Bajki Majki: „Ernest” Catherine Rayner

A oto i kolejna książka, która już od dłuższego czasu mieszka na majkowym regale, a dopiero przed kilkoma dniami nadszedł jej czas. To w naszym domu coraz częstsze zjawisko – pozycje, które jeszcze kilka miesięcy temu spotkały się z zerowym entuzjazmem, dziś są czytane do upadłego.

„Ernest” przyjechał ze mną z listopadowego spotkania blogerek „Spotkajmy się w Gdyni” IV, gdzie upolowałam go na licytacji charytatywnej. Ja zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia, a Majka nie zaszczyciła go nawet jednym spojrzeniem. Odnalazł się w przeprowadzkowym rozgardiaszu i na nowo skradł moje serducho, tym razem z pełną aprobatą Bobasy.

Bo widzicie, Ernest ma pewien problem – jest sporym łosiem. Ale takim naprawdę, naprawdę dużym i ze względu na swoje gabaryty ma duży (o ironio!) kłopot, by zmieścić się do tej książeczki. Co nie znaczy, że się poddaje – zawzięcie próbuje wejść i przodem i tyłem, i wczołgać się i wgramolić, ale nie daje rady. Jednak z pomocą swojej pomysłowej przyjaciółki wiewiórki (to chyba jest wiewiórka, ale poprawcie mnie, jeśli się mylę), udaje im się rozwiązać tą zagadkę. Bo czasami to nie łoś jest za duży, a książka za mała.

Fantastyczna pozycja o przełamywaniu schematów i kreatywnym podchodzeniu do problemów. Bardzo fajnie sprawdza się w nauce części ciała (o ile zależy nam na znajomości części ciała łosia, oczywiście) – Majka uwielbia wymieniać to, co na danym obrazku się zmieściło i to, czego nie widać. Wylicza na paluszkach: „ogonek jest, pupka jest, kolanka są, kopytek nie ma, głowy nie ma…”. Swoją drogą nigdy nie wpadłabym na to, żeby nie zaliczyć stojącemu z profilu Ernestowi jednego oka. Ale moja dwulatka ma rację – w końcu w tej pozycji widać tylko jedno oczko, a drugie się nie zmieściło.

Mało treści i mnóstwo zabawy formą, a do tego rozkładana ostatnia strona i ilustracje bardzo w moim guście. A te niewielkie partie tekstu, które się pojawiają, to cudowne, wpadające w ucho słowotwórstwo (i moja córka teraz wszędzie się wtarabania zamiast wchodzić). Wyjątkowo uroczy sposób na ćwiczenie koncentracji, spostrzegawczości i pomysłowości. Super sprawa. Bierzemy Ernesta razem z porożem i kopytami. Jakoś go u nas upchniemy!

Catherine Rayner, Ernest, Gdańsk: Wydawnictwo Ene Due Rabe, 2014, 26 s.

 

Bajki Majki: „Gruffalo” i „Mały Gruffalo” Julia Donaldson, Alex Scheffler

Długo zachodziłam w głowę co takiego jest w tej książce, że całe zastępy mam za wszelką cenę chcą ją zdobyć? To prawda, że wyczerpany nakład to zawsze +10 do atrakcyjności, ale przecież nie każda książka nie do zdobycia cieszy się aż taką popularnością.

Zupełnie przypadkiem trafiłyśmy z Majką na „Gruffalo” w bibliotece i właśnie tam po raz pierwszy poznałyśmy tą historię. Historię, której, wbrew pozorom, główną bohaterką jest… mała leśna mysz.

A kiedy jest się niepozorną myszką, las jest pełen niebezpieczeństw – każdy chce cię zjeść! Nasza bohaterka spotyka na swej drodze lisa, sowę i węża i z każdego spotkania cudem udaje jej się ujść z życiem. A wszystko to dzięki fantazji i umiejętności storytellingu – każdego z drapieżników straszy wizją leśnego potwora o ostrych kłach i pazurach, z którym podobno się przyjaźni, ubarwiając jego wyimaginowany wygląd przy każdej kolejnej opowieści. Co jednak zrobi, kiedy na jej drodze stanie… Gruffalo prosto z jej fantazji? W dodatku Gruffalo mający chrapkę na mysią przystawkę?

Tekst jest melodyjnie rymowany, a cała opowieść urzekająco przewrotna. Już rozumiem ten fenomen, chociaż nie odczuwam nieopartej potrzeby posiadania „Gruffalo” na majkowej półce. Ale na pewno za jakiś czas wypożyczymy go znowu.

~ Książeczkę przeczytałyśmy w ramach wyzwania WyPożyczone 2018 ~

Ale ale! Gruffalo doczekał się potomstwa! I jak każdy troskliwy rodzic lojalnie przestrzega go przed zagrożeniami czekającymi w leśnej głuszy – z Ogromną Złą Mychą na czele, ze spotkania z którą ledwo uszedł z życiem. Jakby nie patrzeć czas nieco wypacza wspomnienia, dlatego myszka z opowieści wydaje się być prawdziwie szkaradnym, budzącym grozę stworzeniem. Nic dziwnego, że Mały Gruffalo nieszczególnie wierzy tacie i, kiedy ten zasypia, postanawia opuścić bezpieczną grotę. Wędrując po lesie spotyka te same zwierzęta, które pamiętamy z pierwszej części – żadne z nich nie jest jednak ani trochę podobne do Złej Mychy, choć każde wyraża się o niej z respektem. Czy naszej sprytnej wąsatej bohaterce po raz kolejny uda się ujść z życiem ze spotkania z głodnym Gruffalo? Jakim fortelem posłuży się tym razem?

Podsumowując – obie książki faktycznie mają w sobie sporo uroku. Pomysł jest zaskakujący i całkiem sympatyczny, bohaterowie oryginalni, a rytmiczny wiersz długo nie chce opuścić pamięci i małego i dużego czytelnika. Nie sądzę jednak, żebym starała się zdobyć pierwszą część za każde pieniądze. Zadowolimy się tą z biblioteki ;)

Julia Donaldson, Alex Scheffler, Gruffalo, Gdańsk: Wydawnictwo EneDueRabe, 2013, 28 s.
Julia Donaldson, Alex Scheffler, Mały Gruffalo, Gdańsk: Wydawnictwo EneDueRabe, 2014, 32 s

Bajki Majki: Najbardziej misiaste książeczki o misiach

Pluszowy miś jest archetypem przytulanki – jednego z pierwszych przyjaciół maluszka, towarzysza zabaw, odgoniciela smutków i pogromcy strachów. I nawet jeśli dziecko ukochało sobie szczególnie inne mięciutkie zwierzątko (u nas bywa różnie – Bobasa śpi z Żółwiem Stefanem, a w dzień często zmienia ulubieńców – ostatnio szczególnymi względami cieszą się Świnka Peppa i pluszowa sikorka), to jednak chyba nie ma malucha, który nie posiada swojego misiaka. Pluszowe misie towarzyszą nie tylko dzieciom, ale również bohaterom dziecięcych książeczek. Mało tego!  Sami mogą być ich bohaterami! Okazuje się, że pluszowy niedźwiadek jest nie tylko wspaniałym kompanem ale również wdzięcznym podmiotem literackim.

Oto nasze ulubione książeczki z misiami w roli głównej:

„Miś Maksa” Barbro Lindgren, Eva Eriksson – Mocny kandydat na jedną z pierwszych książeczek maluszka. Pełne ciepła ilustracje uzupełniono jednozadaniowymi podpisami zwracającymi uwagę małego czytelnika na wykonywane przez Maksa czynności – misia można tulić, lizać, podgryzać a nawet wrzucić do nocnika – miś i piesek dzielnie towarzyszą chłopcu w każdej zabawie. Cieplutka opowiastka o przyjaźni i dziecięcej codzienności.

“Róźnimisie” Agata Królak – Czym różnią się misie? Mogą być małe albo duże, grube albo chude, odważne albo nieśmiałe, ale wszystkie są przekochane. Ta kartonowa książeczka to wspaniały punkt wyjścia do rozmowy o różnicach i podobieństwach nie tylko wśród misiów. Przyda się również w nauce przeciwieństw. Urzekająco proste, „dziecięce” ilustracje i sympatyczne pyszczki chwytają za serce i małych i dużych.

Pan Łasuch Miś” Adam Święcki – Komiks dla bobasa? Czemu nie! Szczególnie z tak łakomym bohaterem. To nie jest kolejna przytulaśna historyjka o pluszu i uściskach. Tutaj mamy włamanie i zuchwałą kradzież oraz pościg za złodziejaszkiem, gdzie żywe, kontrastowe kolory i rymowane wypowiedzi wzmagają dynamizm akcji. Usiana sytuacyjnymi żartami, opowiadana humorystycznym wierszem opowieść niemalże kryminalna. Ale nie martwcie się – pogoń pszczółek zakończy się traktatem pokojowym ustalonym przy prawdziwych pysznościach.

„Mmmmm” Monika i Adam Świerżewscy – Jeszcze jedna historia o misiu łakomczuszku i wielkim skoku na ul. Tym razem opowiedziana bez użycia ani jednego słowa. Ta zaskakująca książka składa się wyłącznie z przepięknych, jarzących się soczystymi kolorami, pełnych ruchu ilustracji. Trochę książka, trochę film – „Mmmmm” wprowadza malucha w bajkowy świat animacji poklatkowej. Piękna, pomysłowa, doprawiona nutką humoru – można ją oglądać na okrągło. Wyjątkowa książeczka.

„Koala nie pozwala” Rafał Witek, Emilia Dziubak – tej pozycji na Lwie Kanapowym nikomu chyba przedstawiać nie trzeba. „Grumpy” Koala bawi całą naszą rodzinę już prawie półtora roku i nie nudzi się ani odrobinę. Coś czuję, że do bólu życiowy, przezabawny, cudownie zilustrowany Koala jeszcze długo nie da się zdetronizować. Więcej o Koali pisałam TUTAJ.

„Idziemy na niedźwiedzia” Michael Rosen, Helen Oxenbury – jedna z najfajniejszych książeczek dźwiękonaśladowczych, na jakie trafiłam. Pełna trudów i walki z naturą wyprawa na niedźwiedzia, fantastycznie ilustrowana onomatopejami i obrazkami – na przemian czarno-białymi i barwnymi. A przy czytaniu nie sposób usiedzieć w spokoju – fabuła porywa na równe nogi i skłania do uczestnictwa w przygodzie. Fantastycznie sprawdza się w zabawach ruchowych. Jedyny szkopuł to papierowe strony, które ulegają nieco destrukcyjnej mocy entuzjazmu i dobrej zabawy, podobnie jak nie do końca bezpieczne ostre rogi. Wiem jednak, że od niedawna można dostać również wersję kartonową i chyba tą bym bardziej polecała.

„Kubuś Puchatek” – Klasyka misiowatości. Mały Głupiutki Miś ma już chyba ze sto lat a mimo to chyba nigdy się nie zestarzeje. Głęboko ubolewam nad majkowym brakiem zainteresowania Stumilowym Lasem, bo jak na razie ani czytanie ani animacja jeszcze jej nie wciąga, choć lubi piosenki z bajki i kojarzy bohaterów (ma ich głównie na szczoteczkach do zębów :D ) – całe szczęście przed nami jeszcze duuuużo czasu na Kubusia. Ja za to uległam pokusie i sprawiłam sobie (bo w tym przypadku po prostu nie sposób zasłonić się dzieckiem) najnowszą książkę z opowiadaniami inspirowanymi twórczością A. A. Milnego. „Nowe przygody Kubusia Puchatka” są cztery i każda odnosi się do jednej pory roku, mam zatem ambitny plan czytania jednej co kwartał. Mam nadzieję, że starczy mi cierpliwości!

Seria o Borysie Anne Leblanc – Moje nostalgiczne wspomnienie z dzieciństwa. Najukochańsze książeczki, jedne z niewielu, które zostawiłam sobie na „wieczną pamiątkę” i już niedługo przekażę je swojej córeczce. Pełne uroku przygody w 100% pluszowego misia ilustrowane zdjęciami maleńkich scenek zakomponowanych z zabawek.
Niestety „Borys i śnieg” gdzieś mi przepadła – jeśli ktoś przez przypadek ma na zbyciu, bardzo chętnie oddam za nią nerkę.

Barbro Lindgren, Eva Eriksson, Miś Maksa, Poznań: Wydawnictwo Zakamarki, 2007, 28 s.
Agata Królak, Różnimisie, Warszawa: Wydawnictwo Dwie Siostry, 2012, 24 s.
Adam Święcki, Pan Łasuch Miś, Warszawa: Wydawnictwo Tadam, 2017, 20 s.
Monika i Adam Świerżewscy, Mmmmm, Gdańsk: Wydawnictwo EneDueRabe, 2015, 20 s.
Michael Rosen, Helen Oxenbury, Idziemy na niedźwiedzia, Warszawa: Wydawnictwo Dwie Siostry, 2015, 36 s.
Kate Saunders, Brian Sibley, A.A. Milne, Jeanne Willis, Paul Bright, Nowe przygody Kubusia Puchatka, Kraków: Wydawnictwo Znak, 2017, 136 s.
Anne Leblanc, Borys grzeczny miś; Borys szuka przyjaciela; Borys pomaga mamie, Poznań: Podsiedlik-Raniowski i Spółka, 1995, 24 s.

A jak to jest u Was? Macie swoich ulubionych misiowych bohaterów? A wasze dzieci? ;)

Bajki Majki: „Billy i gwizdek” Birgitta Stenberg, Mati Lepp

To nasze pierwsze spotkanie z serią o tym małym urwisie, Majka chyba w końcu dorosła do bezpiecznego używania książek z papierowymi stronami (a przynajmniej do tych, które chociaż oprawę mają kartonową, bo całkiem miękkie wciąż zwija w rulonik…).

„Billy i gwizdek” to krótka przygoda z życia dziecka – czasem wystarczy pozornie mało atrakcyjna zabawka, by zająć malucha na dłuższy czas. I przy okazji wpędzić go w niemałe kłopoty.

Każdy chyba potrafi wyobrazić sobie (albo co gorsza wie z doświadczenia)  jak irytujące potrafi być dziecko, które dorwało gwizdek. Dlatego też mama Billy’ego wysyła go przed dom, by móc w spokoju porozmawiać przez telefon. Oczywiście urwis nie byłby urwisem, gdyby wbrew ostrzeżeniom mamy nie opuścił przydomowego ogródka by straszyć gwizdaniem bogu ducha winnych przechodniów. Nie przewidział jednak, że gwizdanie, które słychać z daleka przyciągnie uwagę wielkiego, groźnego psiska.

Bardzo podoba mi się budowa książki – większą część strony zajmuje kolorowa ilustracja, a umieszczony pod nią tekst jest jedynie jej dopełnieniem i uporządkowaniem historii – dzięki temu bardzo dużo rzeczy można dopowiedzieć od siebie, znajdzie się też sporo szczegółów do wyłapania. Na pochwałę zasługują również niebanalne ilustracje, w stonowanych kolorach będące miłą odskocznią od wyidealizowanej, pełnej obłości _20171103_135603pastelozy tak popularnej w książkach dla dzieci. Jestem wielką fanką Mamy Billy’ego – kobiety w legginsach, o przyjemnie pofałdowanej sylwetce, z zapomnianym wałkiem z tyłu sztywnej od trwałej, rudej czupryny (warto pamiętać, że książka została napisana w 1989 roku, kiedy to wystylizowany sterczący czub na głowie był zapewne u szczytu mody). A jej wizerunek na pierwszej stronie – siedzącej w kuchni na odsuniętej na pralce (?) ze stopami opartymi o odkurzacz i słuchawką w dłoni to mistrzostwo świata.

Super, że książka została wydana w tak dużym formacie i została usztywniona twardą oprawą, która jak na razie dzielnie opiera się zabiegom mojej małej Destrukcji. Gdyby tylko jeszcze miała bezpiecznie zaokrąglone rogi, bez stresu mogłabym zostawić ją córce do samodzielnego oglądania. Bo naprawdę jest co oglądać i Majka (obecnie w wieku 20 miesięcy) kartkuje ją z dużym zainteresowaniem.

Choć cała historia kończy się dobrze, brakowało mi trochę jasno określonego morału. Nie spodobało mi się również podejście mamy do opowiadanej przez dziecko historii – moja Bobasa jest jeszcze przed etapem zmyślania, więc pewnie moje oczekiwania zostaną wkrótce zweryfikowane przez rzeczywistość, ale zignorowanie słów syna poprzez zrzucenie nieprawdopodobnej opowieści na karby fantazji wydaje mi się trochę nie w porządku.  Szczególnie, że mamy tu do czynienia z czymś w rodzaju ślepego zaułka – Billy nie słucha mamy i mama nie słucha Billy’ego.

Mimo wspomnianych wyżej minusów, krótka i zwięzła historia, odrobina grozy, dużo bardzo dobrych ilustracji oraz niespotykany temat dają w sumie fajną pozycję i na pewno sięgniemy również po inne przygody tego urwisa.

Brigitta Stenberg, Mati Lepp, Billy i gwizdek, Gdańsk: Wydawnictwo EneDueRabe, 2013,
28 s.

Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa EneDueRabe.

Książkę dostałam na fantastycznym zjeździe blogerek „Spotkajmy się w Gdyni”.