Czas na czytanie: „Diuna” Frank Herbert

Nie za bardzo umiem w science-fiction, ale kiedy nawet mój mąż mówił, że „Diunę” po prostu trzeba przeczytać, to już naprawdę nie ma żartów.

Wyobraźcie sobie planetę bez wody. Bez mórz, jezior, rzek, roślinności. Nawet bez chmur. Planetę, gdzie każdy łyk jest na wagę złota, gdzie wśród wszechobecnej pustyni wilgoć trzeba odzyskiwać z wydzielin własnego ciała i ciał zmarłych, gdzie uronienie łzy jest wyrazem wielkiego poświęcenia. Planetę będącą jednocześnie jedynym źródłem najcenniejszej substancji we wszechświecie – melanżu przedłużającego życie i umożliwiającego bezpieczne podróże kosmiczne. Uzależniającego oczywiście.

Diuna – Pustynna Planeta to wyjątkowo mało przyjazne miejsce będące jednocześnie źródłem bajecznego zysku. I co za tym idzie – wyzysku miejscowej ludności. Ale jak to zwykle bywa, trudne warunki kształtują silnych ludzi.

Idealne miejsce na eskalację konfliktu zwaśnionych rodów, brzydkiej zdrady na najwyższym szczeblu władzy i spełnienia mesjanistycznej przepowiedni. A przy tym przerażająco aktualnego namysłu nad wpływem ludzkości na przyrodę i żądzy bogactwa przeważającej nad dobrem całego ekosystemu. Oraz walkę o lepszy świat i marzenie, nad którego spełnieniem trzeba pracować całe pokolenia, bo raz wyjałowionego klimatu nie sposób odtworzyć w mgnieniu oka. Szczególnie, kiedy owo wyjałowienie jest rządzącym na rękę.

Nie da się ukryć, że „Diuna” nie była najlepszym wyborem do walizki na wakacje i poczytywanie z drinkiem nad basenem – to ciężki klimat (dosłownie i w przenośni) wymagający od czytelnika dużej dawki skupienia i zaangażowania w lekturę. Frank Herbert stworzył zupełnie nowe uniwersum posiadające swoje warunki ekologiczne, polityczne i religijne, wraz z całym słownikiem pojęć, zjawisk i nazw własnych do opanowania, na całe szczęście dołączonym do książki. Nie wspominając już o takich szczegółach jak specyficzne zasady wendetty i animozje miedzy szlacheckimi rodami, układ głównych sił w opisywanym wszechświecie, warunki podróży kosmicznych czy ewolucja systemu religijnego i miejsce wiary w rzeczywistości wieloświatu. O żywych komputerach, możliwościach mentalnych podróży poprzez czas i przestrzeń oraz ścisłym planowaniu doboru genetycznego w celu stworzenia nadczłowieka nie wspominając. A to dopiero pierwszy tom, właściwie wstęp do sześciotomowych „Kronik Diuny”. No po prostu kosmos.

Jako, że w tym gatunku jestem zdecydowanie niewprawionym czytelnikiem, „Diuna” była dla mnie wyzwaniem konkretnym, jakkolwiek pouczającym. Przez 200 pierwszych stron nie tylko nie miałam pojęcia o czym czytam, ale również w jakim języku czytam. Ale jak już udało mi się mniej więcej ogarnąć, to nawet nie wykluczam sięgnięcia po kolejne tomy! Tylko najpierw muszę troszkę odpocząć, bo ta książka tak jakby zrobiła mi sieczkę z mózgu.

Frank Herbert, Diuna, Poznań: Wydawnictwo Zysk i S-ka, 1997, 592 s.

Czas na czytanie: „Zodiaki” Magdalena Kucenty

Łał, że tak powiem.

Sięgnęłam po tą książkę zaintrygowana opisem całkowicie innym od tego, co zwykle czytam. Nie przepadam za sci-fi, ale tym razem biopunkowa antyutopia wyrosła na cywilizacji zmiecionej z powierzchni ziemi przez podejrzaną pandemię zadziałała na mnie jak płomień na ćmę. I przy tym aż do ostatniej chwili byłam przekonana, że to będzie dziobak – ciekawa powieść „mająca coś w sobie”, wymykająca się wszelkim standardom i klasyfikacjom, trochę dziwadło. I przede wszystkim książka dla młodzieży. Ale czegoś takiego to się nie spodziewałam.

2771 rok. Bardzo dobrze dopracowany, przerażająco zimny, bezwzględny i brutalny świat z elitarystycznym społeczeństwem pozbawionym wyższych (żeby nie powiedzieć „jakichkolwiek”) zasad moralnych. Odizolowane od skarżonego świata zewnętrznego miasta-państwa skupione pod kopułami, gdzie wszystko co ludzkie jest też sztuczne. Ze ścisłym systemem klasowym, groteskowymi inspiracjami światem antyku i wysoce ambiwalentnymi zasadami postępowania. Z jednej strony panująca wszechobecnie pochwała czystości genetycznej, która po zagładzie związanej z rozmaitymi mutacjami, rasą nadczłowieka uczyniła po prostu człowieka. Choć prawdę mówiąc „człowiek” u Magdaleny Kucenty nie ma już zbyt wiele wspólnego z człowieczeństwem. Można dojść do wniosku, że im bardziej jest ludzki, tym mniej. Z drugiej strony natomiast bardzo szeroko zakrojone eksperymenty na ludziach w celu utworzenia rasy nadludzi. Poprzez mutacje.

„Po epidemii mutacyjnej cały świat jest tylko karykaturalnym zlepkiem dawnych kultur”.

Tytułowe Zodiaki są właśnie takimi eksperymentami. Ludźmi pozbawionymi pełnego człowieczeństwa i związanych z nim praw już na etapie planowania, udoskonalonych, wyposażonych w rozmaite nadludzkie umiejętności szczurami laboratoryjnymi składanymi i rozkładanymi na części. A przy tym posiadającymi ludzkie uczucia i emocje, szukającymi sensu swojej egzystencji i nie zawsze potrafiącymi pogodzić się z narzuconymi im ograniczeniami. A świat, który przychodzi czytelnikowi poznawać ich oczami i często okaleczonymi, zdeformowanymi umysłami ze strony na stronę robi się coraz bardziej przerażający, jak koszmar, z którego nie sposób się obudzić.

„- Jestem i chcę być tylko człowiekiem (…). Zresztą nie ja jedyny. Cały kult czystości genetycznej wyrósł wokół tęsknoty za człowieczeństwem”.

Postapokaliptyczna wizja przyszłości mająca w sobie coś z sennego koszmaru Matrixa, nieuchronności Terminatora i rozpaczliwej bezradności jednostki wobec systemu, którą tak dobrze znamy Roku 1984.

Dawno mnie tak książka nie przeczołgała, a zupełnie się przecież tego po niej nie spodziewałam. Co tam się działo… I oczywiście to dopiero pierwsza część, więc jak na razie nie ma co sobie robić nadziei na katharsis.

Smutna. Straszna. Hipnotyzująca.

Serio liczę na to katharsis w kolejnej części. Bo bez tego będzie słabo.

Magdalena Kucenty, Zodiaki, Warszawa: Wydawnictwo Uroboros, 2021, 464 s.

Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa Uroboros.

Czas na czytanie: „Spętani przeznaczeniem” Veronica Roth

„Spróbuj przecierpieć swój los (…). Bo cała reszta jest złudzeniem.”

Pierwsza część dylogii o Cyrze i Akosie – kosmicznych Romeo i Julii (a może efektach syndromu sztokholmskiego?) – wciągnęła mnie przede wszystkim dzięki mnogości indywidualnych, genialnie przedstawionych światów i wyjątkowemu podejściu do kwestii magii i religii, które stale wzajemnie się przeplatają. Kontynuacja przyniosła mi jeszcze więcej tego, co ukochałam – agresywna, niezdobyta, żarząca się bajecznymi kolorami dżungla planety Ogra to niesamowite miejsce, szczególnie w kontraście do pragmatycznego, wielbiącego technologiczne zdobycze Othyru.

„- Daj mi tyk – mówię.
– Tyk – uśmiecha się. – To jedno z moich ulubionych hessańskich słów.”

Moich też!

DSC_0210

Jest coraz więcej zawiłości natury nurtu, a dary bohaterów ciągle ich zaskakują zmieniając się i kształtując wraz z charakterami swych nosicieli. Wkrada się coraz więcej polityki, a podział na wyznawców losu i przeciwników wyroczni jest coraz bardziej widoczny.

Jednak tym, co nie pozwala odłożyć tej książki ani na chwilę, jest krwawa, stale gnająca do przodu fabuła pełna pościgów, wybuchów, walki o życie i władzę. Rozpoczyna się wojna, tyran wraca na tron, a po kilkuset stronach zmienia się nasze spojrzenie na niemalże każdego z bohaterów. Zdecydowanie pani Roth wygrywa pierwszą nagrodę w konkurencji „najbardziej szokujący zwrot akcji”. I to nie jeden. „Spętani przeznaczeniem” to pozycja absolutnie nieprzewidywalna. Nie spełniło się ani jedno z moich założeń, co już samo w sobie sprawiło mi nielichą niespodziankę, bo zazwyczaj jestem w stanie przewidzieć dalszy ciąg chociaż fragmentarycznie.

Autorka nie oszczędza nikogo i perfekcyjnie pozbawia czytelnika nadziei. Nie boi się zabijać, torturować ani okaleczać swoich bohaterów, niszczyć związków i sojuszy. I tym samym czyni ich głębszymi, wielowymiarowymi osobowościami, pełnymi konfliktów związanych z tożsamością, przynależnością etniczną, etyką, miłością i ludzką naturą.

„Gorliwość to podnoszenie się raz za razem z kolejnych problemów. To wytrwałość, akceptacja ryzyka i niechęć do poddania się.”

Nieczęsto zdarza się, że drugi tom jest lepszy od pierwszego, ale w tym przypadku właśnie tak jest. „Naznaczeni śmiercią” zdają mi się teraz tylko wstępem do całej akcji pozwalającej odbiorcy poznać realia przedstawionych światów i same „postaci dramatu”, przez to też zapewne tamta część jest trudniejsza w odbiorze – jednak potrzeba trochę czasu, by poczuć się swobodnie w galaktyce tak odległej od naszej, zapamiętać imiona, określenia i zasady rządzące światami. Za to „Spętani przeznaczeniem” są jak powrót do domu. Pogrążonego w okrutnej wojnie, ale wciąż domu.

I tak, ta pozycja zdecydowanie przekonała mnie do nadrobienia wcześniejszej twórczości autorki. Jeśli takich zaskoczeń jest więcej, to ja się na nie piszę! Chociaż już tęsknię za nieźle pokomplikowanymi relacjami tych pokomplikowanych nacji. Kosmiczna lektura.

P.S. A nie, jednak udało mi się przewidzieć Vakreza, chociaż już prawie zwątpiłam w mój osąd.

P.S. 2. Okładka jest mega kosmiczna!

Veronica Roth, Spętani przeznaczeniem, Warszawa: Wydawnictwo Jaguar, 2018, 472 s.

Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa Jaguar.

Czas na czytanie: „Naznaczeni śmiercią” Veronica Roth

Jak uwielbiam fantastykę z jej magami, elfami i innymi krasnoludami, tak do science fiction spod znaku statków kosmicznych i międzyplanetarnych podróży zawsze podchodziłam ze sporą dawką sceptycyzmu (poza Gwiezdnymi Wojnami, Gwiezdne Wojny są super!), głównie za sprawą Pana Lema, który zniszczył mi dzieciństwo.

A jednak świat (wszechświat?) stworzony przez Veronicę Roth zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie wraz ze swymi różnorodnymi roślinami, różnicami między zamieszkanymi przez ludzkość planetami o ekstremalnych klimatach, zdobyczami techniki, językami, wierzeniami i… magią. I to chyba właśnie magia pasuje mi w tym wszystkim najbardziej łącząc całe to uniwersum w niepowtarzalną całość.

„Nurt przepływa przez wszystko, co ma w sobie życie (…). Tworzy przestrzeń, w której życie może rozkwitać. Nurt płynie przez każdego, kto oddycha powietrzem i u każdego objawia się w inny sposób, przesiany przez sito danego umysłu. Nurt przepływa przez każdy z kwiatów kwitnących w lodzie.”

Każdą z dziewięciu planet krążących wokół jednego słońca owija mieniąca się kolorami wstęga tajemniczego nurtu mająca wpływ na życie każdej istoty, obdarzająca ludzi wyjątkowymi, pomocnymi lub całkiem absurdalnymi, darami i determinująca unikalne losy wybrańców. Na każdej w planet żyją zupełnie odmienne etnicznie narody, a podróż przez nie to prawdziwa przygoda. Gorąco liczę na to, że w kolejnej części (lub częściach) cyklu będzie mi dane odwiedzić kolejne z nich.

Ta historia skupia się na dwojgu wybrańców losu – Akosie i Cyrze, urodzonych we wrogich sobie nacjach zamieszkujących planetę Thuvhe. Dzieli ich wszystko – charaktery, sytuacja rodzinna, dzieciństwo, życiowa filozofia i nastawienie do ludzi. Łączy ich fatum i przewidziany z góry los. Niczym starożytny Edyp mkną ku określonemu przeznaczeniu bez najmniejszych szans na ucieczkę.

 „(…) dla różnych ludzi nurt znaczył co innego. Rodzice Akosa wyrażali się o nim jak o przywódcy duchowym, którego nie do końca rozumieją, wiedział jednak, że wielu mieszkańców Shotet, w zależności od sekty, oddaje cześć nurtowi bądź czemuś jeszcze wyższemu, co nim kieruje. Niektórzy uważali, że to po prostu zjawisko naturalne i nie ma w nim nic nadprzyrodzonego.”

buntownicy, wszystkowiedzące wyrocznie, terror, kosmiczne podróże, kidnaping, brutalne zbrodnie, obalanie reżimu, klasowość i niesprawiedliwość społeczna, walki na arenie, ważenie śmiertelnych trucizn, skomplikowane więzi rodzinne i miłość ponad podziałami.

No i wszyscy bohaterowie stale żują liście o podejrzanych właściwościach albo piją uspokajające i dodające wigoru napary. Nie ma co ukrywać – wszyscy tam stale są na haju.

Jest akcja, sceny walk, wycieczki krajoznawcze i odrobina romansu. Heroiczność, starcia charakterów, walka o bliskich i zmagania z nieprzejednanym losem. A wszystko to w idealnie wyważonych proporcjach.

„Chcesz widzieć ludzi jako skrajności. Dobry albo zły, godny zaufania, albo niegodny (…). Rozumiem. Tak jest prościej. Ale to nie zgadza się z rzeczywistością.”

Intrygujący bohaterowie, których dobrze pozwala poznać narracja prowadzona z obu perspektyw,  i wyczerpujący, choć dawkowany z umiarem opis przedstawionego świata to dla mnie główne argumenty przemawiające za tą pozycją. Jeśli dodamy do tego podłą intrygę i małą rebelię wyjdzie dobrze skonstruowana powieść.

Fajna przygoda, nawet dla osoby stroniącej od tego gatunku. „Naznaczeni śmiercią” skutecznie zachęcili mnie do zapoznania się z pozostałym dorobkiem autorki. Mam nadzieję na jeszcze więcej wrażeń. I więcej magicznych światów.

Veronica Roth, Naznaczeni śmiercią, Warszawa: Wydawnictwo Jaguar, 2017, 538 s.