Bajki Majki: „Pucio zostaje kucharzem” i „Pucio chce siusiu” Marta Galewska-Kustra

Kiedy moja Maja miała prawie roczek, akurat pojawiła się pierwsza część przygód Pucia – „Pucio uczy się mówić”, zaczynaliśmy więc przygodę od tych większych, pełnowymiarowych kartonówek i przegapiłyśmy pierwsze puciowe propozycje dla zupełnych najnajów – w mniejszym formacie i o nieco prostszej fabule.

Dlatego też byłam bardzo pozytywnie zaskoczona ilością tekstu, którego, jak na kartonową książeczkę dla maluszka, pozycję wielkości dłoni, jest naprawdę dużo i czytanie trwa dłużej niż „pięć minutek”, a fabuła każdej z nich jest całkiem rozbudowana.

„Pucio zostaje kucharzem, czyli o radości jedzenia” jest również o radości (i odwadze!) próbowania nowych rzeczy – czy makaron w innym kształcie niż ten, jaki robi mama może być równie smaczny? W końcu wygląda nieco podejrzanie… Jest także zachętą do podejmowania pierwszych prób kucharskich.

Pucio, Misia i mama, zaskoczeni nagłym atakiem głodu podczas spaceru, postanawiają zjeść obiad w restauracji. Po pysznym posiłku otrzymują możliwość rzucenia okiem do kuchni i zobaczenia w jaki sposób przyrządzane są pyszne potrawy, oraz otrzymują od szefa przepis na pyszne placuszki. Wybierają się więc na zakupy po niezbędne składniki, a następnie przygotowują rodzinnie pyszny podwieczorek – niczym zawodowi kucharze w restauracyjnej kuchni.

A na ostatnich stronach, mali czytelnicy znajdą przepis na owocowe placuszki do samodzielnego przygotowania z rodzicami.

Marta Galewska-Kustra, Joanna Kłos, Pucio zostaje kucharzem, czyli o radości jedzenia, Warszawa: Wydawnictwo Nasza Księgarnia, 2021, 28 s.

„Pucio chce siusiu, czyli pożegnanie pieluszki”, jak już sam tytuł wskazuje, będzie dobrym wsparciem podczas odpieluchowania. Pucio widzi w sklepie śliczne majteczki w samoloty, jednak żeby móc takie nosić, trzeba zrezygnować z pieluszki i zacząć załatwiać się do nocnika. Pucio już nie może się doczekać i chociaż nie obywa się bez drobnych wpadek, cała akcja zostanie zwieńczona sukcesem. Nie mogło być inaczej, skoro w przedsięwzięcie zaangażowała się cała rodzina, a tata ma w zanadrzu nawet rozkładany nocnik, który można zabrać ze sobą na wycieczkę rowerową. Ach, pamiętam te czasy, kiedy chodziłam z takim w torebce!

Marta Galewska-Kustra, Joanna Kłos, Pucio chce siusiu, czyli pożegnanie pieluszki, Warszawa: Wydawnictwo Nasza Księgarnia, 2021, 28 s.

Obie książeczki mają wygodny format dla małych dziecięcych rączek, są zaskakująco lekkie, a przy tym z grubej tektury, niestraszna im więc silna i wyżynające się ząbki. Do tego mają bezpiecznie zaokrąglone rogi

Puciowersum zdążyło się dobrze rozrosnąć w ciągu kilku ostatnich lat.
O książeczkach z Puciem w roli głównej pisałam Wam TU, TU i TU. Mieliśmy również pluszowego Pucia i puzzle dźwiękonaśladowcze, pierwsze puciowe gry maluszka – domino oraz loteryjkę, puzzle z przeciwieństwami i odrobinkę trudniejsze puzzle świąteczne.

Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa Nasza Księgarnia.

Bajki Majki: PRZEDPREMIEROWO: „Opowiem Ci mamo, co robią konie” Ewa Poklewska-Koziełło, Izabela Mikrut

Najnowsza część serii „Opowiem Ci mamo” jest skierowana do najmłodszych czytelników (moim zdaniem jakoś 0-4 lata), bo też różnica poziomu np. między tą pozycją, a „Skąd się bierze miód” jest naprawdę spora.

Na każdej stronie zadania i łamigłówki mieszają się płynnie z informacjami i ciekawostkami z życia koni. I jedne i drugie dotyczą przeróżnych końskich zagadnień – od prehistorycznych koni Przewalskiego i wizerunków naskalnych prosto z Lascaux, przez prace, jakie wykonywały udomowione konie na przestrzeni wieków, aż po różne końskie krzyżówki – wyniki mezaliansów i stworzenia prosto z kart baśni. Mały czytelnik pozna budowę konia, nazwy różnych końskich maści  i chodów oraz wyposażenie stajni, zobaczy jak wygląda dzień z życia stadniny nauczy się nazywać elementy ubioru jeździeckiego zarówno dżokeja, jak i jego konia, a także dowie się co te zwierzęta jedzą i jak je pielęgnować oraz kim były tarpany.

Zdecydowaną przewagę nad słowem pisanym mają tu wypełniające całe strony, bajecznie kolorowe i bardzo szczegółowe ilustracje, a dopełniający je tekst (zarówno przekazujący informacje, jak i treść poleceń) podany jest wpadającym w ucho wierszem lub w formie krótkich podpisów do rozmaitych elementów ilustracji.

Podobnie jak w przypadku poprzednich tytułów z tej serii, jest to jedna z tych książek, które zdobytą wiedzę utrwalają nakłaniając maluchy do wykonywania zadań. Trzeba będzie odnaleźć różnice między pozornie identycznymi stronami książki, nazwać wyrwane z kontekstu fragmenty obrazków, połączyć w pary źrebaki i ich mamy, przejść przez labirynt, a nawet zagrać w wyścigową grę planszową. Na czytelnika czeka też mnóstwo wyszukiwanek, bo i na tych ilustracjach jest czego szukać i za czym sobie oczy wypatrywać – od dzieci, przez zwierzątka, aż po kwiaty czy owady. I bynajmniej nie jest to łatwe zadanie!

Przesympatyczna i bardzo atrakcyjna wizualnie kartonówka dla najmłodszych (z wytrzymałego kartonu, o bezpiecznie zaokrąglonych rogach) nie tylko przekazująca wiedzę o świecie (czasem bardzo szczegółową, bo czy wiecie czym różni się zebryna od zebruli? Ja nie miałam pojęcia!), ale również zachęcająca do aktywnego czytania. Ćwiczy cierpliwość, umiejętność skupienia się przez dłuższą chwilę, spostrzegawczość, kojarzenie faktów i pamięć.

Gorąco polecamy wszystkim małym miłośnikom koników (kucyków, jednorożców i zebryn również!).

Ewa Poklewska-Koziełło, Izabela Mikrut, Opowiem Ci mamo, co robią konie, Warszawa: Wydawnictwo Nasza Księgarnia, 2021, 28 s.
(premiera 27.01.2021)

Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa Nasza Księgarnia.

Bajki Majki: „Emomisie” Agata Matraś

To już trzecia, po „Liczyświnkach” i „Kolorysiach”, kartonowa wyszukiwanka Agaty Matraś dla najmłodszych.

Tym razem autorka wzięła na tapetę niezwykle ważny dla maluchów (i ich rodziców!) temat – emocje. Bo i będące głównymi bohaterami książeczki misie, wbrew moim pierwszym skojarzeniom, wcale nie eksponują przechodzonego właśnie buntu pasiastą odzieżą, ciężkimi butami i farbowaną grzywką na pół twarzy (ach, pamiętam te czasy!), a po prostu uczą się przeżywać, rozpoznawać i radzić sobie z emocjami. A mali czytelnicy mogą im w tym aktywnie towarzyszyć.

Podobnie jak w poprzednich częściach, książka jest podzielona na strony „wstępu” będące sytuacją przedstawiającą dane zagadnienie (w tym przypadku emocję targającą danym misiem nawiązując tekstem do popularnej dziecięcej wyliczanki) oraz stronę z dotyczącymi go zadaniami – naprzemiennie.

Wszystkie zadania rozpoczynają się od rozpoznawania i wyszukania danej emocji na pyszczkach misiów, a następnie – jak zwykle – czekają malucha labirynty, wypatrywanie różnic i szczegółów, łączenie w pary, zadania na kojarzenie faktów i układanie ciągów przyczynowo skutkowych. Poza samym poznawaniem emocji, ich przyczyn i skutków maluch dowie się również między innymi z czego nie powinno się śmiać, w jakich sytuacjach należy zachować ostrożność, czy jak najlepiej skończyć kłótnię.

W ten sposób w książeczce zostały omówione radość, smutek, strach, zdziwienie, duma, złość, zazdrość, wstyd i niechęć.

Zarówno pod względem wydania – niewielka kartonówka z grubej tektury o bezpiecznie zaokrąglonych rogach – jak i treści jest to książeczka dla młodszych przedszkolaków i dzieci przedprzedszkolnych, ale moja Lada Dzień Już Pięciolatka wciąż bardzo lubi tą serię i równie często wybiera ją do wspólnego czytania, jak i przegląda sama. Okazuje się też, że rozpoznawanie emocji po mimice wcale nie przychodzi jej tak łatwo, jak się spodziewałam – szczególnie jeśli chodzi o wstyd, zazdrość i niechęć.

Jak zwykle jest edukacyjnie, kolorowo, zabawnie i wierszem.

Agata Matraś, Emomisie, Poznań: Wydawnictwo Papilon, 2020, 40 s.

Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa Papilon.

Jeśli szukacie książeczek o emocjach dla nieco starszych dzieci, koniecznie zajrzyjcie do recenzji  „12 ważnych emocji”. Za to maluchom na pewno spodoba się również „Feluś i Gucio poznają emocje”.

Grajki Majki: „Pucio. Domino” i „Pucio. Gdzie to położyć?”, Marta Galewska-Kustra

Jeden z ulubionych książkowych bohaterów dzieci stawiających swoje pierwsze kroki w literackim świecie powraca. Znamy go z serii czterech książek towarzyszących czytelnikowi w rozwoju mowy, dwóch niewielkich książeczek dźwiękonaśladowczych dla bobasów, puzzli i pierwszej prostej gry dla maluchów – oczywiście pełnej dźwięków i nakłaniającej do ich powtarzania.

Całkiem niedawno pojawiły się dwie nowe puciogry, również skierowane do najmłodszych odbiorców, oparte na prostych i znanych schematach.

Pierwsza z nich, to puciowa wersja domina. 28 dwudzielnych kartoników zostało z jednej strony oznaczonych ilustracjami bohaterów kultowej serii, z drugiej zaś kropkami, jak to zazwyczaj bywa. Postaciom z książek o Puciu towarzyszą podpisy, dzięki czemu mały gracz ma szansę „opatrzyć się” i zapamiętać niektóre określone słowa podczas pierwszych „zabaw w czytanie”. Strony z kropkami pomogą starszym uczestnikom utrwalić umiejętność liczenia. Gra rozwija spostrzegawczość, umiejętność rozwiązywania problemów, cierpliwość i kreatywne myślenie. A także umiejętność przegrywania, jeśli zdecydujemy się na współzawodnictwo (chociaż z równym powodzeniem możemy nagiąć trochę zasady i dołożyć wspólnych wysiłków, by ułożyć jak najdłuższego „węża”).

Pucio. Domino
Autor: Marta Galewska-Kustra
Ilustracje: Joanna Kłos
Wydawnictwo Nasza Księgarnia
Sugerowany wiek: 2-9 lat

„Gdzie to położyć?” może przypominać nieco loteryjkę, ale została zaplanowana dla jednego gracza – oczywiście przy aktywnym udziale rodzica. Zestaw składa się z 6 plansz z przedstawiających pomieszczenia w domu Pucia i jego rodziny – przedpokój, kuchnię, łazienkę, salon, pokój Pucia i Misi oraz pokój rodziców i Bobo. Do każdego z nich jest po 6 żetonów z przedmiotami charakterystycznymi dla tych pomieszczeń. Instrukcja proponuje kilka różnych pomysłów na zabawę – dla dzieci młodszych i starszych. Na przykład dziecko może odkładać przedmioty słuchając poleceń rodzica („Połóż ręcznik na pralce”, „Schowaj garnek do szafki w kuchni” itp.), może również samodzielnie „zrobić porządki” wedle własnego uznania, a następnie opowiedzieć rodzicowi gdzie co się znalazło i dlaczego, możemy też sami odkładać wylosowane przedmioty na miejsca, kierując się poleceniami dziecka, albo zrobić zawody w odkładaniu wylosowanych rzeczy na miejsce na czas. Dzięki tej zabawie dziecko ćwiczy określanie przedmiotu w przestrzeni trenując przyimki „w”, „na”, „pod”, „nad”, „obok” itp, a także słownictwo, spostrzegawczość i skupianie uwagi.

Do zestawu dołączono tekturowe figurki Pucia, Misi, Bobo, psa i kota, dzięki czemu gra może pełnić również formę „domku dla lalek” do zabawy albo możemy rozszerzyć rozgrywkę o czynności wykonywane przez postacie.

Pucio. Gdzie to położyć?
Autor: Marta Galewska-Kustra
Ilustracje: Joanna Kłos
Wydawnictwo Nasza Księgarnia
Sugerowany wiek: 2-6 lat

Nie jest łatwo o gry dla dzieci poniżej 3go roku życia, dlatego każdy nowy pomysł bardzo mnie cieszy, bo to wspaniały sposób na spędzanie czasu również z maluchem. Proste zasady, ulubieni bohaterowie i rozwijająca forma rozgrywki to przepis na sukces, szczególnie, że sposób wykonania jest więcej, niż zadowalający – grupa tektura nie oprze się wszędobylskiej ślinie, ni nieśmiałym próbom podgryzania. I nie wykorzystano ani odrobiny plastiku, nawet do opakowania!

Żałuję, że nie pojawiły się wcześniej, bo kilka lat temu wszędzie szukałam nieskomplikowanych gier dla dwulatki.

Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa Nasza Księgarnia.

Bajki Majki: seria „Malarze dzieciom” Agnieszka Starok

Choć książek o sztuce dla najmłodszych pojawia się na polskim rynku coraz więcej – również dla tych zupełnie malutkich maluchów, jakoś wciąż czuję w tej kwestii niedosyt. Wobec tego fakt, że po dorwaniu tej serii (a czaiłam się na nią długo, oj długo!) apetyt ten został zaspokojony na dłuższy czas, jest już recenzją samą w sobie.

To w ogóle jeden z fajniejszych pomysłów na wyjście z malarstwem do dziecka, przynajmniej z tych, z którymi miałam dotychczas do czynienia. Zestawiając ze sobą bardziej i mniej znane dzieła najsłynniejszych malarzy autorka snuje nieskomplikowane, ale naprawdę przekonujące opowieści. Opowieści wyjątkowo przystępne dla młodego czytelnika, a ilustrowane arcydziełami światowego malarstwa.

„Czyj to domek?” jest historią ciekawskiego chłopca, który na swej drodze spotyka niepozorny, ale niezwykle intrygujący… żółty dom. O miejsce zaciekawia go na tyle, że nie decyduje się na odejście, nim nie dowie się kto w nim mieszka. Analizując różne elementy wyposażenia odrzuca kolejne pomysły. A towarzyszącemu mu małemu książkowemu molikowi pozwala przyjrzeć się najbliższemu otoczeniu Vincenta van Gogha.

Agnieszka Starok, Malarze dzieciom. Czyj to domek? Zilustrował Vincent van Gogh, Lublin: Wydawnictwo Tekturka, 2017 r., 14 s.

Kosma, bohater książeczki „W sekretnym ogrodzie”, zaintrygowany majaczącą w oddali sylwetką wiatraka, niefrasobliwie oddala się od mamy i siostry, przez co gubi się wśród wszechobecnych pól. Zamiast na łąkę, trafia więc do portu, ogląda żaglówki przepływające pod mostem w Argentuil, buchające parą pociągi na dworcu Saint-Lazare, by w końcu zawędrować do przepięknego, pełnego stawów z nenufarami ogrodu w Giverny. Nie trudno zgadnąć, że tak nieprawdopodobne wyprawa musiała skończyć się pobudką. I choć sen był niesamowity, to ramiona mamy stęskniony maluch przyjmuje z prawdziwą ulgą.

Agnieszka Starok, Malarze dzieciom. W sekretnym ogrodzie. Zilustrował Claude Monet, Lublin: Wydawnictwo Tekturka, 2017 r., 14 s.

Nieco poważniejszą tematykę podejmują „Baletnice”. Pełne romantycznych tiulów i bieluśkich koronek obrazy Edgara Degas wbrew pozorom nie są jedynie pretekstem do peanów nad sztuką baletu, choć i tego tu nie brakuje. Anna nie zdołała spełnić swojego marzenia o zostaniu primabaleriną, swoją miłością do baletu próbuje więc zarazić córki. I jak jedna z nich wspaniale odnajduje się w tańcu, tak druga nieszczególnie daje się przekonać.

Poza zwiewną lekkością unoszących się w piruetach tancerek, jest tu też ogrom ciężkiej pracy, ból poobcieranych stóp i olbrzymi wysiłek podejmowany przez delikatne i młode dziewczynki, tak przejmująco wyzierające z płócien artysty. Autorka połączyła te emocje z niełatwym tematem przerzucania ambicji rodziców na dzieci i problemem braku komunikacji między dzieckiem, a rodzicem. Ta część zdecydowanie daje do myślenia.

Agnieszka Starok, Malarze dzieciom. Baletnice. Zilustrował Edgar Degas, Lublin: Wydawnictwo Tekturka, 2017 r., 14 s.

Świetny pomysł na przybliżenie maluchowi wycinka historii sztuki w sposób adekwatny do wieku. Duży format i bardzo wytrzymałe tekturowe wydanie pozwalają dokładnie przyjrzeć się reprodukcjom obrazów nawet zupełnym maluchom bez obaw o szkody wywołane potencjalnym zalśnieniem, czy zbyt entuzjastycznym przewracaniem stron. A niedługie partie tekstu pomagają oswoić nie zawsze łatwe w odbiorze płótna impresjonistów, rozwijają wyobraźnię i zachęcają do wymyślania własnych historii. Każdą z książeczek kończy króciutki biogram malarza, pozwalający wyciągnąć z lektury również nieco praktycznych informacji. Jeśli mogłabym wprowadzić jakieś modyfikacje, to chyba jedynie zdecydowałabym się na zaokrąglenie ostrych brzegów książeczki. Poza tym niewielkim niedopatrzeniem jest idealnie.

Polecam małym koneserom z głębi swojego historyczno-sztucznego serca!

Bajki Majki: Seria „Pucio” Marta Galewska-Kustro, Joanna Kłos

Nareszcie dojrzałam do tego, by wziąć na warsztat chyba najbardziej lubianą i rozpoznawalną serię wspomagającą rozwój mowy. A dojrzewałam do tego naprawdę długo, bo książki pani Galewskiej-Kustro pojawiają się w naszym domu niemalże na bieżąco, zaraz po wydaniu.

Pierwszą część przygód Pucia dostaliśmy w prezencie tuż przed pierwszymi urodzinami Majki. Początkowo mieliśmy trochę problemów logicznych z imieniem głównego bohatera, bo najczęściej używanym przez nas pieszczotliwym określeniem Bobasy było właśnie Pucia (no wiecie, za niemowlaczka miała takie puciaste policzki, że nic, tylko robić „puci, puci puci” :D), ale w końcu udało nam się to rozgraniczyć i szybko stała się jedną z najczęściej czytanych książek na majkowej półce. Do tego stopnia, że zarówno mi, jak i mężowi zbrzydła kompletnie. A potem pojawiły się kolejne części i z każdą następna było bardzo podobnie.

Wbrew pozorom książki z tej serii mają całkiem sporo tekstu, dobrze sprawdzą się jako jedna z pierwszych książek do dłuższego czytania. Już jeden „Pucio” wystarczy, by spełnić minimum dwudziestominutowego czytania dziecku.

Wszystkie części zostały wykonane z grubej tektury, a ich format zbliżony jest do A4, przez co są stosunkowo ciężkie i osobiście nieszczególnie lubię trzymać je w jednej ręce, kiedy czytam z córką na kolanach, bo to po prostu mało wygodne. Pucia czytamy więc najczęściej na dywanie.

Pomijając jeszcze przez chwilę walory edukacyjne, jestem wielką fanką ilustracji Joanny Kłos. Wypełniają one całe strony książek, spychając tekst do roli dopełnienia (z powodzeniem można też w ogóle nie czytać tekstu, skupiając się na wspólnym opisywaniu przedstawionych sytuacji wraz z dzieckiem – to świetne ćwiczenie na kreatywność i skupienie uwagi), ale odkąd mój mąż zauważył „Jakie oni mają dziwne nosy!” widzę głównie nosy bohaterów. Niemniej jednak wizualnie wciąż bardzo mi się podoba, to świetnie zaprojektowane książeczki!

A jednym z ich największych atutów, jest zwiększający się poziom, dzięki czemu seria rośnie wraz z dzieckiem:

„Pucio uczy się mówić. Zabawy dźwiękonaśladowcze dla najmłodszych” – jak już wskazuje nam sam tytuł, pierwsza część serii skierowana jest do najmłodszych odbiorców (my czytaliśmy od mniej więcej 10go miesiąca życia) i jest po brzegi wypełniona onomatopejami. Fabuła ujęta jest w króciutkie zdania uzupełnione wyrazami dźwiękonaśladowczymi. A te, poza pojawianiem się w tekście, zapisane zostały również na ilustracjach, w dymkach i wyszczególnione na dolnym marginesie. Pod względem tematyki książka porusza sceny najczęściej znane maluszkowi z codzienności – wspólne posiłki, spacery po mieście i parku, spędzanie wolnego czasu, czy wycieczka do dziadków na wieś. Jest hałaśliwie, rodzinnie i wesoło. A ostatnie strony poświęcono na powtórkę – piktogramy z podpisami zachęcają do wspólnego powtarzania poznanych dźwięków.

Marta Galewska-Kustro, Joanna Kłos, Pucio uczy się mówić. Zabawy dźwiękonaśladowcze dla najmłodszych, Warszawa: Wydawnictwo Nasza Księgarnia, 2016, 40 s.

„Pucio mówi pierwsze słowa” – ta część skierowana została już do nieco starszych czytelników i z pewnością ucieszy każdego przedszkolaka. Jako, że pojawia się w niej temat uczęszczania do przedszkola, fajnie sprawdzi się jako książeczka ułatwiająca adaptację. Ponadto znajdziemy tu też urodziny głównego bohatera, rodzinne wyjście na basen, zakupy z mamą i codzienne rytuały, bo spędzamy z Puciem calutki dzień – od pobudki, aż po zaśnięcie. Ta część nastawiona jest na poznawanie słów – nazw obiektów i czynności i tym razem to one, wraz z obrazkami, zostały wyszczególnione na marginesach i w „powtórce” z tyłu książki. Poza samymi nazwami przedmiotów i czynności maluch pozna również przymiotniki pomagające w ich opisywaniu, na zasadzie przeciwieństw (jak na przykład mały i duży, brudny i czysty, wesoły i smutny) oraz przedimki pomagające określić ich położenie (np. w, na, pod).

Marta Galewska-Kustro, Joanna Kłos, Pucio mówi pierwsze słowa, Warszawa: Wydawnictwo Nasza Księgarnia, 2017, 40 s.

„Pucio i ćwiczenia z mówienia, czyli nowe słowa i zdania”. Na początku miałam wrażenie, że ta część się u nas nie przyjmie i szał na Pucia już przeminął. Kiedy do nas trafiła, Majka mówiła już całkiem ładnie i miała spore słownictwo, dlatego już podczas pierwszego czytania sama z marszu opisała mi wszystko to, co działo się na ilustracjach jeszcze zanim zdążyłam przeczytać jej tekst. I chociaż dłuższe już nieco zdania są bardziej zaawansowane pod względem używanych określeń (na przykład jest aż sześć różnych określeń miejsca), dość szybko się Bobasie znudziła. A potem przyszła zima i zaczął się jej renesans stając się najulubieńszą lekturą świata. Bo fabuła dotyczy właśnie zimowego wyjazdu w góry. Jest budowanie karmnika dla ptaków, dokarmianie leśnych zwierząt, oczekiwanie na śnieg, zimowe szaleństwo, narty, sanki, łyżwy, bałwany i co tylko można sobie wymarzyć. Z korkiem na Zakopiance i wizytą na urazówce włącznie.

Marta Galewska-Kustro, Joanna Kłos, Pucio i ćwiczenia z mówienia, czyli nowe słowa i zdania, Warszawa: Wydawnictwo Nasza Księgarnia, 2018, 40 s.

„Pucio na wakacjach. Ćwiczenia wymowy dla przedszkolaków” to ostatnia i chyba moja ulubiona część przygód tej zakręconej rodzinki. Nie tylko dlatego, że dzieje się latem (i to częściowo nad morzem!), ale przede wszystkim dlatego, że od samego początku jest dla mojej Mai największym wyzwaniem. Tym razem puciorodzina wsiada do wypożyczonego przez ciocię kampera i rusza podbijać Kaszuby. Przeczytamy tu o rozbijaniu namiotu, kąpielach w jeziorze, wycieczkach rowerowych, leśnych piknikach, skakaniu przez morskie fale, wizycie w skansenie, jedzeniu ryby z frytkami, czy wspinaczce na latarnię morską. A wszystko to opisane zostało już naprawdę złożonymi zdaniami w dłuższych partiach tekstu. Tym razem rysunki sytuacyjne na marginesach podpisane zostały z oznaczeniem głosek, których wymowę należy ćwiczyć. Marginesy zostały podzielone na trzy części – adekwatnie do wieku czytelnika – mamy więc osobne wyrazy dla trzy-, cztero- i pięciolatków. Ponadto poza standardową powtórką pojawiły się również pomysły na gimnastykę buzi, czyli robienie minek trenujących aparat mowy. Super sprawa.

Marta Galewska-Kustro, Joanna Kłos, Pucio na wakacjach. Ćwiczenia wymowy dla przedszkolaków, Warszawa: Wydawnictwo Nasza Księgarnia, 2018, 40 s.

Mimo tego, że każda z kolejnych części bez najmniejszego problemu zdobywa serce mojego dziecka, chętnie wracamy również do poprzednich książeczek z przygodami Pucia. Nikt w końcu nie powiedział, że przedszkolak nie może mieć frajdy z muuuczenia jak krówka i tykania jak zegarek, prawda?

Polecamy z całego serducha, ale uwaga! Ta seria wciąga. I niedługo całkiem wam zbrzydnie. Na szczęście kolejne części pojawiają się całkiem często – akurat, kiedy rodzic nie może już patrzeć na poprzednią ;)

Mieliście już przyjemność poznać Pucia, Misię i Bobo?

Bajki Majki: „O wilku, który nie lubił chodzić” Orianne Lallemand, Éléonore Thuillier

Seria „Przygody Wilka” od Wydawnictwa Adamada to ostatnimi czasy prawdziwy hicior mojej dwulatki. Zaczęło się od Wilka, który obchodził urodziny, potem był walentynkowy Wilk, który bardzo chciał się zakochać i ani się obejrzeliśmy, a cała rodzina zachorowała na wilkomanię i jest strasznie ciekawa kolejnych wilkowych przygód. Bo po Wilku nigdy nie widomo czego się spodziewać, a nawet jeśli już się czegoś spodziewamy, to i tak nas zaskoczy!

Tym razem wybór padł na „O Wilku, który nie lubił chodzić”. Co tym razem wymyślił nasz sympatyczny bohater i wielki kombinator w jednym? Pewnej środy postanowił… przestać chodzić. Narzekając na ból spuchniętych po całym dniu zabawy nóg zrezygnował z chodzenia na piechotę, bo to przecież męczące i w ogóle bez sensu. I wyobraźcie sobie, że udało mu się wytrwać w swoim postanowieniu prawie rok! Wystarczyło raz w miesiącu zmienić środek lokomocji. A że nasz Wilk ma sto pomysłów na minutę i nie każdy z nich kończy się szczęśliwie, to nie ma z tym najmniejszego problemu.

W styczniu zatem kupuje rower, który starcza mu aż do pierwszej przebitej opony. W lutym przesiada się na narty, ale wrodzony wilkowy pech i nadmierna brawura skutkują tragicznym w skutkach wypadkiem. W marcu przesiada się na auto, w kwietniu na motor (ale kask tak nieprzyjemnie gniecie uszy!), w maju na rolki, a w czerwcu na siedmiomilowe buty. I jak tu nie być zaskoczonym, no jak? Przecież z Wilkiem nie można się nudzić! Jego lipcowa podróż pociągiem kończy się więc uprowadzeniem przez Indian, a powożenie karocą księżniczki… zupą dyniową! Wilk jeździ też traktorem, lata samolotem i wywraca się na wrotkach. A wszystko to zapewnia mu tyle wrażeń, że kiedy w grudniu św. Mikołaj proponuje mu podwózkę swoimi słynnymi, zaprzęgniętymi w renifery saniami, stęskniony za chodzeniem pieszo Wilk grzecznie, aczkolwiek stanowczo odmawia.

Tym razem Wilk nie tylko bawi, wychowuje i wzbudza emocje, ale i edukuje. To już druga książeczka w naszych zbiorach, która pomaga maluszkowi zapamiętać nazwy miesięcy i skojarzyć je z warunkami atmosferycznymi (recenzję książki „Rok w lesie” przeczytać można TUTAJ). Ponadto utrwala nazwy pojazdów, inspiruje do spędzania czasu na świeżym powietrzu i odważnego próbowania nowych aktywności, a także uczy ostrożności i przestrzega przed zagrożeniami wynikającymi na przykład ze zbyt szybkiej jazdy na nartach.

Jednym ze szczegółów, za które tak kochamy wilka, jest jego szczerość i bezkompromisowość – przejawiająca się również w sferze językowej. Ale przyznaję, że w przypadku tej części, czytając córce, łagodzę niektóre z używanych przez autorkę wyrazów. „Rozwalił” zamieniam na „rozbił”, a „pysk” na „pyszczek”, bo wydaje mi się, że to jeszcze nie czas na tak twarde słownictwo. Przynajmniej póki nie pójdzie do przedszkola, gdzie z pewnością bardzo rozwinie się słownictwo…

Zabawna, zaskakująca, wartościowa i edukacyjna. Wyobraźnia autorek zdaje się nie mieć granic, a interseksualność historii trenuje pamięć, uczy maluszki kojarzenia faktów i otwartości umysłu.

Chociaż cała seria dedykowana jest czytelnikom powyżej drugiego roku życia, moim zdaniem spokojnie można ją czytać już z dwulatkiem. Co prawda strony są papierowe i zdecydowanie mniej dziecioodporne niż w przypadku książeczek kartonowych, ale przy pomocy rodzica można uchronić Wilka przed zniszczeniem. A ten wysiłek na pewno się opłaci, bo Wilk jest po prostu super.

Orianne Lallemand, Éléonore Thuillier, O Wilku, który nie lubił chodzić, Gdańsk: Wydawnictwo Adamada, 2017, 32 s.

Recenzja powstała we współpracy z portalem sztukater.pl.

Bajki Majki: „Billy i gwizdek” Birgitta Stenberg, Mati Lepp

To nasze pierwsze spotkanie z serią o tym małym urwisie, Majka chyba w końcu dorosła do bezpiecznego używania książek z papierowymi stronami (a przynajmniej do tych, które chociaż oprawę mają kartonową, bo całkiem miękkie wciąż zwija w rulonik…).

„Billy i gwizdek” to krótka przygoda z życia dziecka – czasem wystarczy pozornie mało atrakcyjna zabawka, by zająć malucha na dłuższy czas. I przy okazji wpędzić go w niemałe kłopoty.

Każdy chyba potrafi wyobrazić sobie (albo co gorsza wie z doświadczenia)  jak irytujące potrafi być dziecko, które dorwało gwizdek. Dlatego też mama Billy’ego wysyła go przed dom, by móc w spokoju porozmawiać przez telefon. Oczywiście urwis nie byłby urwisem, gdyby wbrew ostrzeżeniom mamy nie opuścił przydomowego ogródka by straszyć gwizdaniem bogu ducha winnych przechodniów. Nie przewidział jednak, że gwizdanie, które słychać z daleka przyciągnie uwagę wielkiego, groźnego psiska.

Bardzo podoba mi się budowa książki – większą część strony zajmuje kolorowa ilustracja, a umieszczony pod nią tekst jest jedynie jej dopełnieniem i uporządkowaniem historii – dzięki temu bardzo dużo rzeczy można dopowiedzieć od siebie, znajdzie się też sporo szczegółów do wyłapania. Na pochwałę zasługują również niebanalne ilustracje, w stonowanych kolorach będące miłą odskocznią od wyidealizowanej, pełnej obłości _20171103_135603pastelozy tak popularnej w książkach dla dzieci. Jestem wielką fanką Mamy Billy’ego – kobiety w legginsach, o przyjemnie pofałdowanej sylwetce, z zapomnianym wałkiem z tyłu sztywnej od trwałej, rudej czupryny (warto pamiętać, że książka została napisana w 1989 roku, kiedy to wystylizowany sterczący czub na głowie był zapewne u szczytu mody). A jej wizerunek na pierwszej stronie – siedzącej w kuchni na odsuniętej na pralce (?) ze stopami opartymi o odkurzacz i słuchawką w dłoni to mistrzostwo świata.

Super, że książka została wydana w tak dużym formacie i została usztywniona twardą oprawą, która jak na razie dzielnie opiera się zabiegom mojej małej Destrukcji. Gdyby tylko jeszcze miała bezpiecznie zaokrąglone rogi, bez stresu mogłabym zostawić ją córce do samodzielnego oglądania. Bo naprawdę jest co oglądać i Majka (obecnie w wieku 20 miesięcy) kartkuje ją z dużym zainteresowaniem.

Choć cała historia kończy się dobrze, brakowało mi trochę jasno określonego morału. Nie spodobało mi się również podejście mamy do opowiadanej przez dziecko historii – moja Bobasa jest jeszcze przed etapem zmyślania, więc pewnie moje oczekiwania zostaną wkrótce zweryfikowane przez rzeczywistość, ale zignorowanie słów syna poprzez zrzucenie nieprawdopodobnej opowieści na karby fantazji wydaje mi się trochę nie w porządku.  Szczególnie, że mamy tu do czynienia z czymś w rodzaju ślepego zaułka – Billy nie słucha mamy i mama nie słucha Billy’ego.

Mimo wspomnianych wyżej minusów, krótka i zwięzła historia, odrobina grozy, dużo bardzo dobrych ilustracji oraz niespotykany temat dają w sumie fajną pozycję i na pewno sięgniemy również po inne przygody tego urwisa.

Brigitta Stenberg, Mati Lepp, Billy i gwizdek, Gdańsk: Wydawnictwo EneDueRabe, 2013,
28 s.

Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa EneDueRabe.

Książkę dostałam na fantastycznym zjeździe blogerek „Spotkajmy się w Gdyni”.

Bajki Majki: Seria „Robak Lolek” Anna Litwinek

Przygody Robaka Lolka to seria, która budzi we mnie bardzo ambiwalentne uczucia.

Z jednej strony bardzo podoba mi się pomysł książeczek, które rosną razem z dzieckiem i towarzyszą mu na różnych etapach rozwoju. Wszystkie tomy są całokartonowe, z bezpiecznie zaokrąglonymi rogami, a liczba ich stron zwiększa się wraz z wiekiem czytelnika. Pierwsza część, sugerowana dzieciom w wieku 6 msc+, oparta została na kontraście czerni i bieli. Nie zawiera tekstu przedstawia prostą historię, w której poznajemy głównego bohatera i towarzyszymy u w podróży z łąki do domu, gdzie zbłądził szukając schronienia przed deszczem. Druga część – „Robak Lolek poznaje zwierzęta”- kierowana do roczniaków, choć wciąż pozbawiona jest drukowanej treści, wprowadza dziecko w świat kolorów. Razem z Robakiem Lolkiem poznajemy stworzenia zamieszkujące łąkę, staw, las i podwórze.  Tom trzew trzecim tomie „Robak Lolek w podróży” (dla dzieci w wieku 18 msc+), towarzyszymy Lolkowi w znacznie dalszej i bardziej urozmaiconej podróży wykorzystując wiele różnych środków lokomocji. Ta książka wzbogacona została w proste zdania opisujące wykonywane przez bohatera czynności i pojazdy. Część czwarta „Robak Lolek i przyjaciele” jest najbardziej rozbudowana, zawiera również najwięcej stron – każda strona opisana została czterema zdaniami, a fabuła opisuje dzień, jaki główny bohater spędza ze swoimi przyjaciółmi. Lektura ostatniej części sugerowana jest dla dzieci powyżej drugiego roku życia.

I jak cała koncepcja bardzo mi się podoba, a sam Lolek jest bardzo sympatyczny (w ogóle uczynienie glisty głównym bohaterem to super sprawa), tak wykonanie nie koniecznie mi odpowiada. Fakt, książeczki są bardzo malarskie i niepowtarzalne i z założenia mają rozbudzać wrażliwość artystyczną dziecka. Nie są jednak ani ładne, ani intuicyjnie rozpoznawalne.

W książeczce kontrastowej do przedstawienia rzeczywistości użyto różnych malarskich „faktur” i choć zabieg ten prawdopodobnie ma na celu trening i rozwijanie dziecięcego wzroku, to nie jestem pewna, czy spełnia swoją funkcję. Moim zdaniem na obrazkach panuje zbyt duży chaos, by zupełny maluch mógł się w nich połapać i prawidłowo je zobaczyć – może faktycznie półroczny bobas jest w stanie oddzielić od siebie poszczególne elementy ilustracji, ale moja córka w wieku 6 miesięcy była już znudzona czarno białymi książeczkami i zdecydowanie bardziej wolała kolorowe. Drugi tom jest bardzo nierówny. Na rozmalowanych ilustracjach wciąż bardzo dużo się dzieje i nie jest łatwo wyłapać granice postaci. Tuż obok uroczych, sympatycznie przestawionych stworzeń umieszczono zwierzęta o charakterze niemalże karykaturalnym – z monstrualnie przerośniętymi zębami, o krzywych minach i cienkich, gadzich źrenicach. I choć stanowią one zdecydowaną mniejszość, to wrażenie jest nieco niepokojące (żeby nie powiedzieć przerażające). I jak wyszczerzone zębiska wilka jestem jeszcze w stanie zrozumieć, tak chyba jeszcze nigdy nie widziałam tak nieprzyjemnej sowy, wiewiórki, czy żaby. Bardzo fajny pomysł z rysunkowym potraktowaniem tekstu, które zaczyna się w trzecim tomie (gdzie na przykład literka „o” w słowie „rower” ma formę koła ze szprychami), i rozwija się w ostatniej części, gdzie słowo „jajko” dosłownie jest w jajku, a wyraz „woda” ścieka do zlewu. Jednak sama treść jest już nie do końca fajna. Podczas podróży przez trzecią z kolei książeczkę, Lolek przesiada się kolejno na różne środki lokomocji. Ale nie dlatego, że jest ich ciekawy, ale dlatego, że w poprzednim coś mu nie pasowało, przez co tekst ma raczej negatywny wydźwięk – z roweru robaczek schodzi, bo boi, się upadku, na sankach jest zimno, a auto nie wjedzie na wysoki szczyt. Ponadto Lolek okazuje się być bardzo strachliwym robaczkiem. A budzenie w dziecku strachu przed jazdą na rowerze nie jest chyba niczym pożytecznym.

Wiem, że o gustach raczej się nie dyskutuje, bo to, co nie podoba się mi, może budzić zachwyt w kimś innym. Ale postacie dzieci w ostatniej lolkowej książeczce, to naprawdę małe koszmarki, których twarze rozpływają się niczym zegary na obrazach Dalego, a ich usta wyglądają na szczelnie zacerowane. I choć pod względem treści ta jest najbardziej pożyteczna – pełna pomysłów do wspólnego spędzania czasu, daje również dobry przykład zgodnej zabawy rodzeństwa – to wizualnie odpowiada mi najmniej. Jest mało czytelna i raczej wybazgrana, niż zilustrowana. W ogóle cała seria wygląda jak opracowana w paincie jako projekt ucznia z podstawówki. Choć przyznam, że miałam w podstawówce koleżanki, które w rysowały w tym programie bardziej spójne obrazki.

Wydawnictwo pisze, że: „Malarskie ilustracje Anny Litwinek rozwijają wrażliwość estetyczną dzieci. W pracy nad książkami przyświecała nam myśl Marii Montessori: „Uczyłam się dziecka. Wzięłam to, co dziecko mi przekazało i wyraziłam to.” Nasze książki mogą służyć jako pomoce dydaktyczne zgodne z Pedagogiką Montessori: są adekwatne do etapu rozwoju dziecka, cechują się wysoką jakością wykonania, zawierają wiedzę z otoczenia dziecka, jednocześnie inspirując artystycznie i pobudzając zmysł plastyczny.” Jednak moim zdaniem nie maja nc wspólnego z zasadą decorum i widziałam wiele bardziej wartościowych pozycji dla maluchów. Choć przyznaję szczerze, że metody Montessori również nieszczególnie mnie przekonują, może to dlatego nie potrafię docenić tej serii.

Nie mogę powiedzieć, że „Robak Lolek” jest bezwartościowy, bo ma swoje zalety, a niektóre z ilustracji są naprawdę ciekawe (jestem fanką pszczół, łąki i homara w drugiej części), ale nie mogę jej polecić. Moim zdaniem szkoda czasu i pieniędzy (każda część kosztuje nieemalże 20 zł!) na „Robaka Lolka”.

Anna Litwinek, Robak Lolek, Radom: Wydawnictwo Marruda, 2017, 10 s.
Anna Litwinek, Robak Lolek poznaje zwierzęta, Radom: Wydawnictwo Marruda, 2017, 14 s.
Anna Litwinek, Robak Lolek w podróży, Radom: Wydawnictwo Marruda, 2017, 14 s.
Anna Litwinek, Robak Lolek i przyjaciele, Radom: Wydawnictwo Marruda, 2017, 18 s.