Czas na czytanie: „A jak to się wyda” Sophie Gonzales, Cale Dietrich

„(…) wszyscy ludzie chcieliby, aby świat widział ich takimi, jakimi są naprawdę. To nie prawda jest problemem, lecz fakt, że nie zawsze bezpiecznie ją wyjawić”.

Po pierwszych stronach spodziewałam się, że to będzie jedna z tych bezbarwnych książek, przy których miło spędzić czas, ale tydzień później już się o nich nie pamięta. Nie do końca jednak trafiłam, bo choć to lekka młodzieżówka, to ma w sobie parę cech chwytających za serducho.

Okazuje się bowiem, że w słodkiej historii o chłopakach z boysbandu można zawrzeć całkiem sporo fajnych rzeczy – poza kwestią odkrywania własnej tożsamości – bo i jest to oczywiście przede wszystkim przeuroczy romans między członkami zespołu – bohaterowie bardzo dużą wagę przywiązują do uczuć drugiej osoby i to jest bardzo super. Ale oczywiście poza smakiem pierwszej poważnej miłości mamy też i masę problemów – jest tu sporo o destrukcyjnej maszynce branży rozrywkowej – narzucającej ograniczenia, traktującej swoje gwiazdy w absolutnie przedmiotowy sposób, sterującej każdym elementem kariery młodych i niedoświadczonych jeszcze piosenkarzy i – przede wszystkim, bo to główny temat – zmuszającej do udawania kogoś, kim się nie jest i do ukrywania swoich preferencji seksualnych.

 Będą więc próby dostosowania się do sytuacji, przestawienie i naginanie granic aż wreszcie próby wydostania się z patowej sytuacji i beznadziejna walka z gigantem. A poza walką o możliwość wyrażania siebie czeka i druga, wcale nie łatwiejsza – z własnym konformizmem.

„(…) wolność do bycia sobą, pokazywania światu najprawdziwszego „ja”, kiedy tylko chcemy, to najważniejsza wolność, jaka istnieje”.

Nie brak tu również emocji związanych z przygodą życia – to w końcu życie gwiazd popu i olbrzymia trasa koncertowa; prawdziwej przyjaźni, która wybojów się nie boi i skomplikowanych relacji rodzinnych. Bo jak toksyczny związek z wydawcą muzycznym może wydawać się czymś z zupełnie innej bajki, tak toksyczne relacje z rodzicami są czymś znacznie bardziej przyziemnym.

Fanfikowa fantazja na temat życia celebrytów (któż nie doszukuje się związków między piosenkarzami?) poszerzona o całkiem dojrzałe podejście do pierwszego związku, ponurą refleksję na temat rodzicielstwa i walkę o prawo do kreowania własnego wizerunku. Nie jest to książka, która zmienia życie i kształtuje pokolenia, ale daleko jej do pustego czytadełka. Jeśli lubicie takie klimaty, to jak najbardziej warto.

Sophie Gonzales, Cale Dietrich, A jak to się wyda, Warszawa: Wydawnictwo You&YA, 2022, 384 s.

Recenzja powstała w ramach współpracy barterowej z Wydawnictwem You&YA.

Czas na czytanie: „Nie moja matka” Miranda Smith

Uwaga uwaga, dziś będzie o książce, która okazała się bardzo pozytywnym zaskoczeniem!

Kiedy Marion świętuje z najbliższymi pierwsze urodziny córeczki, zupełnie niespodziewane wydarzenie wyjęte żywcem z jednego z tandetnych filmów sensacyjnych sprawia, że jej świat się wali, a ona sama zaczyna kwestionować wszystko, w co kiedykolwiek wierzyła.

Czy to możliwe, że jedyna osoba, jaką ma na świecie nigdy nie była z nią szczera? Czy jej mama – przyjaciółka i podpora – była w przeszłości zdolna do popełnienia straszliwych zbrodni? I okłamywała ją przez całe życie podając się za kogoś zupełnie innego?

„Nie moja matka” to jedna z tych fabuł, w których na samym początku otrzymujemy nie tylko zbrodnię, ale również jej sprawcę, a następnie przez całą książkę, wraz z bohaterami, staramy się dojść do tego, dlaczego do tego wszystkiego doszło, kto tak naprawdę jest ofiarą, a kto sprawcą.

Skonfrontowana z kłamstwami matki, pozostawiona ze strasznymi podejrzeniami Marion nie może uwierzyć w zapewnienia policji. Zarzuty wydają się jej absurdalne, ale jednocześnie wszystko to zaczyna w przerażający sposób pasować do wszystkich niedomówień i dziwnych sytuacji, które pamięta z dzieciństwa, składając się w pokręconą, ale logiczną całość.

Komu ma wierzyć, skoro najbliższa jej osoba może wcale nią nie być, a otaczający ją przyjaciele ukrywają przed nią prawdę? Jedyne, czego pragnie, to chronić własną córkę przed każdym zagrożeniem, jakie szykuje im los i dowiedzieć się co tak naprawdę się wydarzyło, kiedy sama była zaledwie niemowlęciem.

Bardzo podbiał mi się sposób budowania klimatu. To nie jest jeden z tych thrillerów, w których krew leje się litrami i psychopatyczni mordercy biegają po ulicach, mamy tu raczej do czynienia z przesyconymi emocjami wspomnieniami z trudnego dzieciństwa (zarówno głównej bohaterki, jak i jej matki, bo akcja toczy się dwutorowo), koniecznością kompletnej zmiany myślenia o całym swoim życiu i związaną z tym utratą poczucia bezpieczeństwa. Przyznam, że to dość mocno na mnie podziałało, bo mimo, że akcja jest raczej spokojna, to jednak cały czas coś się dzieje – mimochodem – niby niegroźnego i pozbawionego znaczenia, a mającego ogromny wpływ na losy bohaterów. Na jaw wychodzą nowe fakty a na pierwszy plan wysuwa się dojmujące poczucie niepewności i osamotnienia. Zarówno wobec skomplikowanej sytuacji rodzinnej, jak i nowej wiedzy, z którą bohaterka musi się zmierzyć. A wszystko to kontrastuje z sielskim klimatem niewielkiej nadmorskiej miejscowości, pełnym prezentów i baloników przyjęciem urodzinowym malucha, spacerami po plaży z wózkiem z niemowlakiem i morską bryzą we włosach.

Wielowarstwowa intryga, mnóstwo emocji, najtrudniejsze życiowe wybory, nieoczekiwane zwroty akcji i zaskakujące zakończenie, demony przeszłości i dojmujące poczucie niepokoju oraz dobrze przygotowany portret psychologiczny sprawcy jako wisienka na torcie.

Bardzo satysfakcjonujące lektura.

Miranda Smith, Nie moja matka, Poznań: Wydawnictwo FILIA, 2021, 352 s.

Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa Filia.

Bajki Majki: „Jeszcze pięć minut” Marta Altés

Jaka ta książka jest urocza! A jaka prawdziwa!

Cudny picturebook o względności czasu i kwintesencji rodzicielstwa na przykładzie lisiej rodzinki 2+1, czyli 2 pełnych energii synków i 1 nie zawsze nadążający za nimi tata.

Narratorem jest jeden z młodziutkich lisków urwisków, który przez całą książeczkę zastanawia się nad czasem – w końcu jest specjalistą w tym temacie. Już on dobrze wie jak wiele można zmajstrować w pięć minut, zawsze ma czas na skakanie po kałużach i obserwację fascynującej przyrody (szczególnie w drodze do przedszkola), za to zupełnie nie zgadza się z tatą, kiedy ten podczas najlepszej zabawy oznajmia, ze „czas już iść”. Wie czym powinien charakteryzować się „czas dla taty” (rozgardiaszem oczywiście!), i jak wolno potrafi płynąć czas, kiedy nie można się czegoś doczekać. I, oczywiście, jak cenne jest każde pięć minut z tatą.

Strasznie mi się podoba, że dwoma lisimi urwipołciami przez calutki dzień – od pobudki aż po bajkę na dobranoc – zajmuje się tata. Przy każdym czytaniu wyobrażam sobie, że mama lisków jest w tym czasie w spa, gdzie ją masują i piłują pazurki.

To też dobry punkt wyjścia do rozmowy o niekonwencjonalnych rodzinach – w końcu wbrew obiegowej opinii, to nie zawsze mama pełni opiekę nad dziećmi. Chociaż książki o tatusiach (i to bardzo dobre!) pojawiają się na rynku coraz częściej, ojcowie wciąż są pod tym względem trochę dyskryminowani. A tu proszę – mamy pozycję, w której tata fantastycznie ogarnia życie!

Jednocześnie szalenie zabawna i ściskająca serducho wzruszeniem historia o szalonym tacierzyństwie (i w ogóle o „byciu dzieciatym”) w pigułce. A do tego przepięknie ilustrowana, bo po raz kolejny utwierdziłam się w przekonaniu, że totalnie uwielbiam Martę Altés. Te pyszczki, te kolory!

Do dnia taty jeszcze daleko, ale już polecam „Jeszcze pięć minut” na prezent z tej okazji. Będzie też idealny na walentynki, bo mnóstwo tu miłości. I to jednej z najpiękniejszych miłości na świecie – urwisowo-tatusiowej.

Marta Altés, Jeszcze pięć minut, Toruń: Wydawnictwo Tako, 2020, 32 s.

Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa Tako.

Czas na czytanie: „Nie mogę, trzymam dziecko” Ksenia Potępa

„Nie mogę, trzymam dziecko” towarzyszy mi właściwie od samych początków macierzyństwa – Mysza, pierworodna autorki, jest tylko kilka miesięcy młodsza od mojej Majki i rysunkowy pamiętnik Kseni zaczął powstawać mniej więcej w okresie, kiedy udało mi się względnie opanować umiejętność operowania telefonem komórkowym podczas karmienia i innego ogarniania dziecka, a moje umiejętności umysłowe wróciły do stanu, w którym byłam w stanie rozumieć żarty.

A że na większość przedstawionych sytuacji reagowałam entuzjastycznym szeptem „tak, ja też tak mam!” (żeby przypadkiem nie obudzić niemowlaka), bardzo szybko zapałałam do drugiej początkującej mamy spora sympatią. W końcu to prawdziwa ulga, kiedy nie jest się jedyną matką, która nie zawsze ogarnia wszechświat.

Dlatego też chętnie, choć nie bez obaw, sięgnęłam po tą książkę. Nie bez obaw bo znacie moje podejście po poradników (nie lubię, nie ufam, demotywują mnie), no i nierzadko zdarza się, że blogerzy piszący własne książki nie są już w tak fajni, jak w krótkich formach, jakim są posty na Instagramie.

Na całe szczęście „Nie mogę, trzymam dziecko” pozostała sobą. Jest więc obowiązkowa dawka luzu i humoru, a codzienne zmagania z rzeczywistością młodych rodziców zostały sprytnie sprowadzone do rangi użytecznych wymówek – w końcu najlepszym wytłumaczeniem na poplamione ubrania, mówienie do siebie, czy nie do końca wytłumaczalne zachowania jest posiadanie dziecka. I to podejście bardzo mi się podoba. Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto nie zawołał nigdy do sprzedawczyni w piekarni „Papa, do jutra!”. Z dzieckiem wygląda to dobrze. Bez dziecka nieszczególnie (tak, byłam bez dziecka. Tak, później chodziłam już tylko do piekarni na drugim końcu osiedla).

Jak to określił szanowny małżonek, dla nas ta książka jest już trochę postdated, więc jako mama prawie pięciolatki zrobiłam sobie wieczorem kubeł herbaty, i kiedy moja odchowana latorośl grzecznie spała we własnym łóżeczku, spędziłam z „Nie mogę, trzymam dziecko” miły i zabawny wieczór, czyli pochłonęłam „na raz”. Ale jak najbardziej jest to książka dla rodziców pociech w stadium larwalnym – nieodkładanych i pochłaniających uwagę 38 godzin na dobę. Została podzielona na 27 (!) króciutkich tematycznych rozdziałów, które można przyswoić rzutem oka i w stanie nie do końca obudzonym na przykład podczas gotowania wody na kawę, która i tak nam ostygnie. Albo podczas, gdy wokół wszystko płonie, ale my już potrafimy się z tym pogodzić. Rozdziały są poprzetykane 13 „wstawkami bonusowymi” – między innymi przepisem na ciasteczka zawierającym wskazówki dla malucha odnośnie nie jedzenia surowego ciasta, pozycjami z mamojogi, wskazówkami odnośnie pakowania rodziny na wyjazd, czy definicją głuchoty wybiórczej. I oczywiście komiksowymi scenkami spod pióra autorki. W ogóle cała książka jest bardzo ładnie wydana. Ma też duże literki i sporo obrazków!

Aż trudno w to uwierzyć, ale z 27 tematów – od spania i jedzenia, przez kupę, ubieranie, granice cierpliwości, aż po dobre rady i typowe zachowania rodziców tylko 2 (słownie dwa) problemy nie dotknęły mnie osobiście – nie wiem, czy nie strach się do tego przyznawać, ale macierzyństwo oszczędziło mi współspania (z wyboru, bardzo się przed tym broniłam i Majka spędziła z nami tylko jedną noc we wspólnym łóżku) i uciążliwego ząbkowania – Czasami miałam wrażenie, że Ksenia po prostu siedziała mi w głowie. Albo podglądała mnie gdzieś przez ukrytą kamerę, co jest dość niepokojącym pomysłem. Zdecydowanie wolę myśleć, że po prostu wszystkie mamy tak mają. Nie jesteś jedyną nieidealną i nieogarniającą matką na świecie! A to myśl, która szalenie podnosi na duchu.

Fantastyczny pomysł na prezent dla młodych rodziców. Polecam bardzo i żałuję, ze sama jej nie miałam podczas zmagań z początkami rodzicielstwa. Sama sobie zostawię na półce „na wszelki wypadek” i czekam na kolejną część poświęconą przedszkolakom!

Ksenia Potępa, Nie mogę, trzymam dziecko. Rodzicielstwo bez instrukcji obsługi, Warszawa: Wydawnictwo Znak Literanova, 2020, 240 s.

Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa Znak Literanova.

Czas na czytanie: „O wiele więcej” Kim Holden

„(…) moje serce rozpadło się na kawałki. Był to niszczący cios, pozostawiający po sobie jedynie kurz, w którym niemożliwe stało się ponowne poskładanie okruchów”.

Powiem Wam, że ta książka strasznie mnie wymęczyła. Nie zrozumcie mnie źle, lubię urocze, uwznioślone banały i natchnione cytaty o miłości, w gimnazjum chętnie wpisałabym je sobie na ostatniej stronie zeszytu. Problem w tym, że musiałabym mieć bardzo dużo zeszytów, bo ta książka składa się z nich w 75 procentach. Nie żartuję, egzaltowane wywody o  trudach miłości ciągną się tu całymi stronami! I zdradzę wam sekret – w takim natężeniu kompletnie tracą swój urok, bo wyszło z tego coś pomiędzy „Listem do Koryntian”, a Paolo Coelho, a Listem do Koryntian. Z małą domieszką Pawlikowskiej, ale niestety Beaty.

„Odebrałaś mi nienawiść i przekształciłaś ją w miłość”.

Mamy tutaj do czynienia z odwróceniem ról – zazwyczaj pełna dobra i szczerej miłości kobieta trafia na zimnego drania-karierowicza, który ją wykorzystuje, zdradza i nie szanuje. Tutaj sytuacja jest odwrotna – Seamus jest „świętym”, idealnym mężem i ojcem, a jedyne, co leży w zainteresowaniach Mirandy, to pozycja wiceprezesa, nieskazitelna fasada i uwielbienie ze strony męża. Ale szklanki wody w kryzysowej sytuacji, to ona nie poda. Są zdrady, brzydki i bolesny rozwód, sympatyczna striptizerka, szantaż, walka o dzieci, walka z chorobą, pogoń za bogactwem. I niby mamy tu sporo poważnych problemów i mało sympatycznych zagadnień, które budzą sporo emocji, ale mam wrażenie, że przez tą całą pseudofilozoficzną otoczkę coś im odebrano. Że nie zostały potraktowane wystarczająco serio.

Ta historia ma swoje momenty, ale ma ich niewiele. Pięknie przedstawiono rodzicielstwo jako drogę odkupienia. W moim odczuciu to jednak za mało, żeby ją na dłużej zapamiętać.

„Czasami potrzeba niewinności dziecka, by przypomnieć sobie o tym, co istotne”.

Wydaje mi się też, że w tej książce zabrakło odcieni szarości – on jest na wskroś dobry, a los stale go doświadcza, ona to zimna sucz – na wskroś zła i bezduszna, ale w końcu przechodzi wewnętrzną przemianę. Wszystko to w otoczeniu wielkich dramatów i z historią dwóch dobrych i niewinnych, ale skrzywdzonych przez los kobiet w tle. Banał goni banał, a całość jest przewidywalna aż do bólu zębów.

Byłam świadoma, faktu, że po „Promyczku”, każda kolejna książka Kim Holden ma coraz mniej i mniej magii, ale dotychczas żadna z nich mnie nie rozczarowała. Ale chociaż ta jest zupełnie nie w moim guście, to na pewno sięgnę po kolejne tytuły tej autorki, bo bardzo skutecznie skradła moje serce i pewnie dam szansę każdej jej kolejnej książce. Wiem przecież,  że potrafi stwarzać legendy!

Kim Holden, O wiele więcej, Poznań: Wydawnictwo Filia, 2017, 410 s.
~ Książkę przeczytałam w ramach wyzwania WyPożyczone 2020 ~

Czas na czytanie: „Włoski nauczyciel” Tom Rachman

„W młodości Pinch uważał relacje między ludźmi za azyl dla tych, którzy nie potrafią tworzyć sztuki. Może sztuka jest azylem dla tych, który nie potrafią się wiązać z innymi ludźmi?

Nie dajcie się zwieść ślicznej okładce w energetycznych barwach – tuż za nią kryje się opis wyjątkowo smutnego życia. Życia chłopca, który nie potrafi definiować siebie bez wpływu swego ojca, słynnego na cały świat malarza, niestałego w uczuciach i obietnicach egotyka. Ojca nawykłego traktować dzieci jak nudzące się i wychodzące z mody przedmioty średniej wartości, od czasu do czasu łaskawie obdarzający swój stale powiększający się przychówek ochłapami uwagi. Łamacza serc i żyć.

Co wolno artyście? Czy geniusz jest usprawiedliwieniem dla arogancji, ignorancji i okrucieństwa? Czy wrażliwość artystyczna idzie w parze z wrażliwością na drugiego człowieka?

Jak łatwo zniszczyć młodego człowieka już na samym początku jego drogi? Jak to możliwe, że mijają całe lata rozczarowań, nim pewne autorytety wreszcie upadają?

Świetnie napisana opowieść obnażająca nie tylko bezwzględność wybitnych umysłów i kapryśnego świata sztuki, ale przede wszystkim ciężar odpowiedzialności, który spoczywa na rodzicach w procesie kształtowania się dziecka.

To książka o poszukiwaniu własnej tożsamości, potrzebie akceptacji, złych decyzjach, ślepym oddaniu fałszywym idolom, braku wiary we własne możliwości, niespełnieniu i oszałamiającej samotności. O zgubnych skutkach dążenia do ideału za wszelka cenę. O pragnieniu nieśmiertelności i nieodpowiednio ustawionych priorytetach. O genialnym fałszerstwie i gigantycznym przekręcie popełnionym ze szlachetnych pobudek. O prawdziwej przyjaźni, potrzebie miłości i wielkości, która nigdy nie doczeka się poklasku.

Porywająca, ekscytująca i jednocześnie strasznie smutna. Dramat, kryminał, romans i powieść psychologiczna jednocześnie. Niedefiniowalna, jak zresztą większość sztuki współczesnej.

Tom Rachman, Włoski nauczyciel, Kraków: Wydawnictwo Znak Literanova, 2019, 445 s.

Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa Znak Literanova.

Bajki Majki: PRZEDPREMIEROWO „Małe Licho i anioł z kamienia” Marta Kisiel

Moja ukochana, nadprzyrodzona hipisowska komuna powraca!

I na dzień dobry ulega rozbiciu. Ze względu na zupełnie niespodziewane okoliczności spowodowane podstępnym wirusem VZV (tak właśnie kończy się nadmierna integracja ze światem zewnętrznym…) Bożek, coraz rzadziej zwany Niebożątkiem, musi zostać ewakuowany z domu w trybie pilnym. A czy może być lepszy pomysł na pozbycie się dziecka w zimowe ferie, jak zesłanie go do zamieszkałej w ciemnej, leśnej głuszy ciotki-lekarki, z olbrzymim zapasem ocieplanych majtek w torbie i aniołem stróżem do kompletu? Nic nie zapowiada, że spokojne, leniwe wakacje bez bieżącej wody i energii elektrycznej mogą stać się prawdziwym piekłem

Druga książka Marty Kisiel dedykowana dzieciom łączy ze sobą dwa podcykle „Dożywocia”, nie ma przecież lepszego miejsca na spotkanie sił niebiańskich i piekielnych, niż zgliszcza Lichotki.

Jak na mój gust było nieco za mało Licha, ale dzięki temu Bożek – nieco na siłę wyciągnięty spod opiekuńczych skrzydeł Liszka i Konrada – nie tylko ma szansę rozwinąć relacje z innymi bohaterami, ale również nieco dorosnąć. Na tyle, na ile dorosnąć może ośmioletni pół chłopiec, pół widmo, pół glut z romantycznej krwi zrodzony.

Po raz kolejny błyskotliwa i zabawna opowieść ocieka życiową mądrością (i glutami). To chyba najfajniejszy (a na pewno najbardziej nadprzyrodzony) wykład o empatii, trosce, nie ocenianiu po pozorach, dbaniu o własną indywidualność i odpowiedzialności za drugiego człowieka (istotę?), z jakim miałam do czynienia. I przy okazji cenna nauczka, że próby zadowolenia innych nie zawsze przynoszą oczekiwane efekty. A nadopiekuńcza troska nigdy chyba nie będzie pozytywnie odbierana. Szczególnie przez przedstawicieli młodszej młodzieży. Oj tak, tego rodzaju lekcje potrzebne są nie tylko dzieciom!

Pełna indywidualności aż po same brzegi, kipiąca humorem i doprawiona do smaku klimatyczną, grobową poezją. Świetna zabawa murowana, niezależnie od wieku czytelnika.

Eh, do Czorta! To po prostu kolejna świetna książka!

Marta Kisiel, Małe Licho i anioł z kamienia, Warszawa: Wydawnictwo Wilga, 2019,  304 s. (premiera 30.10.2019)

Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa Wilga.

 

Czas na czytanie: PREMIEROWO „Wiara, miłość, śmierć” Peter Gellert, Jörg Reiter

Nie wiem, czy to jesienno-zimowa, ponura aura wzbudza we mnie apetyt na krwawe morderstwa, ale ostatnio wyjątkowo często sięgam po kryminały.

Tym razem głównym bohaterem jest policyjny duchowny, który kierując się powołaniem wyraźnie się z nim minął. Bo zdecydowanie lepiej czuje się w roli odkrywającego prawdę, niż pocieszyciela zbłąkanych owieczek. To ewidentnie człowiek akcji i akcja to chyba wyczuwa, bo jakimś cudem stale jest w jej centrum.

A kiedy ocalony przez niego samobójca zostaje znaleziony martwy zaledwie kilka godzin później, Martin Bauer nie potrafi zostawić tej sprawy w spokoju wściubiając nos w każdy szczegół i przez przypadek odkrywa spiralę zbrodni ciągnącą się od prawie 25 lat. A potem staje przed tragicznym wyborem ratowania własnej córki albo chłopca, którego obiecał sobie uchronić przed złem.

Podążając za podsuwanymi przez autorów wskazówkami, nie jest czytelnikowi trudno odgadnąć co tak naprawdę się wydarzyło tak samo szybko, albo nawet szybciej, niż główny bohater. Trzeba więc powiedzieć, że „Wiara, miłość, śmierć” jest w pewnym stopniu przewidywalna, ale jako kompletny laik w temacie kryminałów, osobiście lubię ten rodzaj przewidywalności. I to satysfakcjonujące uczucie „Ha! Wiedziałam, że to on!” tuż po oficjalnym rozwiązaniu zagadki.

Co wyróżnia tą książkę na tle innych kryminałów, które czytałam? Zdecydowanie sposób pracy głównych bohaterów. Tak, jak samozwańcze śledztwo osoby nie mającej uprawnień policjanta, za to przekonanej o swojej racji jest czymś popularnym, tak postać Vereny i jej związek z Bauerem już niekoniecznie. Tak naprawdę to śledcza prowadzi dochodzenie, a duchowny tylko patrzy jej przez ramię. Mimo to to jemu tutaj zależy i to on drąży dalej, nawet, kiedy sprawa jest uważana za zakończoną. Nie są partnerami, nie współpracują, a jednak wzajemnie sobie pomagają rzadko aprobując wybory drugiego, nieco się wykorzystują i chronią sobie tyłki. Ta niezależna zależność ma w sobie coś intrygującego i choćby dla niej chętnie sięgnę po kolejne tomy.

A poza tym mamy tu całe spektrum efektów specjalnych – skakanie z mostu (i ogólnie wyjątkowo dużo upadków), uzbrojonych nastolatków z burzą hormonów, pościgi samochodowe, rumuńskie prostytutki uciekające z miejsca pracy, poprzewracane tiry, małżeńskie zdrady, skorumpowanych urzędników państwowych, młodzieńcze porywy serca (zarówno w kierunku płci przeciwnej, jak i koncepcji naprawiania świata), obławy antyterrorystów, ciężar rodzicielstwa, mafijne porachunki, pacyfikowane zamieszki, zaginione dzieci i sesje buddyjskiej medytacji. A wszystko to w atmosferze nadciągającego huraganu.

Nie można nie wspomnieć również o kwestii wiary, która towarzyszy Bauerowi na każdym kroku – to duchowny „wyluzowany” – wątpiący, stale zmagający się z dogmatami Pisma, zawierający umowy z Bogiem i zawierzający intuicji, jako boskiemu natchnieniu. Fajny z niego ksiądz, pewnie dlatego, że protestancki – normalny facet zmagający się z problemami normalnych ludzi. A przy tym trochę James Bond w sutannie. To się chyba wtedy nazywa „Ojciec Mateusz”. Tylko bez sutanny, bo pastorzy w końcu nie noszą.

Chociaż nie można powiedzieć, że książka stale trzyma w napięciu, to jednak ciągle się coś dzieje, przez praktycznie nie zauważyłam, kiedy minęło 400 stron. Naprawdę dobrze się czyta.

Obszerny fragment powieści możecie przeczytać TUTAJ.

Peter Gellert, Jörg Reiter, Wiara, miłość, śmierć, Kraków: Wydawnictwo Initium, 2019, 416 s.

Bajki Majki: „Małe Licho i tajemnica Niebożątka” Marta Kisiel

Dziewięcioletni Bożydar ma niestandardowe imię, niestandardową rodzinę i mieszka w niestandardowym domu. Ma swojego prywatnego (przeuroczego!) anioła stróża i wujka, który stale struga wariata. Pradawny potwór szykuje mu wymyślne posiłki, zamiast komiksów czytuje poezję, a trzy niemieckie widma odgrywają z nim na strychu sztuki teatralne.

Aha, a jego tata jest glutem.

Oj tak, Bożek ma odjechane życie i jest z niego absolutnie zadowolony. Do czasu, aż nie pójdzie do szkoły, gdzie usłyszy, że jest „dziwakiem”. Wtedy stanie się wyjątkowo naburmuszonym Niebożątkiem.

To piękna historia o dorastaniu (a jak wszyscy doskonale wiemy, dorastanie to trauma życia) i uczeniu się funkcjonowania w społeczeństwie. O potędze wyobraźni, przyjaźni, odwadze bycia innym i tolerancji.

To fantastycznie upiorna przygoda, która wywołuje ciarki na plecach i gęsią skórkę na przedramionach. Bo wraz z bohaterami trafimy w zaświaty, gdzie tak samo łatwo o śmiertelne zagrożenie, jak o śluz na butach. Pamiętam z jaką pełną grozy fascynacją czytałam w dzieciństwie „Króla Olch”. Od tamtego czasu zdążyłam już trochę dorosnąć, a okazało się, że jakoś wcale nie jest mniej strasznie.

A jednocześnie ta książka bywa tak uroczo, puchato przekochana, że nie wiem co.

Jest fenomenalna pod względem literackim. Zabawna, prawdziwa i pełna mądrości. Zmusza do niekontrolowanych prychnięć śmiechem i poruszą ważną tematykę. Wyciąga za uszy własne wspomnienia z dzieciństwa i zmusza do mądrego (i nieco zrezygnowanego) kiwania głową nad trudami rodzicielstwa. Czyta się ją jednym tchem i pragnie się więcej.

„Nie możesz go zawsze prowadzić za rękę (…). Czasem niestety musisz się wycofać i patrzeć jako sobie radzi sam. Nawet wtedy, kiedy chciałbyś wkroczyć najbardziej.”

Polecam z całego serca i dzieciom i dzieciatym. Kocham tą książę za przypomnienie moich ulubionych lektur z dzieciństwa, za poczucie humoru, za gluty, pflompanie, za Licho i brokat wymieszany z piaskiem. „Małe Licho” pięknym telemarkiem ląduje na liście moich najukochańszych czytadeł ever. Tuż obok „Tam, gdzie spadają anioły” Terakowskiej.

Genialny klimat na nadchodzące Halloween.

Marta Kisiel, Małe Licho i tajemnica Niebożątka, Warszawa: Wydawnictwo Wilga, 2018,  208 s.

Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa Wilga.