Grajki Majki: „Gra słów”, Julien Percot

Ta nieskomplikowana gra to nie tylko trening dla pamięci i wyobraźni, ale również przyjmowania pomyłek z humorem, cierpliwości i… wytrwałości więzów rodzinnych. Szczególnie, kiedy twojemu mężowi piłka nożna bardziej kojarzy się ze słońcem, niż z nogą, bo „i to i to jest okrągłe”… To tak, gdyby ktoś wciąż myślał, że gry kooperacyjne wzbudzają mniej emocji i nie powodują małych domowych starć na gruncie męsko-damskim.
To taka w sumie gra terapeutyczna! Może wreszcie trochę lepiej poznamy wzajemnie swoje sposoby myślenia. A te są zatrważająco różne!

„Gra słów” została zaplanowana dla od 3 do 10 uczestników, ale zdecydowanie im więcej osób, tym lepsza zabawa. Jeśli dodamy do tego nieskomplikowane zasady i duże pole interpretacji, uzyskamy propozycję, która świetnie sprawdzi się na każdej imprezie – od dziecięcego piżama party, aż po rodzinny wyjazd na wakacje gdzieś w dzikość natury. Szczególnie, że zamknięta w porządnym pudełku z solidnej tektury gra nie zajmuje wiele miejsca w bagażu.

Zestaw składa się z 92 kart z obrazkami, które wykorzystujemy w różny sposób w następujących po sobie trzech fazach gry. Pierwsza z nich jest oparta o skojarzenia – musimy tak wybierać karty, żeby inny gracz, dzięki naszej wskazówce, mógł odgadnąć którą z 4 kart leżących przed nami mamy na myśli (a tą losujemy za pomocą żetonów z cyframi). Druga faza sprawdza nasze umiejętności w opowiadaniu krótkich historyjek pomagających zapamiętać ułożenie kart zdobytych w fazie poprzedniej. A w ostatniej sprawdzamy naszą pamięć i czy skojarzenia, które miały ją wspomóc okazały się trafne, czy może wręcz przeciwnie.

Do przeprowadzenia rozgrywki potrzebny jest tylko niewielki kawałek w miarę prostego terenu i współgracze. Jeśli wszyscy uczestnicy są pełnoletni, niewielka dawka alkoholu może okazać się bardzo pomocna :D

Gra słów
Autor: Julien Percot
Ilustracje: Małgorzata Wójcicka
Wydawnictwo Nasza Księgarnia
Sugerowany wiek: 6+

Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa Nasza Księgarnia.

Bajki Majki: „ZOO”, Jarosław Mikołajewski

Kolejna książka, którą z dumą awansuję do plebiscytu „Dziobaki Roku”, czyli zbioru najniezwyklejszych pozycji, na jakie trafiłam. I nawet jest w niej dziobak! Chociaż zabrakło lwa, a to spory minus…

To książeczka, która zaskakuje na każdym kroku. I nawet, kiedy po kilku stronach wydaje nam się, że wiemy już czego mniej więcej się spodziewać, kolejna jest zupełnie inna. Szalona zabawa językiem, formą, spontanicznymi, najbardziej podstawowymi rymami, elementami gwary i regionalizmami. W zbiorze znajdziemy wierszyki składające się z dwóch wersów i takie rozpisane na dwie strony. I chociaż każdy z nich jest o zwierzętach, które można spotkać w ogrodzie zoologicznym, to przekrój tematów jest iście bajeczny – od radzenia sobie ze sprawowaniem władzy, przez ulotność życia jętki, nieszczęśliwą miłość kochanków z dwóch różnych światów, sposoby na odróżnienie łosia od łosicy, trudne życie obiektu zainteresowania paparazzich aż po siusianie w odosobnieniu i inne kompletnie zaskakujące skojarzenia. I zaskakujące fakty. Wiecie, jak mówi się na samicę łosia? Albo który z ptaków jest szczęśliwym posiadaczem pęcherza moczowego?

Niektóre z rymowanek uważam za genialne (jestem na przykład wielką fanką hipopotama, węża i grzechotnika), ale znajdą się też takie, których humor uważam za niesmaczny i najchętniej bym je usunęła – na przykład o pijących koalach, czy zarozumiałym pawiu, albo takie, które mnie męczyły nadmiarem absurdu, jak na przykład goryle. Podobnie, jak z tekstem, jest z ilustracjami Elżbiety Wasiuczyńskiej – na hienę i Sienę mogę patrzeć i patrzeć, podobnie jak na hipcia w wersji glamour, zebrę, czy serdecznego łosia (bardzo polecam też rybę-śrubokręt), a takie słonie, czy ten nieszczęsny koala pierwszy zupełnie mi się nie podobają. Taka różnorodność może rozczarowywać, ale na pewno każdy znajdzie tu coś dla siebie. A do tego ma szansę poznać coś zupełnie nowego i lepiej poznać swój gust.

Zoologiczny kogel-mogel. Są tu mądrości i są głupotki, bywa poważnie, choć przeważa żartobliwość. Jest i śpiewnie i kulawo i przewidywalnie i zaskakująco. Tej mieszanki trzeba spróbować na własnej skórze, inaczej się nie da!

Jarosław Mikołajewski, ZOO, Warszawa: Wydawnictwo Agora, 2019, 48s.

Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa Agora.  

Bajki Majki: „Ernest” Catherine Rayner

A oto i kolejna książka, która już od dłuższego czasu mieszka na majkowym regale, a dopiero przed kilkoma dniami nadszedł jej czas. To w naszym domu coraz częstsze zjawisko – pozycje, które jeszcze kilka miesięcy temu spotkały się z zerowym entuzjazmem, dziś są czytane do upadłego.

„Ernest” przyjechał ze mną z listopadowego spotkania blogerek „Spotkajmy się w Gdyni” IV, gdzie upolowałam go na licytacji charytatywnej. Ja zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia, a Majka nie zaszczyciła go nawet jednym spojrzeniem. Odnalazł się w przeprowadzkowym rozgardiaszu i na nowo skradł moje serducho, tym razem z pełną aprobatą Bobasy.

Bo widzicie, Ernest ma pewien problem – jest sporym łosiem. Ale takim naprawdę, naprawdę dużym i ze względu na swoje gabaryty ma duży (o ironio!) kłopot, by zmieścić się do tej książeczki. Co nie znaczy, że się poddaje – zawzięcie próbuje wejść i przodem i tyłem, i wczołgać się i wgramolić, ale nie daje rady. Jednak z pomocą swojej pomysłowej przyjaciółki wiewiórki (to chyba jest wiewiórka, ale poprawcie mnie, jeśli się mylę), udaje im się rozwiązać tą zagadkę. Bo czasami to nie łoś jest za duży, a książka za mała.

Fantastyczna pozycja o przełamywaniu schematów i kreatywnym podchodzeniu do problemów. Bardzo fajnie sprawdza się w nauce części ciała (o ile zależy nam na znajomości części ciała łosia, oczywiście) – Majka uwielbia wymieniać to, co na danym obrazku się zmieściło i to, czego nie widać. Wylicza na paluszkach: „ogonek jest, pupka jest, kolanka są, kopytek nie ma, głowy nie ma…”. Swoją drogą nigdy nie wpadłabym na to, żeby nie zaliczyć stojącemu z profilu Ernestowi jednego oka. Ale moja dwulatka ma rację – w końcu w tej pozycji widać tylko jedno oczko, a drugie się nie zmieściło.

Mało treści i mnóstwo zabawy formą, a do tego rozkładana ostatnia strona i ilustracje bardzo w moim guście. A te niewielkie partie tekstu, które się pojawiają, to cudowne, wpadające w ucho słowotwórstwo (i moja córka teraz wszędzie się wtarabania zamiast wchodzić). Wyjątkowo uroczy sposób na ćwiczenie koncentracji, spostrzegawczości i pomysłowości. Super sprawa. Bierzemy Ernesta razem z porożem i kopytami. Jakoś go u nas upchniemy!

Catherine Rayner, Ernest, Gdańsk: Wydawnictwo Ene Due Rabe, 2014, 26 s.

 

Czas na czytanie: „#arkusz poetycki”, Weronika Maria Szymańska „Billie Sparrow”

„Przy zachodzie słońca
w zimie życia
siądę z Tobą na krawędzi świata”.

Kolejna odsłona tzw. „poezji instagramowej” – krótkie, spazmatycznie rwące się słowa i skojarzenia hojnie okraszone enterami. Frywolna zabawa słowem, tekstem i kontekstem.

Tutaj weltschmerz sprowadza się do bólu dupy, a w poezji pojawia się przeglądanie fejsa, płacenie rachunków i toalety na kod z paragonu. Nasuwa się więc pytanie, czy poezja powinna być ponadczasowa, czy raczej być odbiciem naszych czasów? #arkusz poetycki dzieli się na pięć części i to właśnie ta poświęcona współczesności wydała mi się najbardziej intrygująca. Bo jest właśnie w pewien sposób obrazoburcza. I nie sposób do końca określić – prostacka, czy genialna.

Nie ulega jednak wątpliwości, że całosć jest pięknie wydana. Chociaż (tak samo, jak w przypadku tomiku „Chłopcy, których kocham”, który ostatnio czytałam), wolałabym bardziej kieszonkową wersję i mniejszy „przerost formy nad treścią”, nie potrafię nie docenić subtelnego przenikania się i wzajemnego uzupełniania słowa obrazem. Mimo to, 10 stron na spis treści to moim zdaniem trochę przesada.

Bo #arkusz Billie Sparrow to nie tylko załamywanie rąk nad pokoleniem uzależnionym od mediów społecznościowych. Znajdziemy tu i miłość, i emocje i vanitas i cielesność, a każdy z tych aspektów został ujęty w całkiem zgrabny, lapidarny sposób. I właśnie to do mnie przemawia, szczególnie, że autorka oszczędziła mi całej egzaltacji charakteryzującej tego typu poezję. I właśnie to jest super.

Fajne doświadczenie, będę wracać. I przyjrzę się bliżej, bo dotychczas nie znałam tej „osobistości (osobliwości?) internetu” (z youtuberami nigdy nie było mi jakoś szczególnie po drodze). Ale po lekturze jestem ciekawa co Billie sobą reprezentuje.

„siedzę i wrzucam
brzmią powiadomienia
odświeżam myśli
o sobie

oklaski kliknięcia
i pocałunki w dupę
siedzę w bezruchu
wciąż

szukam potwierdzenia”

Weronika Maria Szymańska „Billie Sparrow”, #arkusz poetycki, Kraków: Wydawnictwo Flow Books, 2018, 240 s.