Przyznaję, że dałam się zwieść tej książce.
Od jakiegoś czasu romansuję z thrillerami psychologicznymi ale tak naprawdę tylko dwie z przeczytanych przeze mnie pozycji naprawdę zapadły mi w pamięć i bardzo chętnie dorzuciłabym kolejną bardzo dobrą książkę na podium tego gatunku. Podeszłam więc do „Obsesji Lydii” ze sporymi oczekiwaniami. Szczególnie, że bardzo zaciekawił mnie blurb, a zwykle za nimi nie przepadam.
I przez sporą część książki zdawało mi się, że Liz Nugent tym oczekiwaniom jednak nie sprosta.

Zazwyczaj w kryminałach i innych powieściach z dreszczykiem mamy zbrodnię i towarzyszymy bohaterom podczas śledztwa mającego na celu pochwycenie mordercy, najchętniej zanim zdąży bardziej narozrabiać. Tutaj sytuacja jest jakby odwrotna – od razu wiemy kto zabił i jak, po czym całkiem szybko dowiadujemy się również dlaczego. Śledztwo co prawda jest, ale ze względu na tożsamość ofiary tak naprawdę nikomu nie zależy na odkryciu tożsamości zbrodniarza. I wydaje się, że będzie nuda, bo wszystko zdaje się jasne, a tu przeczytana dopiero 1/3 książki.
Nic z tych rzeczy.
Ta historia ma trzech narratorów: tytułową Lydię, jej syna Laurence’a i siostrę ofiary – Karen. Te zmiany perspektywy i możliwość poznawania sytuacji z kilku różnych punktów widzenia (i kilku poziomów wiedzy o wydarzeniu) nie tylko dodaje opowieści głębi, jak i bardziej porusza odbiorcę. Bo bywa i tak, że wartości fundamentalne dla Laurence’a mogą nie być ani trochę ważne dla innych bohaterów. I odwrotnie. A z każdym kolejnym rozdziałem historia robi się coraz smutniejsza i coraz bardziej zagmatwana, choć tak naprawdę każdy z bohaterów postępuje w dobrej wierze, a sprawca równie często budzi w odbiorcy przerażenie i złość, co współczucie. Niemniej jednak przerażenie wygrywa.
Jedna z najważniejszych postaci – Lydia – jest kobietą „z dobrego domu” przywykłą do wygodnego i wystawnego życia i jednocześnie niewolnicą własnych nerwic, obsesji i przyzwyczajeń, których źródła przyjdzie nam poszukiwać w jej wczesnym dzieciństwie. To osoba, do której powiedzenie „my home is my castle” pasuje jak ulał – nie przepada za opuszczaniem domu i cały jej wszechświat kręci się wokół rodziny i rodzinnej posiadłości. Co może nie byłoby takie złe (choć wciąż mało zdrowe), gdyby nie fakt, że pragnie mieć nad swoim małym światem całkowitą kontrolę i sprawować w nim niepodzielną władzę, więc zrobi wszystko, by nagiąć rzeczywistość do swojej wizji idealnej rodziny. Perfekcyjna w manipulowaniu ludźmi i faktami, kłamczyni doskonała, potrafi tkać intrygi latami i uzależniać od siebie ludzi. A wszystko to pod pretekstem miłości i oddania. I chyba faktycznie wierzy, że wszystkie jej intrygi powstają z tych właśnie pobudek. Ale że rzeczywistość nie ma ochoty się naginać, kolejne osoby z jej bliższego i dalszego otoczenia będą płacić za to straszliwą cenę.
Wielki wpływ na rozwój wydarzeń ma również presja otoczenia. Akcja powieści zaczyna się w 1980 roku i tamtejsze realia okazały się być dla czymś kompletnie archaicznym. Analfabetyzm wśród niższych warstw społecznych, nielegalne rozwody (i co za tym idzie całkowita władza mężczyzny nad kobietą) i wszechobecne „co ludzie powiedzą”, gdzie reputacja osoby ma wpływ nawet na działalność policji wydaje się być dzisiaj nie do pomyślenia. A to przecież czasy młodości moich rodziców, równolatków Laurence’a! Coś strasznego.
I chociaż cała intryga staje się coraz ciekawsza wraz z rozwojem sytuacji, dopiero zakończenie świadczy o tym, jak dobra jest to książka i zostawia czytelnika z lodowatym dreszczem na plecach.
Nie był to wbijający w fotel plot twist, jak w przypadku „Pacjentki”, prawdę mówiąc zakończenie, choć zaskakująco ponure, tak naprawdę mnie nie zaskoczyło – dokładnie tego można się było po Lydii spodziewać. A jednak mimo to się nie spodziewałam, bo chyba nawet najbardziej wprawiony w bojach czytelnik gdzieś tam kibicuje bohaterom, w których historię się wczuwa i życzy im tego „happy endu”.
Dobra. Mocna. Szokująca. Chyba właśnie dlatego, że tak niepozorna.
Liz Nugent, Obsesja Lydii, Warszawa: Wydawnictwo Wielka Litera, 2021, 358 s.
Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa Wielka Litera.