Czas na czytanie: „Zakon Drzewa Pomarańczy”, Samantha Shannon

Wschód i Zachód świata „Zakonu Drzewa Pomarańczy” dzieli nie tylko bezmiar Bezkresnego Morza (a szczególnie uroczej jego części zwanej pieszczotliwie Czeluścią) ale przede wszystkim… podejście do smoków i wyrastające z tego podejścia systemy wiary.

W krajach Zachodu religia wywodzi się (w zależności od kraju) od prastarych pogromców najstraszliwszego ze smoków – Bezimiennego. W Królestwie Inys panujący ród Berethnet wywodzi się od półlegendarnego świętego, którego uważa się za uwięzienie bestii, a jego krew, przenoszoną z matki na córkę, za gwarancję bezpieczeństwa świata. W Dominium Lasyańskim mieści się tajemny Zakon wojowniczek bez strachu stawiających czoła pozostałym na świecie smokom i wyrmom, choć źródło swej siły upatruje on w zupełnie odmiennym rozumieniu historii pokonania Bezimiennego.

Wschód natomiast charakteryzuje zgoła inne podejście – tam smoki traktowane są jak bogowie, biorą udział w rządach Imperium Dwunastu Jezior, a na Seiiki, wraz z najbardziej elitarnym gronem wojowników tworzą niepokonany oddział Jeźdźców.

Czy nacje tak różniące się już w samych fundamentach systemów wartości będą w stanie odnaleźć płaszczyznę porozumienia i stworzyć wspólny front, gdy ich największy wróg powróci, by podporządkować sobie cały świat z wszystkimi jego mieszkańcami?

To historia poświęcona przede wszystkim silnym kobietomwładczyni imperium, na której ciąży obowiązek spłodzenia dziedziczki i utrzymania rządów w czasach kryzysu, czarodziejki wysłanej z tajną misją na obcy dwór i ambitnej wojowniczki walczącej o godność smoczego jeźdźcy, która pewnego dnia pojawiła się w nieodpowiednim czasie w nieodpowiednim miejscu. Autorka oddaje jednak również głos niemniej intrygującym mężczyznom – lojalnemu przyjacielowi królowej, czy wygnanemu naukowcowi, dzięki czemu jest to opowieść wielu głosów i różnych perspektyw.

Opowieść o sile przyjaźni, niespodziewanej miłości, ciężarze obowiązku, strachu przed macierzyństwem i dojrzewaniu do podejmowania własnych decyzji i formułowania własnych poglądów. O względnych podstawach religii, historii pisanej przez zwycięzców, różnych wersjach tego samego mitu i uprzedzeniach wyrastających na strachu i braku zrozumienia. To wreszcie trzymająca w napięciu przygoda, fascynujący pomysł na genezę magii i zachwianą równowagę kosmosu oraz kawał świetnie wykreowanego świata kipiącego od pałacowych i dyplomatycznych intryg. No i są piraci!

W moim odczuciu, jak na rolę, którą nadano smokom w tej powieści, brakowało mi nieco ich głosu i czynnego udziału w powieści, zostały w zamian sprowadzone do roli bożków, wierzchowców i przedmiotu sporu, w którym same nie zabierają głosu. Troszkę szkoda, ale to wciąż przygoda warta polecenia!

Samantha Shannon, Zakon Drzewa Pomarańczy, część 1, Kraków: Wydawnictwo SQN, 560 s.

Samantha Shannon, Zakon Drzewa Pomarańczy, część 2, Kraków: Wydawnictwo SQN, 560 s.

Czas na czytanie: „Siostra nocy” Marah Woolf

Uwaga! Recenzja zawiera spoilery poprzednich tomów.

Po „Siostrze gwiazd” i „Siostrze księżyca” przyszedł wreszcie czas na ostatni tom trylogii. I powiem uczciwie, że bez Ezry, którego śmierć tak mnie ucieszyła pod koniec poprzedniej części, czytało się zdecydowanie lepiej, a i Vianne sporo zyskuje na charakterze. Chociaż oczywiście nie oznacza to końca wzdychania do przystojniaków, to w końcu jedna z głównych osi tej serii.

Nieszczególnie przepadam za motywem podróży w czasie, był więc moment, w którym książka nieco mi się dłużyła (choć wciąż nie na tyle, żeby nie przeczytać jej w trzy dni). Bo i umiejętność przenoszenia się w czasie i majstrowania w BARDZO odległych, na wpół mitycznych wydarzeniach pełni w tej części istotne znaczenie, zarówno w rozwoju fabuły tego tomu, jak i dla ostatecznego rozwiązania całej intrygi.

Żałuję trochę, że mitologia arturiańska jest mi zupełnie obca (nie, przez rok i trzy tomy nie nadrobiłam braków na tym polu) i nie jestem wstanie wyłapać bardziej i mniej subtelnych zmian akcentów, jakich dokonuje ta powieść, poza tym, że oddaje głos i znaczenie kobietom. Myślę, że dla kogoś zaznajomionego z tematem to musi być bardzo fajna zabawa i inspiracja mitologią z czarownicami, smokami i demonami w rolach głównych.

Cenię tą serię za to, że choć ma zdecydowanie romansowy charakter, nie brak w niej ani potężnej dawki girl power, ani niesamowitej mocy siostrzeństwa, gdzie trzy kompletnie różne charaktery uzupełniają się wzajemnie tworząc wspólny front ani oczywiście fantastycznej, magicznej przygody z ratowaniem świata przed krwiożerczymi demonami na pierwszym planie. Niesamowite, że wszystkie te akcenty mogą tak harmonijnie współistnieć w serii dla nastolatek.

Mamy tu więc zupełnie nieidealną bohaterkę, która przez trzy tomy nieźle dostaje w kość, popełnia masę złych decyzji i dzięki temu stopniowo (choć irytująco powoli!) dojrzewa nie tylko do odnalezienia swojej drogi w dorosłym życiu, ale i do ratowania świata. Mamy całą plejadę przystojniaków ras wszelakich, pewnych siebie aż do bucowatości, którzy będą zawracać siostrom w głowach. Mamy krwiożerczego króla demonów, magiczny las, wycieczki przez czas i przestrzeń aż do czasów rycerzy okrągłego stołu, kapryśne boginie lubujące się w utrudnianiu życia śmiertelnikom na przestrzeni dziejów, pełen babskich duchów dom i inny świat tuż za rogiem. Mamy wreszcie i romanse, które dodają rumieńców. I zakończenie. Czy cukierkowo szczęśliwe, jakiego chcielibyśmy oczekiwać po baśniowej przygodzie? Przekonajcie się sami!

Marah Woolf, Siostra nocy. O kręgach i krwi, Warszawa: Wydawnictwo Jaguar, 2022, 560 s.

Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa Jaguar.

Czas na czytanie: „Rządy wilków” Leigh Bardugo

„Może na tym właśnie polegała cała sztuka: żeby przetrwać, ośmielić się, zostać przy życiu, wykuć własną nadzieję, kiedy cała nadzieja już się skończyła”.

Wojna z lepiej uzbrojonym, zawziętym i bezlitosnym fierdańskim przeciwnikiem planującym nie tylko podbój, ale i eksterminację griszów, podczas gdy w kasie pustki i brak realnych szans na jakikolwiek sensowny sojusz? Co to dla Nikołaja Lancova!

W drugim tomie zdecydowanie mniej jest spotkań oko w oko z bogami i nadprzyrodzonych zmagań o mistycznym wydźwięku, choć aspekt religijny wciąż ma się dobrze i będzie miał swoje pięć minut. Zaczyna się wojna, dominuje więc wyścig zbrojeń i rozpaczliwe poszukiwanie jakiejkolwiek przewagi. Jeśli nie militarnej czy liczebnej to chociaż przewagi sprytu, zasadzki i elementu zaskoczenia. Nikołaj dwoi się i troi, żeby nie dać rozszarpać Ravki na strzępy (i przy okazji nie dać się rozszarpać swojemu własnemu, wewnętrznemu demonowi) ale we Fierdzie mają już dowody na jego nieprawe pochodzenie, a w kark dyszy mu kolejny pretendent do tronu, tym razem naprawdę z rodu Lancovów. Zoya ze wszelką cenę usiłuje ocalić najbliższych i wciąż opłakuje każdego z utraconych przyjaciół broniąc się jednocześnie za całych sił przed emocjami i dziedzictwem przekazanym jej przez Jurisa. Nina w samym sercu obozu wroga oddaje serce komuś, komu zdecydowanie nie powinna. Tymczasem świat rozdziera plaga cienia niszcząca wszystko, co znajdzie na swej drodze. I nigdy nie wiadomo kiedy i gdzie się pojawi.

Będą epickie bitwy, szaleńcze pomysły, moralne dylematy związane z przykładaniem ręki do rozwoju wojennego rzemiosła, będą wynalazki niosące śmierć i zniszczenie, będzie też rozpaczliwa walka o pokój, podczas której trudno przebierać w środkach. Będą śluby i pogrzeby, łzy i radości. To książka o Nikołaju, nie zabraknie więc zuchwałych przedsięwzięć. A nawet małej wycieczki do Ketterdamu, Wronom w odwiedziny. I smok, będzie smok!

Co mi nie pasowało? Pisałam o tym już w recenzji pierwszego tomu dylogii, ale mam straszny ból części zadniej, więc uzewnętrznię się i tutaj. Pierwszą trylogię Bardugo czytałam jeszcze w wydaniu Papierowego Księżyca i w poprzednim tłumaczeniu. Podobno to nowe jest lepsze, niestety miałam zbyt długa przerwę między seriami by móc to ocenić i mieć na ten temat własne zdanie. Ale obecne tłumaczenie nazw własnych to coś, z czym kompletnie nie potrafię się pogodzić. Kiedy czytałam „Króla z bliznami” nie miałam pojęcia co to jest ten cały „Zmrocz”, a kiedy już wreszcie zorientowałam się, że chodzi o Darklinga, plask mojego facepalma było chyba słychać na księżycu. Kto uznał, że przetłumaczenie „Darklinga” na „Zmrocza” to dobry pomysł? I dlaczego?

Nie widzę też najmniejszego sensu w tłumaczeniu nazwy statku Sturmhonda z „Volkvolny” na „Wołka Wołnego” (dobrze, że sam Stuhmhond nie został żadnym „Piesełem burzy” albo „Ogarem navalanicy”, żeby było bardziej stylizowanie, niż w oryginale…). Ani „Nikolai’a Lantsova” na „Nikołaja Lancova”. Po co, na co? Żeby pokazać, że coś się zrobiło? Żeby się na siłę odróżnić od poprzedniego tłumaczenia? A może po prostu się nie znam i jest w tym jakaś głębsza idea, która mi umyka? Czy jest na sali tłumacz, który mógłby mi to wytłumaczyć?

Te naciągane tłumaczenia to było coś, co mnie wymęczyło podczas lektury, poza tym świetnie było wrócić do uniwersum griszów, szczególnie na świeżo po serialu. I chociaż, mimo całego uroku Nikołaja, moje serce oddałam Wronom i Ketterdamowi, to i tak dobrze było odwiedzić Ravkę.

Leigh Bardugo, Rządy wilków, Warszawa: Wydawnictwo MAG: 2021, 576 s.

Grajki Majki: „Smoki”, Kevin Kichan Kim

Pamiętacie, jak w recenzji „Snu”, jak i „Kruków” pisałam, że to kruki są moimi ulubionymi sennymi bohaterami? Myliłam się. Oczywiście najfantastyczniejsze na świecie są smoki! Tym razem poświęcono im całą grę i mnóstwo bajecznych ilustracji.

W trzeciej części serii wracamy do pierwotnej koncepcji – naszym zadaniem jest tworzenie jak najmilszych i najbardziej pozytywnych snów, czyli zależy nam na uzbieraniu jak najniższej wartości kart (krain) przed sobą – jak w „Śnie” (w „Krukach” było zupełnie na odwrót). Ale tym razem smoki nie grają już tylko i wyłącznie roli negatywnego bohaterów – pojawiają się zarówno w mrocznych, jak i błogich snach. A niektóre z nich są tak urocze, że och!

Podczas kreowania swojego snu szyki mogą pokrzyżować nam trzy rodzaje podstępnych kruczych kart specjalnychkrainy kruków, które potrafią nieźle namieszać nie tylko w naszym śnie, ale i w śnie przeciwnika. Pewną nowością są żetony smoka pomocne w liczeniu wygranych rund, bo zwycięzca zawsze otrzymuje jeden żeton.

Jak zwykle grę można rozegrać w kilku różnych wariantach –  dłuższych wersjach, zamiast wykorzystywać żetony smoka, możemy sumować punkty lub wygrane rundy, do czego przydadzą się dołączone do zestawu notes i ołówek.

Po raz kolejny nie mogę się napatrzeć na obłędną szatę graficzną stworzoną przez Marcina Minora. Każda część gry ma boskie ilustracje, ale tu dodatkowo roi się od smoków, więc są jeszcze lepsze, niż poprzednie (tak, też nie sądziłam, ze to w ogóle możliwe).

Absolutnie przepiękna, całkiem prosta (wystarczy jedna runda, by przyswoić wszystkie zasady), a jej długość i poziom trudności możemy dowolnie modyfikować poprzez ilość rozegranych rund lub liczbę punktów. Świetna propozycja dla całej rodziny, a do tego pomaga ćwiczyć się w liczeniu i myśleniu strategicznym. Nie mówiąc już o tym, że rozwija wyobraźnię i poczucie estetyki.

Smoki
Autor: Kevin Kichan Kim
Ilustracje: Marcin Minor
Wydawnictwo Nasza Księgarnia
Sugerowany wiek: 6+

Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa Nasza Księgarnia.

Czas na czytanie: „Smocza Straż. Pan Widmowej Wyspy” Brandon Mull

Jakoś nie mogę się zdecydować, czy serię „Smoczej Straży” klasyfikować jako Bajki Majki, czy Czas na czytanie. Nie da się ukryć, że to seria dla młodszej młodzieży, osobiście polecałabym ją nawet jeszcze przed lekturą „Harry’ego Pottera”. Ale z drugiej strony, póki Maja do niej nie dorośnie, sama świetnie się bawię podczas lektury. W końcu muszę dokładnie wiedzieć co w przyszłości podsunę dziecku, prawda?

„- (…) Jesteś pewna, że to warte podpadnięcia twojemu ojcu?
– Co, rozmowa ze smokiem? Nie pozwolę, by ojciec pozbawił mnie tego doświadczenia. Chcę mieć swój udział w ratowaniu Gadziej Opoki. Fascynują mnie smoki. No i studiuję historię”.

W trzeciej już części „Smoczej Straży” samych smoków jest zdecydowanie mniej, niż w poprzednich tomach – tym razem prym wiodą wszelkiego rodzaju umarlaki, bo śledząc losy porwanego Setha ograbionego wspomnień trafimy do podziemnej dziedziny pełnej zombie, liczów i upiorów.

Jest też nieco mniej brutalnie, niż w poprzednim tomie, choć i tym razem nie obejdzie się bez ofiar. Nie ma jednak obaw – nie zabraknie wrednego Celebranta, a już sama okładka zdradza pojawienie się na arenie morskiego smoka Jibarro. W smoczym świecie pojawi się również ktoś zupełnie nowy…

„Nie mówimy o złu. Mówimy o ciemności jako źródle mocy. Czy dzień jest dobry, a noc zł? Nie. To niedorzeczne rozróżnienie. Nocą lepiej widać gwiazdy. Czy nocny chłód nie jest korzystniejszy podczas podróży przez pustynię? Zapewne tak. Czy spanie w ciemnym pokoju to zło, a w jasnym to dobro? Nie, i byłbym zdania, że mrok lepiej nadaje się do snu. Istnieje pewien rodzaj ciemności, z której można czerpać jak ze źródła. Możesz ja wykorzystać do dobrych lub do złych celów”.

Dla kontrastu Kendra zabierze nas w iście rajskie klimaty – wraz z przyjaciółmi będzie ratować smoczy azyl na jednej z tropikalnych wulkanicznych wysp. Będą ludożerne rośliny, poszukiwania legendarnego skarbu, domy w koronach drzew, moai, wulkaniczni cyklopi, syreny, selkie, ogniołazy, eksplorowanie morskiego dna, walki z demonami i odzyskiwanie ogromnej perły. I żadna z tych atrakcji nie będzie miała nic wspólnego z wakacyjnym wylegiwaniem się na plaży, bo każda misja to bardziej niebezpieczna przygoda.

Czy Seth odzyska swoje wspomnienia? A może pod wpływem swoich oprawców stanie się łotrem? Czy rozdzielone rodzeństwo zdoła utrzymać pokój w Gadziej Opoce?

Jak zwykle doskonałe proporcje grozy, humoru i przygody!

Ta książka była w tym roku moim plażowym wyborem, ale chyba jednak jeszcze lepiej sprawdzi się jako rozgrzewające pocieszenie po minionych wakacjach – kiedy w okna stuka już jesienny deszcz, a stopy skrywamy pod kocem, zamiast wyciągać je w kierunku słonecznych promieni. Oj tak, w takie wieczory przyda się nieco wulkanicznego żaru!

Brandon Mull, Smocza straż. Pan Widmowej Wyspy, Warszawa: Wydawnictwo Wilga, 2019, 496 s.

Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa Wilga.

Czas na czytanie: „PAN. Tom 3. Ukryte insygnia króla elfów”, Sandra Regnier

Na pewno znacie to uczucie, kiedy kończycie przygodę z jakąś serią i przez jakiś czas nie możecie znaleźć dla siebie miejsca. Szczególnie, kiedy Wasz ulubiony bohater ginie. Nie raz już miałam większego lub mniejszego książkowego kaca, ale nigdy nie sądziłam, że złapię go po sympatycznej i humorystycznej młodzieżówce. A tu okazuje się, ze mimo lekkości lektury i tak będę musiała odczekać kilka dni, zanim wybiorę się na podbój kolejnego książkowego świata. Strasznie mi żal, że już się skończyło.

Bo też to jedna z fajniejszych serii dla „młodszej młodzieży”. Pełna magii, elfów, smoków (a jak tak kocham smoki!) i starożytnych przepowiedni. I mimo tej całej baśniowości i ciężaru przeznaczenia tryskająca humorem, najeżona nawiązaniami do popkultury, z pełną dystansu do siebie bohaterką „z krwi i kości”, którą naprawdę da się lubić. Bardzo podobał mi się motyw podróży w czasie (a przecież zazwyczaj za tym nie przepadam!) w celu „poprawiania historii” i poszukiwania zaginionych insygniów nie tylko w przestrzeni fizycznej, ale również na przestrzeni dziejów. Tym razem odwiedzimy las Sherwood, dwór Eleonory Akwitańskiej i Czechy czasów Krwawej Hrabiny z Krummau.

Jak zwykle ostatnie tomy są najbardziej rozwlekłe, tak pod względem ilości stron „Ukryte insygnia króla elfów” są „najszczuplejszą” z części. I przy tym chyba najbogatszą w treść, bo też wreszcie wszystkie tajemnice zostają rozwiązane, a intrygi obnażone. Okaże się wreszcie kim tak naprawdę jest Felicity i dlaczego to akurat jej przeznaczono los wybranki. Dowiemy się ile naprawdę jest insygniów, do kogo należały i jaką mają moc. Spotkamy więcej smoków i mnóstwo innych mniej lub bardziej przyjaźnie nastawionych stworzeń. Zazwyczaj jednak mniej.

Przed bohaterką nie lada zadanie – odnalezienie insygniów okaże się tym mniejszym z problemów, kiedy stanie przed decyzją co z nimi uczynić. Opowiedzenie się po którejkolwiek ze stron przedwiecznego konfliktu przyczyni się do zagłady tej drugiej. Zarówno wśród smoków, jak i elfów są jej przyjaciele, szpiedzy i wrogowie, a nadciągająca wojna jest nieunikniona.

Znajdziemy tu tak naprawdę wszystko, czego można oczekiwać od dobrej młodzieżówki – jest humor, szkolny romans, przystojni młodzieńcy, wojna, trudne wybory, magia i wielka przygoda. A do tego autorka przemyca nieco wiedzy historycznej i całkiem sporo brytyjskiego folkloru. Super sprawa, polecam z całego serca. Za kilka lat na pewno podsunę córce!

Recenzje poprzednich części możecie przeczytać TU i TU.

Sandra Regnier, PAN. Tom 3. Ukryte insygnia króla elfów, Gdańsk: Wydawnictwo Adamada, 2019, 360 s.

~ Książkę przeczytałam w ramach wyzwania WyPożyczone 2020 ~

Bajki Majki: „Lodowy smok” George R.R. Martin

Długo zastanawiałam się do jakiej kategorii zaliczyć tą baśń – nie mogłam zdecydować, czy to książka dziecięca, czy raczej już dla dojrzałego czytelnika. Już samo nazwisko autora zwiastuje sporą dozę brutalności – znajdziemy tu palenie żywcem, okrucieństwa wojny i mówienie dzieciom, że nie potrafią kochać. Tym bardziej są to aspekty przejmujące, bo dokładnie ukazane na ilustracjach. Zawsze jednak w takich mementach staram się sobie przypominać rzeczy, które ja czytałam będąc dzieckiem i zawsze na nowo odkrywam, jak bardzo granica wrażliwości przesunęła mi się, odkąd jestem mamą.

„Lodowy smok” wylądował więc jednak wśród książek dziecięcych, ale mocno na wyrost. No, może dla tzw. młodszej młodzieży.

I oczywiście dla dorosłych, którzy lubią czasem sięgnąć po ten rodzaj literatury. Na przykład dla mnie, bo nie dość, że mam wyjątkową słabość do literatury dziecięcej (nawet bez udziału dziecka), to przede wszystkim KOCHAM SMOKI! Mogę powiedzieć z pełnym przekonaniem, że dostałam takiego smoka, jakiego lubię – groźną, legendarną, niezależną jaszczurę nie dającą się udomowić, a samo jej wspomnienie budzi postrach. I dla odmiany – przynoszącą zimę.

Choć pod względem objętości, jest to niedługa opowieść – weźcie pod uwagę, że przynajmniej połowę ze 100 stron książki w większej, lub mniejszej części zajmują ilustracje – na godzinkę czytania przed snem, kreuje przed czytelnikiem wyjątkowo plastyczny świat. I wzbudza mnóstwo emocji.

Adara urodziła się w najmroźniejszy dzień, jaki tylko pamiętają mieszkańcy jej wioski. Zimno naznaczyło ją od pierwszych chwil życia, dlatego zawsze była nieco inna, niż jej rodzeństwo i rówieśnicy. Jako zimowe dziecko nigdy nie cieszyło jej upalne lato, odżywała za to z nadejściem zimy, kiedy to całymi dniami poświęcała się budowaniu śnieżnych zamków, a lodowe jaszczurki chętnie wchodziły na jej dłonie. Dłonie, które, w przeciwieństwie do innych ludzi, nie raniły drobnych ciał jaszczurek swym ciepłem. Chłodna w dotyku i oszczędna w uczuciach, rzadko uśmiechająca się dziwna dziewczynka. I to właśnie jej trafiła się najniezwyklejsza przyjaźń na świecie.

Poruszająca opowieść o niedopasowaniu, poszukiwaniu swojego miejsca, miłości, okropnościach wojny i sile poświęcenia. Rozmalowana zarówno słowem, jak i zapierającymi dech w piersiach ilustracjami – tak pięknymi, jak przerażającymi. Ta pięknie wydana książka zmrozi Wasze serca, by roztopić je, gdy tylko nadejdzie odpowiedni moment. Jeśli tęsknie za bielą śnieżnego puchu za oknem – sięgnijcie po nią koniecznie!

George R.R. Martin, Lodowy smok, Poznań: Wydawnictwo Zysk i s-ka, 2019, 114 s.

Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa Zysk i s-ka.

Bajki Majki: „Hulajnogą przez Smoczą Wyspę” Dominik Wieczorkiewicz

Całe dzieciństwo spędziłam z nosem w książkach opisujących przetrwanie na bezludnych wyspach, odkrywanie nieznanych lądów i (nie zawsze zamierzony) pęd ku tropikalnej przygodzie. Z tym, że w za moich czasów (ależ poczułam się staro!) oznaczało to „Przygody Robinsona Cruzoe”, kolejne części podróży Tomka Wilmowskiego i książki Juliusza Verne’a. A dzisiaj bez problemu możemy znaleźć książki dla dzieci napisane przez dzieci opisujące przygody owych dzieci na wszystkich krańcach świata, czego najlepszym przykładem jest Nela Mała Reporterka. Co prawda autor trzymanej przeze mnie pozycji należy już do tych starszych (jest starszy nawet ode mnie!) ale to niewielkie pocieszenie. Szczególnie, że wspomniane wyżej krańce świata eksploruje na… hulajnodze.

Nie rozsmakowałam się dotychczas w literaturze podróżniczej, ale nie ma na mnie lepszego wabika niż smoki. A jeśli ktoś opisuje miejsce, gdzie można smoki spotkać, to będę o tym czytać bardzo!

Super, że choć autor odwiedza miejsce chyba najegzotyczniejsze z egzotycznych, to jednak jego korzenie tkwią w Polsce – to tu zaczyna i kończy swą podróż. Co prawda praca leśnika i edukatora ma w sobie co nieco z niezwykłości, ale jednak przygoda zaczyna się zupełnie prozaicznie – od podreperowania hulajnogi i hamaka, przekonania żony do szalonego pomysłu, spakowania pluszowego misia i zrobienia kawy do termosu.

Choć opisana lekkim i przyjemnym językiem podróż pełna jest zabawnych sytuacji, zapierających dech w piersiach widoków, legend pobudzających wyobraźnię, zdumiewającej fauny i flory (szczególnie flory!) i egzotycznych smaków, to nie brakuje w niej również całkiem poważnych tematów. Wyspa pod arabskim panowaniem nie należy do bezpiecznych miejsc, a odwiedzenie jej graniczy z cudem – nie latają tam żadne samoloty ani nie pływają statki pasażerskie. Nie zabraknie więc opowieści o zupełnie prawdziwych i przy tym mało romantycznych piratach porywających białych ludzi dla okupu, handlu ludźmi, wojnie ani biedzie, z którymi podróżnik spotkał się „oko w oko” podczas swojej przygody.

Bardzo podoba mi się pomysł graficzny na tą książkę (a właściwie rozkręcającą się serię) – każda strona jest pełna kolorów, zdjęcia przeplatają się z ilustracjami i komiksowymi rysunkami i nigdy nie wiadomo, co czeka na następnej stronie. Czyli tak samo jak w trakcie zwariowanej podróży! Jest też przy tym bardzo dobrze zakomponowana. Pomijając fakt, że jak każde poprawne wypracowanie, ma wstęp, rozwinięcie i zakończenie, to jest przejrzyście podzielona na niedługie rozdziały, opatrzona notatkami na temat odwiedzanych miejsc, a także uzupełniona ciekawym (nie tylko) dla młodego czytelnika opisem samej Sokotry, czyli tytułowej Smoczej Wyspy.

„Hulajnogą przez Smoczą Wyspę” to druga książka autora i chociaż znajomość pierwszej części nie jest potrzebna, by rozeznać się w fabule, to jak zawsze polecam zacząć od początku. Szczególnie, że dwie tak ciekawie wydane książki to jeszcze lepszy pochoinkowy prezent, niż jedna!

Dominik Wieczorkiewicz, Hulajnogą przez Smoczą Wyspę, Kraków: Wydawnictwo Skrzat, 2019, 128 s.

Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa Skrzat.

Bajki Majki: „Dusia i Psinek-Świnek. Pierwszy dzień w przedszkolu” Justyna Bednarek, Marta Kurczewska

Chociaż Majka do przedszkola dzielnie uczęszcza już od ponad roku, książeczki przedstawiające przedszkolną rzeczywistość wciąż cieszą się u nas sporym powodzeniem. Niedawno trafiliśmy na kolejną pozycję, która bardzo łatwo podbiła nasze serca.

W porównaniu do książeczek ułatwiających adaptację, które czytaliśmy wprowadzając Bobasę w tematykę uczęszczania do przedszkola, „Dusia i Psinek-Świnek” to już naprawdę długa i zaawansowana lektura.

Choć przecudnie zadziorne ilustracje (a może przedstawiają po prostu psotnych bohaterów?) odgrywają tu bardzo dużą rolę pięknie dopełniając historię, mamy tu jednak zdecydowanie więcej tekstu, niż w standardowej książeczce dla maluszka. Nie da się ukryć, że przeczytanie jej na dobranoc za jednym zamachem to całkiem spore wyzwanie – i dla rodzica i dla małego słuchacza. Ale trudno przecież o piękniejsze chwile, niż te spędzone na czytaniu dziecku. Szczególnie tak sympatycznej opowieści.

Magdalena Felicja, zwana w skrócie Dusią, ma pewne obawy i niepokoje związane z pierwszą wizytą w przedszkolu. By dodać córeczce otuchy, mama postanawia uszyć jej przytulankę, by na tą nową przygodę mogła wyruszyć z przyjacielem. Jednak na skutek nieokiełznanego ziewnięcia, zamiast wymarzonego psiaka w kratkę, dziewczynka dostaje… prosiaka. I to w spodenkach w kwiatki! Szybko okazuje się on jednak wymarzonym kompanem zabaw. Szczególnie, gdy na swej drodze napotyka ukochaną zabawkę dusinego kolego z grupy – lśniący, czerwony czajnik kryjący w sobie prawdziwą krainę czarów!

Nie mniej zdumiewające jest samo przedszkole, gdzie mama Dusi spotyka kolegę z dzieciństwa, dziewczynka z pięknym warkoczem boi się masła, cicha dziewczynka gryzie, a chłopaki łobuziaki nie potrafią wysiedzieć w miejscu nawet pięciu minut niezbędnych do przełknięcia śniadania. To miejsce, gdzie nie tylko można poznać różnorodność dziecięcych charakterów oraz cały wahlarz emocji i reakcji na stresujące sytuacje, ale również moc przyjaźni i magię działania w grupie. I oczywiście świetnej zabawy! W końcu razem można przemienić się w dzielnego smoka, który uratuje księżniczkę przed groźnym rycerzem! A czas do powrotu rodziców minie w oka mgnieniu i przedszkole okaże się nie być wcale ani trochę straszne.

Pluszowy przyjaciel Dusi podtrzymuje ją na duchu w trudnych chwilach, ale momentami historia toczy się dwutorowo – kiedy nasza bohaterka, oswoiwszy się trochę z rówieśnikami idzie bawić się na dwór, Psinek-Świnek zostaje odłożony do czajnika Tomka, gdzie przeżywa swoje własne, zupełnie nieprawdopodobne przygody.

Rozbrajająca, zabawna i bardzo prawdziwa. Dusia zdobyła moje uznanie czajnikiem, a Majki fioletowym smokiem o brzuchu pełnym przedszkolaków. Znany i potrzeby temat, nieszablonowe podejście, kropla baśniowej niesamowitości, spora dawka humoru i pozytywny skutek, bo po takie przygody każdy chętnie wybrałby się do przedszkola.

Z przyjemnością sięgniemy po kolejne przygody dziewczynki dwojga imion i jej przytulankowego przyjaciela z myślnikiem!

Justyna Bednarek, Marta Kurczewska, Dusia i Psinek-Świnek. Pierwszy dzień w przedszkolu, Warszawa: Wydawnictwo Nasza Księgarnia, 2018, 32 s.

Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa Nasza Księgarnia.