„Miłość może cię zniszczyć. Miłość może pogrzebać cię żywcem w trumnie pełnej bólu i rozpaczy, odebrać ci oddech, odebrać wolę życia.”
To była droga przez mękę.
Nie żartuję i nie stosuję w tym momencie taniego chwytu marketingowego. Naprawdę dawno nie czytałam tak dziwnej książki. Kompletne pomieszanie z poplątaniem. Gatunkowe, tematyczne i emocjonalne.
Niemalże od początku lektury zastanawiało mnie jedno. Do jakiego odbiorcy skierowana jest ta książka?
Wątki dotyczące poznawania się głównych bohaterów, rodem z młodzieżowego serialu Disneya sugerowałyby odbiorcę między 14, a 16 rokiem życia, ale szczegółowe opisy seksu zajmujące większą część książki obalają tą tezę. Natomiast dorosła czytelniczka raczej na pewno zostanie zniechęcona naiwnością tej historii.
„Wzdycham, przygotowując się mentalnie, by wyjść na deszcz, gdy dzwoni mój telefon. Już mam odebrać, kiedy mija mnie grupa wspaniałych i onieśmielających dziewczyn z żeńskiego stowarzyszenia. Rzucają we mnie kondomami i krzyczą: „Bez gumek nie ma ruchania!”.”
Mamy zatem zupełnie przeciętną, średnio ładną dziewczynę, dla którejś z jakiegoś powodu wszyscy tracą głowę. Główna bohaterka jest mało lubiana, odrabia prace domowe na studiach i trafia jej się miłość od pierwszego wejrzenia. Oczywiście z obłędnym przystojniakiem (w ogóle, gdzie się nie obróci, otaczają ją sami nieziemsko przystojni półbogowie – jeśli tak jest na co dzień w Stanach, to już wiem czemu ludzie chcą tam emigrować!) , gwiazdą sportu, przyszłym prawnikiem. Oczywiście poprzez zderzenie w deszczu z całą otoczką rozsypanych książek i lądowaniem w kałuży. Oczywiście całuje nieznajomego na ulicy. Oczywiście po latach zostają małżeństwem. A autorka nie szczędzi nam infantylnych pomysłów na końskie zaloty ich młodości i cukierkowej słodyczy zakochania.

Sielanka kończy się z problemami z utrzymaniem ciąży. I tutaj spotkało mnie największe rozczarowanie – liczyłam na poważne podejście do poważnego problemu, na niesamowicie emocjonalną wspólną walkę o macierzyństwo. Niestety, mam wrażenie, że coś, co miało być głównym tematem książki zostało skandalicznie wręcz zmarginalizowane. Brakuje rozmów, starań, wzajemnego wsparcia, biegania po lekarzach, atmosfery oczekiwania. Zostaje nam przedstawiony pewien fakt i nic poza tym. Czytelnik nie dostaje szansy uczestnictwa w procesie walki z niepłodnością i tak naprawdę łatwo odnieść wrażenie, że sama zainteresowana również nie walczy. Powtarza tylko stale jak bardzo marzy o dziecku i jak jej źle, ale znacznie więcej energii i emocji wkłada w zadurzenie młodszym współpracownikiem niż w swoje sny o macierzyństwie. To prawda – scena poronienia jest dramatyczna i poruszająca, podobnie jak depresja, w której pogrąża się Catherine, ale mimo to nie mogłam pozbyć się wrażenia kiepskiego aktorstwa.
W ogóle cała jej postawa jest dla mnie oderwana od rzeczywistości – kobieta po trzech poronieniach, z zagrożonej ciąży nie rezygnuje z pracy, nie przestaje pić kawy, pozwala się szarpać gdzieś w klubowej toalecie i nie stroni od entuzjastycznego seksu. Prawdę mówiąc trudno mi to sobie wyobrazić. Nienaturalność wzmaga brak jakiejkolwiek wzmianki na temat leków podtrzymujących ciążę, hospitalizacji, jakiegokolwiek zwiększonego dbania o zdrowie (za to autorka nieustannie podaje nam nazwy firm produkujących torebki). Poza częstymi wizytami u ginekologa nasza bohaterka wyłącznie czeka i stara nie poddawać się panice.
To tak naprawdę smutna historia kobiety, która rozpaczliwie potrzebuje specjalistycznej pomocy, ale otrzymuje ją zdecydowanie za późno. Kobiety słabej i zdruzgotanej. Kobiety znajdującej się na życiowym zakręcie i podejmującej same najgorsze wybory. Nie do końca stabilnej psychicznie, szokująco niekonsekwentnej w swoich postanowieniach, budzącej współczucie i zażenowanie. Nie potrafiącej docenić tego co ma, nie przyjmującej wsparcia najbliższych. Kobiety o znacznie zaniżonym poczuciu własnej wartości, która podnosi sobie samoocenę romansem z atrakcyjnym młodszym mężczyzną o imieniu prosto z Tablicy Mendelejewa.
„(…) ma na sobie wyblakłe, sfatygowane dżinsy, które wiszą tak nisko, że jestem w stanie dostrzec jego bieliznę od Armaniego, a trzy rozpięte guziki koszuli w odcieniu różu odsłaniają opaloną i wyjątkowo umięśnioną klatkę piersiową. Ten facet emanuje pewnością siebie i seksem.” – cóż we mnie zazwyczaj faceci w różowych koszulach wzbudzają raczej rozbawienie, ale co kto lubi…
To prawda, Cathy jest przekładem niesamowicie irytującej bohaterki, ale to przede wszystkim naiwność, teatralność ze sporą dawką Hollywoodzkiego kiczu (Jest tu nawet bal maskowy! Nie wspominając o wyznaniach wplątanych w pijackie przyśpiewki) i niedopracowanie historii tak bardzo mnie odrzucało.
„Tym razem potwór, którym jestem, którym się stałam, pociągnie kogoś za sobą. To ten mrok we mnie wlecze się za mną, gdziekolwiek nie pójdę, rozprzestrzenia się jak atrament po papierze.” – ach stary dobry welshmerz…
„Kocham go, ale nie jestem pewna, czy nadal jestem w nim zakochana.” – serio? Zawsze myslałam, że faza zakochania trwa kilka… miesięcy?
Nie zrozumcie mnie źle – samo przesłanie książki jest bardzo dobre i zupełnie się z nim zgadzam, ale nie jestem pewna, czy gdybym nie zajmowała się pisaniem recenzji (co znacznie zwiększa moje samozaparcie w przypadku lektur, które nie za bardzo mi odpowiadają), to czy miałabym szansę dotrzeć do tego przesłania. Obawiam się, że nie, bo wymaga to przebrnięcia przez prawie całą pozycję. A ja odpadłabym już na samym początku.
„Małżeństwo to praca, Cathy. Musisz nad nim pracować każdego dnia. Nigdy nie możesz odpuścić. Bycie w małżeństwie jest trudne. Czasem jest świetnie, czasem okropnie, ale zawsze chodzi o to, co z tego wyciągniesz. To, jak sobie z tym poradzisz, odróżni cię od innych par, które się poddały. Trzeba zawsze szczerze rozmawiać z partnerem. Rozwód jest łatwy, to pójście na łatwiznę.”
Nie jestem koneserką tego gatunku i może to nic odkrywczego, ale autorka stworzyła przedziwną dla mnie hybrydę – powieść erotyczną o przesłaniu dydaktyczno-moralizatorskim z elementami wattpadowego opowiadania.
Ta koncepcja niestety do mnie nie przemówiła. Spodziewałam się czegoś innego i zapewne stąd tyle rozczarowania – liczyłam na więcej fabuły i rozwinięcie wątku radzenia sobie z bezpłodnością. A mam wrażenie, że ta koncepcja stała się jedynie wymówką do napisania kontrowersyjnej powieści erotycznej, gdzie miłosny trójkąt i wyuzdany seks są główną osią tematu.
Mia Arher, Arsen, Warszawa: Wydawnictwo Szósty Zmysł, 2017, 520 s.
Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa Szósty Zmysł.