Książka na weekend: „Ostatni list od kochanka” Jojo Moyes

Tej książki zdecydowanie nie polecam ze względu na „torebkowy” format, bo 528 stron jednak swoje waży. Ale Jojo Moyes ma w sobie coś takiego, że najlepiej czyta się ją w wakacje – w czasie majówki, wyjazdu, czy leniwego urlopu – potrafi wykreować taki klimat, że nawet pisząc o rzeczach poważnych wprowadza luźną atmosferę i wręcz zmusza do relaksu. Tą autorkę spokojnie można brać w ciemno, bo chociaż nie czytałam jeszcze jednej z jej książek, wszystkie pozostałe są bardzo dobre.

~~~

„Co ma Ellie? Wspaniały seks, mniej więcej raz na dziesięć dni, i garść niezobowiązujących mejli. Ma trzydzieści dwa lata, jej kariera stoi pod znakiem zapytania, przyjaciele wiedzą, że emocjonalnie jest na straconej pozycji i z każdym dniem trudniej jest jej przekonać samą siebie, że właśnie takie życie sobie wymarzyła.”

Powiem bez ogródek – mniej więcej do połowy (250 stron!) byłam tą książką strasznie rozczarowana. Kocham historie tej autorki za ociekanie bezpretensjonalnym humorem, nieprawdopodobne, często żenujące sytuacje i bohaterki, które są trochę jak kolorowe ptaki podążające za swoimi marzeniami i przekonaniami. A tutaj dostałam dziewczynę uwikłaną w romans z żonatym mężczyzną i historię małżeńskiej zdrady sprzed 60 lat.

DSC_0482

I mimo, że nie poskąpiono mi malowniczych opisów strojów, budynków i miejskiej weduty drugiej połowy XX wieku, bardzo długo nie mogłam wkręcić się w tą historię. Szczególnie, że bohaterka romansu z przed lat wydawała mi się straszną flądrą, a opowiadanie historii dwutorowo zaburzało moje poczucie czasu akcji.

„Jeśli pozwolę sobie cię kochać, ta miłość mnie pochłonie. Nie będzie niczego, oprócz ciebie. Żyłabym w ciągłym strachu, że zmienisz zdanie. A gdybyś je zmienił, umarłabym.”

Ale kiedy już wiedziałam co i jak i wreszcie chwyciłam bakcyla, to drugą połowę pochłonęłam na raz. I wzbudziła we mnie piękne emocje – od niedowierzania, przez zniecierpliwienie zachowaniem bohaterów i złośliwą przewrotnością losu, aż po wzruszenie i nadzieję. Bo to naprawdę niesamowita historia – zaskakuje, rozczula i zupełnym mimochodem skłania do refleksji nad moralnością i innymi ponadczasowymi wartościami.

„Jeśli jej małżeństwo nie było udane, to dlatego, że za słabo się starała. Ale przecież można to naprawić: pisano tak we wszystkich magazynach dla kobiet. Mogła być trochę milsza, trochę bardziej kochająca, ładniej się prezentować. Mogła, jak mawiała jej matka, przestać sądzić, że wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma.”

Ta książka jest inna i właśnie ze względu na wymuszoną cofnięciem się w czasie powagę wyróżnia się na tle dorobku Moyes. Ale po przewróceniu ostatniej strony doszłam do wniosku, że jest w niej wszystko, za co kocham tą autorkę, chociaż w innych niż zwykle proporcjach. Ellie okazuje się jednak nie być pozbawiona (tak charakterystycznego dla bohaterek Moyes) zgryźliwego poczucia humoru i suma summarum znajduje w sobie pazur do naprawiania świata i, co zapewne znacznie trudniejsze, ogarnięcia swojego życia. Jest piękna historia miłosna i druga pozostawiona trochę w zawieszeniu. Są silne kobiece postacie gotowe wziąć swój los w swoje ręce. Są brutalne realia pogrążonego w wyścigu szczurów świata. Jest ciepło wsparcia przyjaciół i osób poznanych zupełnie przypadkiem.

„Jestem mężatką. Mężczyzna odchodzący od żony to jedno, ale kobieta odchodząca od męża? W tym momencie nie widzisz w moim postępowaniu nic złego. We wszystkim, co robię, dostrzegasz tylko to, co najlepsze. Wiem, że nadejdzie dzień, kiedy to się zmieni. Nie chcę, żebyś widział we mnie coś, czym pogardzasz u całej reszty.”

A do tego miszmaszu dorzucono skandal obyczajowy, różnice w komunikacji, degradację słowa pisanego, problem emancypacji kobiet, a nawet kolonializm. Zdaje się, że taka mieszanka nie ma prawa się udać, a wszystko jest tak idealnie wyważone, że nie mogę się temu nadziwić.

„(…)Mężczyźni wolą pracować, niż zajmować się innymi sprawami (…). Bałaganem codziennego życia. Tym, że ludzie nie zachowują się tak, jakbyśmy chcieli, i czują coś, czego wolelibyśmy, żeby nie czuli. W pracy można osiągać wyniki, być mistrzem w swojej dziedzinie. Ludzie robią to, co im się każe.”

Chociaż po początku zupełnie się tego nie spodziewałam, i ta książka Moyes cudownie dodaje sił, chęci do życia i niesamowicie podnosi na duchu. Przepraszam za tą chwilę zwątpienia!

„W przypływie wisielczego humoru pomyślał, że robią wrażenie tak nieszczęśliwych, że wszyscy wokół biorą ich pewnie za małżeństwo.”

Jojo Moyes, Ostatni list od kochanka, Kraków: Wydawnictwo Znak Między Słowami, 2018, 528 s.

Czas na czytanie: „Sprzedawca marzeń” Richard Paul Evans

„Myślałeś kiedykolwiek o tym, aby zacząć wszystko od początku? Zerwać z przeszłością i stać się kimś innym?”.

Podobnie jak w poprzedniej książce Evansa – „Ścieżki nadziei”, którą miałam przyjemność czytać, również ta promuje koncepcję pieszej wędrówki jako sposobu na odszukanie sensu życia i wewnętrzne oczyszczenie.

DSC_0180

Charles James jest młodym, sławnym i bajecznie bogatym biznesmenem zajmującym się marketingiem sieciowym, czyli wciskaniem ludziom kitu za całkiem sporą kasę. I jednocześnie bez większych wyrzutów sumienia doprowadzając ludzi do bankructwa. Poznajemy go w momencie kryzysu wyznawanych dotychczas wartości i zyskujemy możliwość wysłuchania jego historii.

„(…) zacząłem zwracać większą uwagę na różnice między ludźmi. Uświadomiłem sobie, że w Stanach istnieją kasty. Że istnieją podziały nie tylko ze względu na rasę, ale przede wszystkim ze względu na zamożność i sławę.”.

A ta opowieść to typowy amerykański sen – od zera do milionera. Jako wnuk nielegalnego meksykańskiego emigranta zaczynający każdy poranek od grzebania w śmietnikach, nasz bohater nie mógł mówić o szczęśliwym dzieciństwie. Mimo to kilka desperackich decyzji, sporo szczęścia i olbrzymie pokłady charyzmy czynią z niego jednego z najbardziej znanych i najbogatszych ludzi świata. Okazuje się jednak, że spełnianie ambicji i pomnażanie majątku nie jest równoznaczne ze szczęściem, a droga na szczyt może okazać się zbyt kosztowna. Życie na Olimpie potrafi być za to puste i niesatysfakcjonujące.

„Jesteś albo rzeźnikiem, albo bydłem. Nie ma trzeciej opcji.”

„Sedno życia w społeczeństwie. Celem jest dominacja nad drugim człowiekiem.”

Przy okazji jest to też historia pięknej miłości będącej jednocześnie spektakularną porażką.

„(…) małżeństwo to praca. Wszystkie związki wymagają pracy. Ale efekty są warte wysiłku. Ja wspieram ją, ona wspiera mnie. W naszym świecie, gdy ludzie idą po trupach do celu, to niebagatelna rzecz”.

Jak to zwykle u Evansa bywa, książkę czyta się lekko i przyjemnie, a jego bohater, ze wszystkimi swoimi kompleksami i słabościami, daje w siebie uwierzyć. Chociaż sama sytuacja wielkiego nawrócenia może budzić pewne wątpliwości.

„Po raz pierwszy w życiu odkryłem, jakie „pamiątki” zostawiło moje okropne dzieciństwo. (…) głęboko zakorzeniony głód sukcesu, którego zwykłe ego i ambicja nie są w stanie wytworzyć.”

Jeśli coś mam sobie na coś ponarzekać, to nie przekonuje mnie motyw proroczych snów – nawet jeśli umęczony natręctwami bohater podejmuje decyzje dostosowując się do obrazów widzianych koszmarów.

Chętnie sięgnę po kolejne części, bo zdecydowanie brakowało mi tutaj samej podróży. Mam szczerą nadzieję, że Evans uczyni z Route 66 pełnoprawnego bohatera swojej powieści.

Co ciekawe, podobno cała historia oparta jest na prawdziwych zdarzeniach, choć pierwowzór Charlesa pragnie zostać anonimowy. Brzmi intrygująco, ale chyba nie do końca dowierzam, czy to nie aby chwyt marketingowy.

„Dzisiaj jedyna różnica pomiędzy wiadomością a fikcją polega na tym, że fikcja, aby ludzie w nią uwierzyli, musi mieć podstawę w rzeczywistości.”.

Nie sposób nie docenić okładki, która, choć dziwna, ma w sobie coś pociągającego. Może to nasycone zielenie, turkusy i niebieskości, może zorza polarna, a może sama sylwetka mężczyzny osłaniającego się parasolem przed tym niesamowitym widokiem – nie wiem. Ale zdecydowanie robi wrażenie. A gdyby jeszcze wyrzucić tą Kasię Cichopek, to już w ogóle byłoby pięknie.

Richard Paul Evans, Sprzedawca marzeń, Kraków: Wydawnictwo Znak Literanova, 2018, 320 s.

Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa Znak Literanova.

Bajki Majki: „Kuba niedźwiedź. Opowieści z gawry” Renata Kijowska

Nie będę oszukiwać – do tej książki przyciągnęła mnie okładka i obietnica pięknych ilustracji. I moje oczekiwania zostały w pełni zaspokojone, bo jest pięknie wydana (i w zaskakująco dobrej cenie, jak na tak dopieszczoną pozycję). Ilustracji jest sporo, zarówno tych zajmujących całe strony, jak i mniejszych obrazkowych „wtrąceń”. Co prawda nie jestem do końca przekonana do stron zadrukowanych delikatnym deseniem stanowiącym tło tekstu, ale po kilku rozdziałach moje oczy się do tego przyzwyczaiły, a przyznaję, że dzięki temu zabiegowi książka wygląda bardzo „bogato”. Jest w tym również pewien minus – ze względu na wysoką jakość papieru i twardą oprawę, stosunkowo krótka książka jest dość ciężka. Nie polecam jej zatem do plecaka jako towarzyszki górskich wycieczek, za to stacjonarnie do czytania przed snem sprawdzi się świetnie.

 

Bo za piękną prezencją idzie również świetna treść. Nie ukrywam, że do książki autorstwa dziennikarki TVN podchodziłam ze sporą dawką sceptycyzmu bojąc się opartej na sensacji wydmuszki. I, dla odmiany, w tym względzie nie mogłam się bardziej pomylić. Książka składa się z 20 rozdziałów, które, ułożone w fabularną historię charakternego niedźwiadka Kuby i jego przyjaciół, prezentują zachowania i zwyczaje niedźwiedzi jako gatunku. A po każdym z rozdziałów kilka słów poświęcono oddzieleniu świata fantazji od prawdziwych informacji wraz z historiami realnych pierwowzorów bohaterów tej powieści. I jest to prawdziwa skarbnica wiedzy o królach lasu. To prawda – jest skierowana do dzieci, ale byłam zaskoczona jak mało wiem o tych pięknych drapieżnikach, teraz jestem choć trochę bardziej świadoma. Już na samym początku zszokowała mnie informacja, że w Polsce na wolności żyje zaledwie około stu osobników. W swojej naiwności głęboko wierzyłam, że po sto niedźwiadków zamieszkuje każdy las! A kolejne rewelacje tylko dodatkowo powiększały mój wstyd jako przedstawiciela gatunku ludzkiego. Bo wpływ działalności człowieka na świat zwierząt jest tak wielki, jak i straszny. I żeby to sobie uświadomić, trzeba czasami wczuć się w sytuację grubiutkiego niedźwiadka Kuby i na własnej skórze poczuć konsekwencje współżycia ludzi i dzikiej przyrody.

Chociaż w książce Renty Kijowskiej milusińska fikcja literacka miesza się z rzeczywistością, to jednak właśnie okrutna rzeczywistość wiedzie tu prym. Urzekająca przyjaźń między przedstawicielami różnych gatunków bardzo ociepla całą historię, która jednak daleka jest od disneyowsko cukierkowych zwrotów akcji i cudownych akcji ratunkowych. Kuba i jego rodzina ponoszą konsekwencje nierozważnych decyzji, a na swej drodze spotykają i dobrych i złych ludzi. I chociaż tak naprawdę wszystko kończy się dobrze, nie sposób nie wyciągnąć ponurych wniosków z lektury. I chyba jednak wolę zostawić niedźwiadki w spokoju, niż cieszyć się urokami górskich krajobrazów, które są domem wielu wspaniałych gatunków. Ale też nigdy nie byłam wielkim zapaleńcem pieszych wędrówek.

Książka, która uświadamia, edukuje, fascynuje i zaraża miłością do tych wielkich, futerkowych zwierząt, które ani trochę nie są słodkimi misiami. Imponuje prawdziwością, urzeka ciepłem, prowokuje dyskusję i otwiera oczy. Poproszę więcej takich książek!

Renata Kijowska, Kuba Niedźwiedź. Opowieści z gawry, Kraków: Wydawnictwo Znak Emotikon, 2018, 160 s.

Recenzja powstała we współpracy z portalem sztukater.pl.

Czas na czytanie: „Promyk słońca” Katarzyna Michalak

To moje pierwsze spotkanie z twórczością Pani Michalak i nie ma co ukrywać – czekałam na nie z niecierpliwością. Na temat książek tej autorki czytałam chyba tyle samo zachwytów, co bezwzględnej krytyki i dosłownie spalała mnie ciekawość jak ja odbiorę jej historie. I w końcu trafiła się okazja!

 

„Promyk słońca” to drugi tom serii Mazurskiej, co było dla mnie dodatkową zachętą, bo Mazury uwielbiam, a książki, których akcja toczy się właśnie w Krainie Tysiąca Jezior wręcz ubóstwiam. I faktycznie – Mazury jako tło historii sprawdziły się świetnie, choć mi jak zwykle było ich trochę mało.

I to by było na tyle, jeśli chodzi o pozytywy. Wszystko zaczęło się fajnie, bo czytelnik został wrzucony w sam środek akcji i miałam nadzieję, że będzie ciekawie i wciąż będzie się coś działo. Ale mocno się rozczarowałam, bo kiedy już udało mi się poznać trochę bohaterów, odniosłam wrażenie, że fabuła nagle zwolniła i zaczęła się ciągnąć niczym guma balonowa przyklejona do spodni.

Ale to i tak nic w porównaniu z bohaterami. Na pierwszy ogień idzie płomiennowłosa Oliwia o równie płomiennym charakterze, która szybko okazuje się być rozpieszczoną, pretensjonalną zołzą. I co gorsza wydaje się mieć rozdwojenie jaźni. W jednym momencie tęskni za normalnymi relacjami z matką, a już po chwili obwinia ją o całe zło tego świata. Zaczyna myśleć, że się zakochała i trafiła w końcu na księcia z bajki, by (pod wpływem jednej rozmowy!) wrócić do przekonania, że mężczyźni służą wyłącznie do uwodzenia i porzucania, a miłość nie istnieje. Chce zostać, by zaraz po chwili wyjechać. Tęskni i chce być sama. I tak w kółko. Jest niedojrzała, lekkomyślna, zmienna jak pogoda i niesamowicie wręcz męcząca. I jeszcze mogłabym uznać to za całkiem ciekawą kreację postaci niestabilnej emocjonalnie ze względu na traumę przeszłości, gdyby nie fakt, że w tej książce wszyscy tak mają!

„- Mamo, tak bardzo mi przykro – mówiła Oliwia, łykając łzy. – Tak strasznie cię przepraszam. Nie chciałam tego. Nie chciałam cię znienawidzić i tak naprawdę… kochałam cię przez cały ten straszny czas. Wybacz mi…”

Nataniel – wzór cnót wszelakich, facet ideał, o złamanym sercu i wielkim szacunku do kobiet nade wszystko pragnie miłości. A mimo to potrafi znienawidzić Oliwię w jednej chwili, by kilka dni później stwierdzić, że jednak jest piękna i ulec jej wdziękom, by na nowo ją znienawidzić, a potem na nowo ulec. Potem robi się jeszcze ciekawiej – po tym, jak zmienił się w damskiego boksera pada na kolana i prosi ją o rękę! Oczywiście kilka dni później wszystko odwołuje. Ale autorka cały czas zapewnia nas, że to taki dobry chłopiec…

„Czy to, że była dziwką cos zmieniało? Umniejszało zdradę? W jego oczach – tak. Spodziewać się po dziwce wierności, to jak wyglądać deszczu na pustyni. Ale Nataniel nie znał jej drugiego oblicza.”

Marta – stęskniona matka Oliwii – zapewnia, że zrobi wszystko, by tylko zatrzymać przy sobie córkę. Ale kiedy ta wyjeżdża, grzecznie odwozi ją na dworzec i nawet palcem nie kiwnie. Za to bez najmniejszej refleksji przerzuca swoje uczucia na pewną małą dziewczynkę. Której również nie omieszka się porzucić, gdy tylko znajdzie sobie coś ciekawszego do roboty. Złota kobieta.

Ponadto wszyscy ciągle marudzą! Licytują się kto ma w życiu gorzej, decydują się na pogodzenie z losem i nie robią dosłownie nic, by go zmienić. Nie uczą się na błędach, popełniają ciągle złe decyzje, miotają się jak ćmy w swojej własnej egzaltacji. Ja wiem, że Polacy lubią sobie ponarzekać, ale bez przesady!

I choć ich życie pełne jest małomiasteczkowych dramatów, całość wzbudza zaskakująco mało emocji. Chyba właśnie dlatego, że reakcje bohaterów zdają się sztuczne, odegrane i po prostu płytkie.

Nie pomaga również niesamowicie męczący, wszechwiedzący, przemądrzały i fatalistyczny narrator dorzucający swoje trzy grosze gdzie tylko się da. Chyba ma być czymś w rodzaju przewodnika dusz edukującego czytelnika swoimi dydaktyczno-moralizatorskimi wtrąceniami. Ta idea niestety zupełnie mi nie leży.

Irytowała mnie również toporna stylizacja języka, a szczególnie wciskane na siłę „li”, którym posługują się wszyscy bohaterowie po równo.

„Czy potrafiłby ją taką pokochać? Czy też pokochał li tylko ponętne ciało?”

„Co, jeśli sprowadził nieszczęście na ludzi, których on nazywał przyjaciółmi, nawet jeśli oni darzyli go li tylko nienawiścią?”

„Nie potrafię być li tylko wolontariuszką.”

Mimo tych wszystkich uwag, rozumiem dlaczego Katarzyna Michalak ma aż tylu fanów – książkę czytałam kiedy Bobasa była chora, po nieprzespanej nocy, wymęczona fizycznie i psychicznie. I wciąż czytało się bardzo sprawnie – cała lektura zajęła mi może ze trzy godziny. To lekka rozrywka dla zmęczonych życiem odbiorców, podobna nieco do jednego z tych przewidywanych, tak popularnych ostatnimi czasy seriali. Przywodzi mi na myśl również Sagę o Ludziach Lodu, która była podobną dłużyzną pełną kołtuniących się emocji i oszałamiających przystojniaków dręczonych poczuciem winy i niesprawiedliwości. Lektura nie wymaga najmniejszego nawet wkładu własnego – wszystko zostaje czytelnikowi podane na tacy, włącznie z refleksjami na temat bohaterów i życia samego w sobie.

Osobiście wymieniłabym połowę patosu na poczucie humoru i wyszłaby z tego całkiem sympatyczna, lekka powieść.

Ach! I jeszcze podobało mi się zakończenie – nareszcie coś się zaczęło dziać!

Powieść została przepięknie wydana – tego szczegółu nie można pominąć! Dawno tak nie podobała mi się okładka – intensywnie lawendowa, z tłoczonymi na złoto napisami, estetycznie zadrukowana nawet po wewnętrznej stronie skrzydełek. Na grubym papierze wysokiej jakości, wydrukowana elegancką czcionką… Aż się chce zebrać na półce wszystkie książki tej autorki. Oj, trudno będzie mi się z nią rozstać, nawet jeśli z tak płytkich pobudek.

Katarzyna Michalak, Promyk słońca, Kraków: Wydawnictwo Znak, 2018, 320 s.

Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa Znak.

Bajki Majki: Najbardziej misiaste książeczki o misiach

Pluszowy miś jest archetypem przytulanki – jednego z pierwszych przyjaciół maluszka, towarzysza zabaw, odgoniciela smutków i pogromcy strachów. I nawet jeśli dziecko ukochało sobie szczególnie inne mięciutkie zwierzątko (u nas bywa różnie – Bobasa śpi z Żółwiem Stefanem, a w dzień często zmienia ulubieńców – ostatnio szczególnymi względami cieszą się Świnka Peppa i pluszowa sikorka), to jednak chyba nie ma malucha, który nie posiada swojego misiaka. Pluszowe misie towarzyszą nie tylko dzieciom, ale również bohaterom dziecięcych książeczek. Mało tego!  Sami mogą być ich bohaterami! Okazuje się, że pluszowy niedźwiadek jest nie tylko wspaniałym kompanem ale również wdzięcznym podmiotem literackim.

Oto nasze ulubione książeczki z misiami w roli głównej:

„Miś Maksa” Barbro Lindgren, Eva Eriksson – Mocny kandydat na jedną z pierwszych książeczek maluszka. Pełne ciepła ilustracje uzupełniono jednozadaniowymi podpisami zwracającymi uwagę małego czytelnika na wykonywane przez Maksa czynności – misia można tulić, lizać, podgryzać a nawet wrzucić do nocnika – miś i piesek dzielnie towarzyszą chłopcu w każdej zabawie. Cieplutka opowiastka o przyjaźni i dziecięcej codzienności.

“Róźnimisie” Agata Królak – Czym różnią się misie? Mogą być małe albo duże, grube albo chude, odważne albo nieśmiałe, ale wszystkie są przekochane. Ta kartonowa książeczka to wspaniały punkt wyjścia do rozmowy o różnicach i podobieństwach nie tylko wśród misiów. Przyda się również w nauce przeciwieństw. Urzekająco proste, „dziecięce” ilustracje i sympatyczne pyszczki chwytają za serce i małych i dużych.

Pan Łasuch Miś” Adam Święcki – Komiks dla bobasa? Czemu nie! Szczególnie z tak łakomym bohaterem. To nie jest kolejna przytulaśna historyjka o pluszu i uściskach. Tutaj mamy włamanie i zuchwałą kradzież oraz pościg za złodziejaszkiem, gdzie żywe, kontrastowe kolory i rymowane wypowiedzi wzmagają dynamizm akcji. Usiana sytuacyjnymi żartami, opowiadana humorystycznym wierszem opowieść niemalże kryminalna. Ale nie martwcie się – pogoń pszczółek zakończy się traktatem pokojowym ustalonym przy prawdziwych pysznościach.

„Mmmmm” Monika i Adam Świerżewscy – Jeszcze jedna historia o misiu łakomczuszku i wielkim skoku na ul. Tym razem opowiedziana bez użycia ani jednego słowa. Ta zaskakująca książka składa się wyłącznie z przepięknych, jarzących się soczystymi kolorami, pełnych ruchu ilustracji. Trochę książka, trochę film – „Mmmmm” wprowadza malucha w bajkowy świat animacji poklatkowej. Piękna, pomysłowa, doprawiona nutką humoru – można ją oglądać na okrągło. Wyjątkowa książeczka.

„Koala nie pozwala” Rafał Witek, Emilia Dziubak – tej pozycji na Lwie Kanapowym nikomu chyba przedstawiać nie trzeba. „Grumpy” Koala bawi całą naszą rodzinę już prawie półtora roku i nie nudzi się ani odrobinę. Coś czuję, że do bólu życiowy, przezabawny, cudownie zilustrowany Koala jeszcze długo nie da się zdetronizować. Więcej o Koali pisałam TUTAJ.

„Idziemy na niedźwiedzia” Michael Rosen, Helen Oxenbury – jedna z najfajniejszych książeczek dźwiękonaśladowczych, na jakie trafiłam. Pełna trudów i walki z naturą wyprawa na niedźwiedzia, fantastycznie ilustrowana onomatopejami i obrazkami – na przemian czarno-białymi i barwnymi. A przy czytaniu nie sposób usiedzieć w spokoju – fabuła porywa na równe nogi i skłania do uczestnictwa w przygodzie. Fantastycznie sprawdza się w zabawach ruchowych. Jedyny szkopuł to papierowe strony, które ulegają nieco destrukcyjnej mocy entuzjazmu i dobrej zabawy, podobnie jak nie do końca bezpieczne ostre rogi. Wiem jednak, że od niedawna można dostać również wersję kartonową i chyba tą bym bardziej polecała.

„Kubuś Puchatek” – Klasyka misiowatości. Mały Głupiutki Miś ma już chyba ze sto lat a mimo to chyba nigdy się nie zestarzeje. Głęboko ubolewam nad majkowym brakiem zainteresowania Stumilowym Lasem, bo jak na razie ani czytanie ani animacja jeszcze jej nie wciąga, choć lubi piosenki z bajki i kojarzy bohaterów (ma ich głównie na szczoteczkach do zębów :D ) – całe szczęście przed nami jeszcze duuuużo czasu na Kubusia. Ja za to uległam pokusie i sprawiłam sobie (bo w tym przypadku po prostu nie sposób zasłonić się dzieckiem) najnowszą książkę z opowiadaniami inspirowanymi twórczością A. A. Milnego. „Nowe przygody Kubusia Puchatka” są cztery i każda odnosi się do jednej pory roku, mam zatem ambitny plan czytania jednej co kwartał. Mam nadzieję, że starczy mi cierpliwości!

Seria o Borysie Anne Leblanc – Moje nostalgiczne wspomnienie z dzieciństwa. Najukochańsze książeczki, jedne z niewielu, które zostawiłam sobie na „wieczną pamiątkę” i już niedługo przekażę je swojej córeczce. Pełne uroku przygody w 100% pluszowego misia ilustrowane zdjęciami maleńkich scenek zakomponowanych z zabawek.
Niestety „Borys i śnieg” gdzieś mi przepadła – jeśli ktoś przez przypadek ma na zbyciu, bardzo chętnie oddam za nią nerkę.

Barbro Lindgren, Eva Eriksson, Miś Maksa, Poznań: Wydawnictwo Zakamarki, 2007, 28 s.
Agata Królak, Różnimisie, Warszawa: Wydawnictwo Dwie Siostry, 2012, 24 s.
Adam Święcki, Pan Łasuch Miś, Warszawa: Wydawnictwo Tadam, 2017, 20 s.
Monika i Adam Świerżewscy, Mmmmm, Gdańsk: Wydawnictwo EneDueRabe, 2015, 20 s.
Michael Rosen, Helen Oxenbury, Idziemy na niedźwiedzia, Warszawa: Wydawnictwo Dwie Siostry, 2015, 36 s.
Kate Saunders, Brian Sibley, A.A. Milne, Jeanne Willis, Paul Bright, Nowe przygody Kubusia Puchatka, Kraków: Wydawnictwo Znak, 2017, 136 s.
Anne Leblanc, Borys grzeczny miś; Borys szuka przyjaciela; Borys pomaga mamie, Poznań: Podsiedlik-Raniowski i Spółka, 1995, 24 s.

A jak to jest u Was? Macie swoich ulubionych misiowych bohaterów? A wasze dzieci? ;)

Czas na czytanie: PREMIERA „Wszystkie moje kobiety. Przebudzenie” Janusz Leon Wiśniewski

„Z każdą z nich był przez dłuższy lub krótszy czas szczęśliwy. I każda była dla niego ważna. Każdej darował swoją uwagę, czułość, każdą otaczał opieką. Chciał, aby i one były z nim szczęśliwe. Ale tylko wtedy, kiedy znajdowali się blisko siebie.”

Pewnie trudno w to uwierzyć, ale to moje pierwsze spotkanie z twórczością tego autora. A przynajmniej z jego książką skierowaną do dorosłego odbiorcy.

Janusz Leon Wiśniewski to jedna z tych osób, które mnie trochę przerażają – chemik, fizyk, informatyk, ekonom i grafoman w gratisie (naliczyłam ponad 30 książek, z czego co druga to bestseller!). Ponadto zna niemiecki, co samo w sobie budzi mimowolny respekt, a w dodatku da się z nim całkiem przyjemnie i zupełnie logicznie porozmawiać. Normalnie człowiek-orkiestra. Kosmita jakiś, albo cyborg.

„Dla mnie matematycy to jak szamani obdarzeni wizjami.”

Nigdy dotychczas nie zainteresowała mnie żadna z jego książek – tak już czasem jest z pozycjami i autorami, wokół których jest dużo szumu i zachwytów. Aż do „Marcelinki”, którą przywiozłam sobie z targów w Warszawie. To znaczy przywiozłam córce. W końcu każda roczna dziewczynka bardzo potrzebuje książki o fizyce i konstrukcji wszechświata. A i do niej przyciągnęły mnie ilustracje – tekst okazał się być miłym, choć zupełnie niespodziewanym zaskoczeniem.

I to właśnie książka dla dzieci skłoniła mnie do sięgnięcia po prozę dla dorosłych. I wiecie co? Już rozumiem fenomen tego autora – on po prostu świetnie pisze. W jednej powieści przywołuje fraktale, ciekawostki seksuologiczne (o tym zawsze się fajnie czyta, nie ma co się oszukiwać), klasyków literatury, mistrzów opery, programowanie i apoteozy (a to wciąż jednak romans!). Nigdy nie sądziłam, że obecność matematyki może wyjść książce na dobre, i że jestem w stanie poczuć do przemądrzałego lowelasa niechętną nić sympatii.

„Wszystkie moje kobiety. Przebudzenie” to historia mężczyzny-utracjusza, który wybudziwszy się ze śpiączki dokonuje rozbudowanego rachunku sumienia, wewnętrznej autowiwisekcji. Podążając za przywoływanymi przez niego wspomnieniami poznajemy nie tylko koleje jego losu, ale również siłę wpływu jego kaprysów na przewijające się przez jego życie kobiet. Sporo kobiet. Które rozkochiwał w sobie i porzucał, wzbudzał zaufanie i go nadużywał, w których się zakochiwał, o których zapomniał i które porzucały jego. To również genialny pretekst do wykreowania szeregu postaci, których historie nadają się na filmowe scenariusze albo poczytne powieści.

W surrealistycznym szpitalu, pod opieką surrealistycznej pielęgniarki przeżywamy wraz z unieruchomionym bohaterem (jeśli podano gdzieś jego imię, to ja nie zadałam sobie trudu, by je zapamiętać) na nowo zdrady i pożądania, fascynacje i miłości, wyrzuty sumienia i usprawiedliwianie swego zachowania, egoizm i rozczarowania.

„Skoro miłość jest pana zdaniem naiwnością, to w takim razie co w życiu człowieka naiwnością nie jest?”

To opowieść o oddaniu i bezwarunkowej dobroci. O tragicznej konieczności wyboru między sukcesem zawodowym, a rodziną. O priorytetach. O szowinistycznych świniach i femme fatele. O małych i dużych pasjach. O miłości i zakochaniu. O samotności.

„Samotność wcale nie zaczyna się od tego, że nagle nikt nie czeka na ciebie w domu. Samotność zaczyna się wówczas, kiedy pierwszy raz odczujesz pragnienie, aby czekał tam na ciebie ktoś zupełnie inny.”

Co wydawało mi się nieco nienaturalne – było trochę zbyt wiele kobiecych monologów wspomnieniowo-uczuciowych. Nawet baby po kilku latach rozpamiętywania nie uzewnętrzniają się tak bardzo wyrzucając byłemu partnerowi swoje emocjonalne przeżycia bez najmniejszego zająknięcia.  No i wszystkie jego kobiety mają nadzwyczajnie duże (oczywiście naturalne, sztucznością gardzimy) biusty.

Co było super? Kot Schrödinger, niesamowicie pozytywny szpital, w którym aż chciałoby się poleżeć (z Laurencją i Nathanem w pakiecie), no stress i kreacja postaci poprzez ich sposób wypowiedzi i budowane przez nich zadania. I jeszcze nadzieja, która mimo wszystko tchnie z ostatnich stron napełniając czytelnika jednak pozytywnymi uczuciami. To trochę jak z domowym lizakiem z topionego na patelni cukru – na języku czuć przede wszystkim gorycz spalenizny, ale uparcie liże się dalej, bo przebijająca przez spaleniznę słodycz odbija się w ustach przyjemnym echem.

„Jak ludzie za bardzo się spieszą do bogactwa, to im wirusy na gardło, płuca i wątrobę wchodzą. Ale najbardziej włażą na mózgi i serca.”

Okładka jest boska, ale zgrzytnęło mi trochę, że „o autorze” na wewnętrznej stronie skrzydełka to niemal słowo w słowo tekst z Wikipedii, co troszkę zalatuje plagiatem i jeszcze bardziej lenistwem, szanowne wydawnictwo. Za to jestem bardzo mile zaskoczona blurbem – zazwyczaj wszystko, co wydrukowano na tylnej okładce raczej mnie odrzuca, niż zachęca do lektury, a w tym przypadku było dokładnie odwrotnie.

Janusz Leon Wiśniewski, Wszystkie moje kobiety. Przebudzenie, Kraków: Wydawnictwo Znak Literanova, 2017, 576 s. (premiera 8.11.2017)

Za przyjemność lektury dziękuję Wydawnictwu Znak Literanova.

Czas na czytanie: „Dżentelmen w Moskwie” Amor Towles

Kiedyś po internetach krążyło hasło: „Disney jest odpowiedzialny za moje wysokie wymagania co do mężczyzn”. Dzisiaj mogę jednak z czystym sumieniem podważyć tą tezę – to właśnie takie książki, jak „Dżentelmen w Moskwie” ponoszą pełną odpowiedzialność za zawyżanie moich oczekiwań odnośnie płci przeciwnej.

Hrabia Aleksander Iljicz Rostow to uosobienie klasy – wszechstronnie wykształcony, kulturalny, obyty w towarzystwie, szarmancki i pełen chłopięcego uroku łamacz kobiecych serc. Niepoprawny marzyciel i hedonista – nigdy nigdzie się nie spieszy przedkładając uroki spokojnego podziwiania przyrody i kobiecych wdzięków nad obowiązki i punktualność umówionych spotkań – a dzięki rodzinnemu majątkowi może sobie na to pozwolić. Słowem: typowy element klasy próżniaczej.

„(…) bolszewicy, tak zdecydowanie dążący do ukształtowania przyszłości na własną modłę, nie spoczną, póki nie wyrwą z korzeniami, nie roztrzaskają i nie wymażą ostatnich pozostałości jego Rosji.”

Książka Towlesa to obraz rewolucji bolszewickiej z punktu widzenia arystokraty. Nasz bohater skazany zostaje na dożywotni areszt domowy w hotelu Metropol, gdzie akurat przebywał. Pozbawiony niemalże całego majątku, ulokowany w ciasnym pomieszczeniu dla personelu musi odnaleźć się w nowej rzeczywistości – choć szczęśliwie zachowuje życie i pozostaje w przestrzeni, którą doskonale zna, zmianie ulega jego rola, status społeczny i perspektywy. I tak naprawdę dopiero w tym momencie hrabia zaczął mi naprawdę imponować – swoim spokojem, umiejętnością zachowania optymizmu wobec każdej przeciwności losu i kolejnych rozczarowań, niesamowitą wyrozumiałością dla świata i ludzi oraz stoicyzmem wobec zmian.

Przyjmuje pozycję biernego obserwatora, a przed nieuchronnym pogrążeniem się w marazmie ratuje go wieloletnia przyjaźń z hotelową obsługą i pewna rezolutna małolata zainteresowana życiem księżniczek, która całkowicie zmieni jego życie.

„(…) ludziom prawym, którzy zbłądzili, Parki często podsyłają przewodnika. Na Krecie Tezeusz miał swoją Ariadnę i jej czarodziejski kłębek nici, dzięki któremu bezpiecznie wydostał się z labiryntu Minotaura. W jaskiniach zamieszkanych przez upiorne cienie Odyseusz miał swojego Tejrezjasza, tak jak Dante swojego Wergiliusza. A w hotelu Metropol hrabia Aleksander Iljicz Rostow miał dziewięcioletnią Ninę Kulikową.”

Okazuje się, że to nie wykształcenie, pieniądze, czy więzy rodzinne są wstanie pomóc człowiekowi w potrzebie, a właśnie przyjaźń – wspierająca, wyrozumiała, bezinteresowna i nie zawsze starannie pielęgnowana. Bywa, że taka więź zbudowana została po prostu na codziennych uprzejmościach i braku uprzedzeń. Czasem wystarczy po prostu nie zadzierać nosa i zainteresować się odrobinę drugim człowiekiem.

Autor zabiera nas w emocjonującą podróż po świecie przełomu epok – gdzie opowieści o balach i dworskim życiu mieszają się z bezwzględnością stalinizmu, eleganckie wnętrza stają się sceną dla biurokratycznych absurdów, a złożone smaki wysublimowanych potraw cieszą podniebienia ludzi dzierżących władzę niezależnie od aktualnego ustroju politycznego. Mamy szansę poznać jeden z najbardziej luksusowych hoteli świata oczami znaczącego gościa, członka obsługi i małej dziewczynki. Przyjrzeć się instytucji, która niezmiennie trwa mimo wichrów wojen i nieubłaganej sile zmian społeczno-politycznych. Trwa, podobnie jak zamieszkujący w niej Aleksander Rostow, dzięki swojej umiejętności dostosowania się.

„Bowiem czasy naprawdę się zmieniają. Zmieniają się nieustannie. Nieuchronnie. Pomysłowo. A zmieniając się, odkładają na bok nie tylko przestarzałe tytuły i rogi myśliwskie, lecz także srebrne przywoływacze, lornetki teatralne z macicy perłowej i najprzeróżniejsze starannie wykonane przedmioty, które istnieją dłużej, niż są przydatne.”

To uniwersalna przypowieść o pokorze, kaprysach sławy i przewrotności historii. O konieczności zachowania pogody ducha wobec przewrotności dziejów i życiu w zgodzie z samym sobą. O przyjaźniach silniejszych niż klasowe podziały i polityczne sympatie. O pułapkach starzenia się i o przemijaniu. O wytrwałości i sile uczuć. O czerpaniu z małych radości. O dorastaniu i bolesnym zderzeniu ideałów z rzeczywistością. A także o życiu, którym kierują przypadki i losie, który gdzieś tam jest jednak zapisany i zarówno sukcesami, jak i porażkami prowadzi człowieka do nie zawsze jasno określonego celu. I jeszcze (a może przede wszystkim?) o miłości.

A wszystko to okraszono inteligentnym poczuciem humoru, mistrzowskim stylem autora i bajkową aranżacją. Trochę powieść historyczna, trochę sensacja, trochę czarna komedia. Świetna lektura, od której nie sposób się oderwać.

„Bo w życiu liczy się nie to, czy nagrodzą nas oklaskami, lecz to, czy będziemy mieli odwagę iść naprzód mimo braku gwarancji uznania.”

Amor Towles, Dżentelmen w Moskwie, Kraków: Wydawnictwo Znak Literanowa, 2017,
560 s.

Książkę zrecenzowałam dzięki uprzejmości portalu Sztukater.pl

Czas na czytanie: „We wspólnym rytmie” Jojo Moyes

„Tu nie chodzi o miłość – odparł – W całej tej książce nie ma ani jednej wzmianki o miłości. On nie jest sentymentalny. Wszystko, co robi, cała ta douceur, jaką okazuje, bierze się stąd, że rozumie, jak wydobyć ze zwierzęcia to, co najlepsze. Tak właśnie koń i człowiek razem osiągają doskonałość. (…) Koń nie chce być twoim pieszczochem, chérie (…) Koń jest dangeroux, potężny. Ale może być chętny do pracy. Jeśli dasz mu powód, by dla ciebie pracował, by cię chronił, by rozumiał rzeczy, które sam chce zrobić, wtedy osiągniesz coś pięknego. (…) – Ale ona czuła się rozczarowana. Pragnęła wierzyć, że Boo ją kocha. Pragnęła, by chodził za nią po podwórzu nie dlatego, że miała jedzenie, ale dlatego, ze chciał z nią być. (…)
– To, co postuluje Ksenofont jest lepsze. On domaga się szacunku, najlepszej opieki, stałości, uczciwości, dobroci. Czy koń byłby szczęśliwszy, gdyby mówił o miłości? Non.”

Jojo Moyes pokochałam za „Razem będzie lepiej” – ciepłą, choć nie pozbawioną problemów rodzinę i sympatyczną bohaterkę i jej heroiczne wysiłki, by utrzymać swoich milusińskich w kupie.  Równie pozytywne wrażenie zrobił na mnie niepoprawny optymizm Lou z „Zanim się pojawiłeś” i choć ta książka nie zrobiła na mnie takiego wzruszającego wrażenia, jak na niektórych, to lekki, podnoszący na duchu humor sytuacyjny zdecydowanie wygrywał wszystko.

I właśnie tego elementu brakowało mi najbardziej w najnowszej książce autorki. Bo to właśnie jej poczucie humoru i zabawne sytuacje w codziennym życiu bohaterów skradły mi serce, a mam wrażenie, że w „We wspólnym rytmie” i humor i luźne żarty występują sporadycznie.

Jest to przede wszystkim historia o wielkiej pasji i walce o możliwość jej kontynuowania. Przyznaję, że na początku trudno mi było całkowicie wczuć się w klimat miejskich stajni i dążenia do osiągnięcia całkowitej jedności z koniem (szczególnie, że moja prywatna przygoda z jeździectwem trwała dość krótko i zakończyła się definitywnie po przeciągnięciu za nogę po połowie hipodromu :D), ale pióro Moyes ma w sobie coś takiego, że potrafi zarazić każdą emocją, nawet najbardziej dla czytelnika niezrozumiałą.

„Twarz Sarah zastygła w masce skupienia. Napięcie ujawniało się w cieniach pod jej oczami i zaciśniętej szczęce. Natasha obserwowała nieznaczne ruchy jej pięt, niedostrzegalne wiadomości, które przesyłała przez lejce. Widziała, że koń słyszy, akceptuje, słucha mimo zmęczenia, i pojęła, że choć w ogóle nie zna się na tych zwierzętach, stała się świadkiem czegoś pięknego, co można osiągnąć tylko przez lata nieustępliwej dyscypliny i niekończącej się pracy.”

To historia kilkunastoletniej Sarah, która w wyniku nagłej choroby dziadka zostaje bez opieki. Los łączy jej losy z poukładaną w życiu i jednocześnie całkowicie pogubioną we własnych uczuciach prawniczką i jej (jeszcze) mężem – przesympatycznym „wiecznym chłopcem”, którego zwierzęco-flirciarski magnetyzm działał na mnie nawet za pośrednictwem kart powieści, chociaż doskonale wiem, że z pewnością odgryzłabym mu głowę już po tygodniu potencjalnego wspólnego życia. Jeśli dorzucimy do tego postępującą sprawę rozwodową, dziadka obdarzonego mocami godnymi zaklinacza koni, tajną i superelitarną francuską szkołę, podstarzałego czarnego kowboja, zagubioną nastolatkę i konną ucieczkę z domu przez pół Europy, a wszystko to okrasimy tłumionymi głęboko emocjami, uzyskamy naprawdę niezły galimatias. Przyznam, że nawet ja powątpiewałam momentami w jakiekolwiek szanse na moje ukochane cukierkowe szczęśliwe zakończenie. Ale w końcu Jojo Moyes jest specjalistką w plątaniu i rozplątywaniu zagmatwanych losów swoich bohaterów. Swoją drogą niezła z niej sadystka!

To naprawdę zakręcona opowieść o pasji, miłości i poświęceniu. O bólu straty, życiowych rozczarowaniach, braku wsparcia i zrozumienia, tragicznej konieczności wyboru między karierą i pasją, a rodziną. Znalazłam też dla siebie całkiem spory wykład o trudach macierzyństwa, o słuchaniu, szczerości i zaufaniu, o rozmowie, która ma moc naprawiania wszelkich nieporozumień (jakoś ostatnimi czasy to te fragmenty najbardziej zapadają mi w pamięć). Wreszcie jest to opowieść o ciężkiej pracy, harcie ducha i dążeniu do doskonałości. I o miłości. Przede wszystkim o miłości.

„Przecież widzisz, że istnieje miłość, w tym, co robi – kontynuował dziadek mrużąc oczy. – Jest miłość w tym, co… proponuje. Tylko to, że o niej nie mówi, nie oznacza, że nie ma jej w każdym jego słowie. Ona tam jest, Sarah. W. Każdym. Najdrobniejszym. Geście. (…)
Teraz to dostrzegała, nawet, jeśli wtedy tego nie widziała. Nigdy w dobitniejszy sposób nie dał jej do zrozumienia, jak bardzo ją kocha.”

Momentami rozbrajająca, momentami irytująca, momentami niesamowicie wzruszająca – pełna emocji, które udzielają się czytelnikowi. Bo w czym jak w czym, ale w niesamowicie pięknym i obrazowym opisywaniu uczuć ta autorka jest moją mistrzynią.

Choć podczas lektury zwątpiłam w to raz, czy dwa, ta książka okazała się być sporą dawką pozytywnej energii i wiary we własne możliwości. Chociaż dołożę wszelkich starań, żeby szybko nie wpadła w ręce mojej córki (nawet jak już nauczy się czytać) – takiego giganta nie zazdroszczę żadnej matce – czy to rodzonej, czy tymczasowej. Lepiej nie podsuwać dzieciakom tego rodzaju pomysłów!

                      Jojo Moyes, We wspólnym rytmie, Kraków: Wydawnictwo Znak Między Słowami, 2017, 527 s.

Książkę zrecenzowałam dzieki uprzejmości Wydawnictwa Znak Między Słowami.

 

Czas na czytanie: „Przeczucie” Tetsuya Honda

„Japoński kryminał” – to brzmi dziwnie. Skandynawskie, brytyjskie, francuskie czy amerykańskie obiły mi się o uszy (i oczy), ale japońskie? Może to kwestia zatrważających braków w edukacji, ale Japończycy kojarzą mi się raczej z minimalizmem, literaturą filozoficzną (egzystencjonalną?) i lapidarną poezją, z historiami wojennymi i opowieściami miłosnymi z dworskim życiem w tle, a także z nieco dziwacznym science-fiction. Jednocześnie dobrze wiem, że ten kraj potrafi szokować, tym chętniej sięgnęłam po książkę Hondy. W końcu z im bardziej odległą kulturą mamy do czynienia, tym bywa ciekawiej. I nie zawiodłam się ani odrobinę.

Wydało mi się niezwykle egzotyczne, że policjanci częściej poruszają się pociągami, niż radiowozem, wszyscy się wszystkim kłaniają i stale ktoś kogoś przeprasza. A jednocześnie motyw zbrodni, jak i sama jej realizacja są naprawdę chore – nikt nie podejrzewałby o takie pomysły grzecznych, ułożonych i honorowych mieszkańców Kraju Kwitnącej Wiśni. Nie ma co, Japonia jest ewidentnie krajem pełnym sprzeczności.

Historia „Przeczucia” jest przedstawiona z trzech punktów widzenia – młodziutkiej komisarz-prymuski prędko pnącej się po szczeblach kariery, starego policyjnego wygi o podwójnej moralności i nie do końca określonej sprawczyni. Dzięki temu nie tylko jesteśmy na bieżąco z rozwojem sytuacji i tokiem śledztwa, ale poznajemy również samych bohaterów, ich odczucia, emocje, charaktery oraz wspomnienia i doświadczenia, które ukształtowały ich osobowości.

Reiko Himekawa jest obdarzoną wyjątkową intuicją śledczą, która szybko wywalczyła sobie miejsce w zdominowanej przez mężczyzn policyjnej hierarchii.  Twarda, zdeterminowana i niezależna, całe serce oddaje pracy. Z drugiej strony prowadzi prywatną walkę z zaniżonym poczuciem własnej wartości po traumatycznym zdarzeniu sprzed lat, podsycanym natrętnymi nagabywaniami rodziny i przyjaciół o zamążpójście. Bardzo przejmuje się zdaniem innych, niemal obsesyjnie myśli o własnej prezencji. W życiu prywatnym trochę chce, a trochę nie chce wahając się między adoratorami i własnymi chęciami-niechęciami.

Kensaku Katsumata to na pierwszy rzut oka (na drugi i trzeci również) cham i burak. Komisarz, zdegradowany członek służb specjalnych. Szowinistyczna świnia, gruboskórny drań zamknięty w klatce własnych uprzedzeń. Zapatrzony w siebie skrajny egoista i narcyz. Nie szanuje chyba nikogo, dla rozwiązania sprawy nie cofnie się przed niczym… poza oddaniem tropu kogoś innemu. Pełen pogardy dla świata i każdego napotkanego człowieka. W ramach rozrywki znęca się nad słabszymi, co choć na chwilę poprawia mu humor. Kompletnie pozbawiony taktu i wrażliwości gbur – oto szybka charakterystyka rywala i zaciekłego wroga Himekawy. Które z nich wygra wyścig o chwałę i jako pierwsze rozwikła zagadkę tajemniczego mordercy?

A im dalej posuwa się śledztwo, tym zbrodnia staje się brutalniejsza, dziwniejsza i bardziej niepokojąca angażując więcej i więcej pozornie zwykłych szarych obywateli.

Moim zdaniem to naprawdę dobry kryminał – spójny i przemyślany, usiany drobnymi wskazówkami i czasem nawet zbyt narzuconymi fałszywymi tropami, praktycznie przez cały czas trzyma w niepewności. Dopracowany pod względem ciekawostek z zakresu kryminologii i patologii sądowej oraz zaburzeń psychicznych (największe wrażenie zrobił na mnie pozornie łagodny i mało morderczy mutyzm). Do samego końca nie domyśliłam się kto był wspólnikiem w zbrodni, a i w tożsamość samej morderczyni zdążało mi się powątpiewać.

Super, że Pani Detektyw, mimo niewątpliwego instynktu, nie jest ani pozbawiona słabości, ani nadnaturalnie błyskotliwa ani wszechwiedząca. A zakończenie jest zaskoczeniem nie tylko pod względem tożsamości sprawcy, ale również i samego jej rozwiązania.

Tetsuya Honda, Przeczucie, Kraków: Wydawnictwo Znak Literanova, 2017, 350 s.
(premiera książki 16 sierpnia 2017)

Książkę zrecenzowałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Znak Literanova.