraków: Wydawnictwo Znak Literanova, 2018, 384 s.

Recenzja powstała dizęki uprzejmości Wydawnictwa Znak.

Czas na czytanie: „Sprzedawca marzeń” Richard Paul Evans

„Myślałeś kiedykolwiek o tym, aby zacząć wszystko od początku? Zerwać z przeszłością i stać się kimś innym?”.

Podobnie jak w poprzedniej książce Evansa – „Ścieżki nadziei”, którą miałam przyjemność czytać, również ta promuje koncepcję pieszej wędrówki jako sposobu na odszukanie sensu życia i wewnętrzne oczyszczenie.

DSC_0180

Charles James jest młodym, sławnym i bajecznie bogatym biznesmenem zajmującym się marketingiem sieciowym, czyli wciskaniem ludziom kitu za całkiem sporą kasę. I jednocześnie bez większych wyrzutów sumienia doprowadzając ludzi do bankructwa. Poznajemy go w momencie kryzysu wyznawanych dotychczas wartości i zyskujemy możliwość wysłuchania jego historii.

„(…) zacząłem zwracać większą uwagę na różnice między ludźmi. Uświadomiłem sobie, że w Stanach istnieją kasty. Że istnieją podziały nie tylko ze względu na rasę, ale przede wszystkim ze względu na zamożność i sławę.”.

A ta opowieść to typowy amerykański sen – od zera do milionera. Jako wnuk nielegalnego meksykańskiego emigranta zaczynający każdy poranek od grzebania w śmietnikach, nasz bohater nie mógł mówić o szczęśliwym dzieciństwie. Mimo to kilka desperackich decyzji, sporo szczęścia i olbrzymie pokłady charyzmy czynią z niego jednego z najbardziej znanych i najbogatszych ludzi świata. Okazuje się jednak, że spełnianie ambicji i pomnażanie majątku nie jest równoznaczne ze szczęściem, a droga na szczyt może okazać się zbyt kosztowna. Życie na Olimpie potrafi być za to puste i niesatysfakcjonujące.

„Jesteś albo rzeźnikiem, albo bydłem. Nie ma trzeciej opcji.”

„Sedno życia w społeczeństwie. Celem jest dominacja nad drugim człowiekiem.”

Przy okazji jest to też historia pięknej miłości będącej jednocześnie spektakularną porażką.

„(…) małżeństwo to praca. Wszystkie związki wymagają pracy. Ale efekty są warte wysiłku. Ja wspieram ją, ona wspiera mnie. W naszym świecie, gdy ludzie idą po trupach do celu, to niebagatelna rzecz”.

Jak to zwykle u Evansa bywa, książkę czyta się lekko i przyjemnie, a jego bohater, ze wszystkimi swoimi kompleksami i słabościami, daje w siebie uwierzyć. Chociaż sama sytuacja wielkiego nawrócenia może budzić pewne wątpliwości.

„Po raz pierwszy w życiu odkryłem, jakie „pamiątki” zostawiło moje okropne dzieciństwo. (…) głęboko zakorzeniony głód sukcesu, którego zwykłe ego i ambicja nie są w stanie wytworzyć.”

Jeśli coś mam sobie na coś ponarzekać, to nie przekonuje mnie motyw proroczych snów – nawet jeśli umęczony natręctwami bohater podejmuje decyzje dostosowując się do obrazów widzianych koszmarów.

Chętnie sięgnę po kolejne części, bo zdecydowanie brakowało mi tutaj samej podróży. Mam szczerą nadzieję, że Evans uczyni z Route 66 pełnoprawnego bohatera swojej powieści.

Co ciekawe, podobno cała historia oparta jest na prawdziwych zdarzeniach, choć pierwowzór Charlesa pragnie zostać anonimowy. Brzmi intrygująco, ale chyba nie do końca dowierzam, czy to nie aby chwyt marketingowy.

„Dzisiaj jedyna różnica pomiędzy wiadomością a fikcją polega na tym, że fikcja, aby ludzie w nią uwierzyli, musi mieć podstawę w rzeczywistości.”.

Nie sposób nie docenić okładki, która, choć dziwna, ma w sobie coś pociągającego. Może to nasycone zielenie, turkusy i niebieskości, może zorza polarna, a może sama sylwetka mężczyzny osłaniającego się parasolem przed tym niesamowitym widokiem – nie wiem. Ale zdecydowanie robi wrażenie. A gdyby jeszcze wyrzucić tą Kasię Cichopek, to już w ogóle byłoby pięknie.

Richard Paul Evans, Sprzedawca marzeń, Kraków: Wydawnictwo Znak Literanova, 2018, 320 s.

Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa Znak Literanova.

Czas na czytanie: PREMIERA „Wszystkie moje kobiety. Przebudzenie” Janusz Leon Wiśniewski

„Z każdą z nich był przez dłuższy lub krótszy czas szczęśliwy. I każda była dla niego ważna. Każdej darował swoją uwagę, czułość, każdą otaczał opieką. Chciał, aby i one były z nim szczęśliwe. Ale tylko wtedy, kiedy znajdowali się blisko siebie.”

Pewnie trudno w to uwierzyć, ale to moje pierwsze spotkanie z twórczością tego autora. A przynajmniej z jego książką skierowaną do dorosłego odbiorcy.

Janusz Leon Wiśniewski to jedna z tych osób, które mnie trochę przerażają – chemik, fizyk, informatyk, ekonom i grafoman w gratisie (naliczyłam ponad 30 książek, z czego co druga to bestseller!). Ponadto zna niemiecki, co samo w sobie budzi mimowolny respekt, a w dodatku da się z nim całkiem przyjemnie i zupełnie logicznie porozmawiać. Normalnie człowiek-orkiestra. Kosmita jakiś, albo cyborg.

„Dla mnie matematycy to jak szamani obdarzeni wizjami.”

Nigdy dotychczas nie zainteresowała mnie żadna z jego książek – tak już czasem jest z pozycjami i autorami, wokół których jest dużo szumu i zachwytów. Aż do „Marcelinki”, którą przywiozłam sobie z targów w Warszawie. To znaczy przywiozłam córce. W końcu każda roczna dziewczynka bardzo potrzebuje książki o fizyce i konstrukcji wszechświata. A i do niej przyciągnęły mnie ilustracje – tekst okazał się być miłym, choć zupełnie niespodziewanym zaskoczeniem.

I to właśnie książka dla dzieci skłoniła mnie do sięgnięcia po prozę dla dorosłych. I wiecie co? Już rozumiem fenomen tego autora – on po prostu świetnie pisze. W jednej powieści przywołuje fraktale, ciekawostki seksuologiczne (o tym zawsze się fajnie czyta, nie ma co się oszukiwać), klasyków literatury, mistrzów opery, programowanie i apoteozy (a to wciąż jednak romans!). Nigdy nie sądziłam, że obecność matematyki może wyjść książce na dobre, i że jestem w stanie poczuć do przemądrzałego lowelasa niechętną nić sympatii.

„Wszystkie moje kobiety. Przebudzenie” to historia mężczyzny-utracjusza, który wybudziwszy się ze śpiączki dokonuje rozbudowanego rachunku sumienia, wewnętrznej autowiwisekcji. Podążając za przywoływanymi przez niego wspomnieniami poznajemy nie tylko koleje jego losu, ale również siłę wpływu jego kaprysów na przewijające się przez jego życie kobiet. Sporo kobiet. Które rozkochiwał w sobie i porzucał, wzbudzał zaufanie i go nadużywał, w których się zakochiwał, o których zapomniał i które porzucały jego. To również genialny pretekst do wykreowania szeregu postaci, których historie nadają się na filmowe scenariusze albo poczytne powieści.

W surrealistycznym szpitalu, pod opieką surrealistycznej pielęgniarki przeżywamy wraz z unieruchomionym bohaterem (jeśli podano gdzieś jego imię, to ja nie zadałam sobie trudu, by je zapamiętać) na nowo zdrady i pożądania, fascynacje i miłości, wyrzuty sumienia i usprawiedliwianie swego zachowania, egoizm i rozczarowania.

„Skoro miłość jest pana zdaniem naiwnością, to w takim razie co w życiu człowieka naiwnością nie jest?”

To opowieść o oddaniu i bezwarunkowej dobroci. O tragicznej konieczności wyboru między sukcesem zawodowym, a rodziną. O priorytetach. O szowinistycznych świniach i femme fatele. O małych i dużych pasjach. O miłości i zakochaniu. O samotności.

„Samotność wcale nie zaczyna się od tego, że nagle nikt nie czeka na ciebie w domu. Samotność zaczyna się wówczas, kiedy pierwszy raz odczujesz pragnienie, aby czekał tam na ciebie ktoś zupełnie inny.”

Co wydawało mi się nieco nienaturalne – było trochę zbyt wiele kobiecych monologów wspomnieniowo-uczuciowych. Nawet baby po kilku latach rozpamiętywania nie uzewnętrzniają się tak bardzo wyrzucając byłemu partnerowi swoje emocjonalne przeżycia bez najmniejszego zająknięcia.  No i wszystkie jego kobiety mają nadzwyczajnie duże (oczywiście naturalne, sztucznością gardzimy) biusty.

Co było super? Kot Schrödinger, niesamowicie pozytywny szpital, w którym aż chciałoby się poleżeć (z Laurencją i Nathanem w pakiecie), no stress i kreacja postaci poprzez ich sposób wypowiedzi i budowane przez nich zadania. I jeszcze nadzieja, która mimo wszystko tchnie z ostatnich stron napełniając czytelnika jednak pozytywnymi uczuciami. To trochę jak z domowym lizakiem z topionego na patelni cukru – na języku czuć przede wszystkim gorycz spalenizny, ale uparcie liże się dalej, bo przebijająca przez spaleniznę słodycz odbija się w ustach przyjemnym echem.

„Jak ludzie za bardzo się spieszą do bogactwa, to im wirusy na gardło, płuca i wątrobę wchodzą. Ale najbardziej włażą na mózgi i serca.”

Okładka jest boska, ale zgrzytnęło mi trochę, że „o autorze” na wewnętrznej stronie skrzydełka to niemal słowo w słowo tekst z Wikipedii, co troszkę zalatuje plagiatem i jeszcze bardziej lenistwem, szanowne wydawnictwo. Za to jestem bardzo mile zaskoczona blurbem – zazwyczaj wszystko, co wydrukowano na tylnej okładce raczej mnie odrzuca, niż zachęca do lektury, a w tym przypadku było dokładnie odwrotnie.

Janusz Leon Wiśniewski, Wszystkie moje kobiety. Przebudzenie, Kraków: Wydawnictwo Znak Literanova, 2017, 576 s. (premiera 8.11.2017)

Za przyjemność lektury dziękuję Wydawnictwu Znak Literanova.

Czas na czytanie: „Dżentelmen w Moskwie” Amor Towles

Kiedyś po internetach krążyło hasło: „Disney jest odpowiedzialny za moje wysokie wymagania co do mężczyzn”. Dzisiaj mogę jednak z czystym sumieniem podważyć tą tezę – to właśnie takie książki, jak „Dżentelmen w Moskwie” ponoszą pełną odpowiedzialność za zawyżanie moich oczekiwań odnośnie płci przeciwnej.

Hrabia Aleksander Iljicz Rostow to uosobienie klasy – wszechstronnie wykształcony, kulturalny, obyty w towarzystwie, szarmancki i pełen chłopięcego uroku łamacz kobiecych serc. Niepoprawny marzyciel i hedonista – nigdy nigdzie się nie spieszy przedkładając uroki spokojnego podziwiania przyrody i kobiecych wdzięków nad obowiązki i punktualność umówionych spotkań – a dzięki rodzinnemu majątkowi może sobie na to pozwolić. Słowem: typowy element klasy próżniaczej.

„(…) bolszewicy, tak zdecydowanie dążący do ukształtowania przyszłości na własną modłę, nie spoczną, póki nie wyrwą z korzeniami, nie roztrzaskają i nie wymażą ostatnich pozostałości jego Rosji.”

Książka Towlesa to obraz rewolucji bolszewickiej z punktu widzenia arystokraty. Nasz bohater skazany zostaje na dożywotni areszt domowy w hotelu Metropol, gdzie akurat przebywał. Pozbawiony niemalże całego majątku, ulokowany w ciasnym pomieszczeniu dla personelu musi odnaleźć się w nowej rzeczywistości – choć szczęśliwie zachowuje życie i pozostaje w przestrzeni, którą doskonale zna, zmianie ulega jego rola, status społeczny i perspektywy. I tak naprawdę dopiero w tym momencie hrabia zaczął mi naprawdę imponować – swoim spokojem, umiejętnością zachowania optymizmu wobec każdej przeciwności losu i kolejnych rozczarowań, niesamowitą wyrozumiałością dla świata i ludzi oraz stoicyzmem wobec zmian.

Przyjmuje pozycję biernego obserwatora, a przed nieuchronnym pogrążeniem się w marazmie ratuje go wieloletnia przyjaźń z hotelową obsługą i pewna rezolutna małolata zainteresowana życiem księżniczek, która całkowicie zmieni jego życie.

„(…) ludziom prawym, którzy zbłądzili, Parki często podsyłają przewodnika. Na Krecie Tezeusz miał swoją Ariadnę i jej czarodziejski kłębek nici, dzięki któremu bezpiecznie wydostał się z labiryntu Minotaura. W jaskiniach zamieszkanych przez upiorne cienie Odyseusz miał swojego Tejrezjasza, tak jak Dante swojego Wergiliusza. A w hotelu Metropol hrabia Aleksander Iljicz Rostow miał dziewięcioletnią Ninę Kulikową.”

Okazuje się, że to nie wykształcenie, pieniądze, czy więzy rodzinne są wstanie pomóc człowiekowi w potrzebie, a właśnie przyjaźń – wspierająca, wyrozumiała, bezinteresowna i nie zawsze starannie pielęgnowana. Bywa, że taka więź zbudowana została po prostu na codziennych uprzejmościach i braku uprzedzeń. Czasem wystarczy po prostu nie zadzierać nosa i zainteresować się odrobinę drugim człowiekiem.

Autor zabiera nas w emocjonującą podróż po świecie przełomu epok – gdzie opowieści o balach i dworskim życiu mieszają się z bezwzględnością stalinizmu, eleganckie wnętrza stają się sceną dla biurokratycznych absurdów, a złożone smaki wysublimowanych potraw cieszą podniebienia ludzi dzierżących władzę niezależnie od aktualnego ustroju politycznego. Mamy szansę poznać jeden z najbardziej luksusowych hoteli świata oczami znaczącego gościa, członka obsługi i małej dziewczynki. Przyjrzeć się instytucji, która niezmiennie trwa mimo wichrów wojen i nieubłaganej sile zmian społeczno-politycznych. Trwa, podobnie jak zamieszkujący w niej Aleksander Rostow, dzięki swojej umiejętności dostosowania się.

„Bowiem czasy naprawdę się zmieniają. Zmieniają się nieustannie. Nieuchronnie. Pomysłowo. A zmieniając się, odkładają na bok nie tylko przestarzałe tytuły i rogi myśliwskie, lecz także srebrne przywoływacze, lornetki teatralne z macicy perłowej i najprzeróżniejsze starannie wykonane przedmioty, które istnieją dłużej, niż są przydatne.”

To uniwersalna przypowieść o pokorze, kaprysach sławy i przewrotności historii. O konieczności zachowania pogody ducha wobec przewrotności dziejów i życiu w zgodzie z samym sobą. O przyjaźniach silniejszych niż klasowe podziały i polityczne sympatie. O pułapkach starzenia się i o przemijaniu. O wytrwałości i sile uczuć. O czerpaniu z małych radości. O dorastaniu i bolesnym zderzeniu ideałów z rzeczywistością. A także o życiu, którym kierują przypadki i losie, który gdzieś tam jest jednak zapisany i zarówno sukcesami, jak i porażkami prowadzi człowieka do nie zawsze jasno określonego celu. I jeszcze (a może przede wszystkim?) o miłości.

A wszystko to okraszono inteligentnym poczuciem humoru, mistrzowskim stylem autora i bajkową aranżacją. Trochę powieść historyczna, trochę sensacja, trochę czarna komedia. Świetna lektura, od której nie sposób się oderwać.

„Bo w życiu liczy się nie to, czy nagrodzą nas oklaskami, lecz to, czy będziemy mieli odwagę iść naprzód mimo braku gwarancji uznania.”

Amor Towles, Dżentelmen w Moskwie, Kraków: Wydawnictwo Znak Literanowa, 2017,
560 s.

Książkę zrecenzowałam dzięki uprzejmości portalu Sztukater.pl