Wakajki Majki: Toruń cz. 1 – interaktywnie, legendarnie i pachnąco piernikami

Do Torunia mamy przysłowiowy „rzut beretem” (nieco ponad dwie godzinki drogi), a że to miasto urocze, było więc w czasach studenckich naszym sprawdzonym miejscem na dłuższe randki. Przynajmniej raz w roku wybieraliśmy się po zapasy pierników, na obowiązkowe piernikowe lody i spacer urokliwymi uliczkami niewielkiego Starego Miasta. Dlatego też w czasach pandemicznej odwilży wpadliśmy na pomysł jednodniowej wycieczki „na pierniki” – po raz pierwszy z Mają. I bardzo szybko okazało się, że Toruń tak bardzo obfituje w fantastyczne atrakcje dla dzieci, że jeden dzień to stanowczo za mało, by się nim nasycić – szacuję, że idealnie byłoby zatrzymać się w Toruniu na 3 dni, to mogłoby być super miejsce na długi weekend z przedszkolakiem. Dlatego też do Torunia z pewnością wrócimy jeszcze nie raz i to najchętniej w najbliższym czasie a nasze wycieczki będą tematyczne.

Tematem pierwszym uczyniłam więc toruńskie legendy, bo to świetny początek poznawania miasta. I został bardzo fajnie wykorzystany w toruńskich atrakcjach. Zapraszam więc na polecanko fajnych miejsc do odwiedzenia z dzieckiem przeplatane rekomendacjami dobrych książek na uzupełnienie tematu. Nie tylko dla najmłodszych!

Wstępem do wycieczki był towarzyszący nam podczas podróży audiobook „Legendy Toruńskie wierszem” Doroty Kazimierczak, czytany przez Katarzynę Piechocką-Empel. Kupiłam tą płytę przy jakiejś okazji w taniej książce i okazała się świetnym przygotowaniem „merytorycznym” do zwiedzania miasta. Na płycie znajduje się 12 legend – króciutkich, bo trwających od nieco ponad minuty do maksymalnie niecałych trzech. Co zaskakujące, to w zupełności wystarczy, bo opowiedzieć historię, szczególnie wpadającym w ucho, płynnym wierszem. Poznamy między innymi opowieść o krzywej wieży i powstaniu nazwy, kilka historii okołopiernikowych, o kocie – obrońcy miasta i sprytnym kucharzu Jordanie, o ratuszowym kalendarzu i aniele w herbie Torunia. Nie są to może wyjątkowo rozbudowane utwory, ale na sam początek przygody idealne.

Dorota Kazimierczak, Legendy Toruńskie wierszem – płyta CD audio, Toruń: Wydawnictwo Literat.

Legendy legendami, ale wycieczki do Torunia nie można nie zacząć spektaklem w Planetarium – oglądanie jasnych punkcików gwiazd na sferycznej powierzchni kopuły tego kolistego, ciemnego pomieszczenia to chyba jedno z moich najsilniejszych toruńskich wspomnień z dzieciństwa. Chyba udało mi się zapewnić takie i Majce, bo to jedna z pierwszych atrakcji, które wspomina pytana co widziała na wycieczce.

Na pierwszy raz wybrałam spektakl „Cudowna podróż”,  który na oko nie różni się wiele od moich wspomnień z wycieczek z tatą i okazał się idealny dla przedszkolaka. Warto pamiętać o wcześniejszej rezerwacji biletu, bo te znikają jak ciepłe pierniczki.

Tym razem nie zgłębiliśmy wszystkich kosmicznych tajemnic Planetarium, bo i nie byłam pewna czy ta tematyka Maję zainteresuje, ale koniecznie musimy wrócić tam kolejnym razem – na następny spektakl i multimedialne wystawy.

Drugim przystankiem była wizyta w Żywym Muzeum Piernika, gdzie przebrani w stroje z epoki edukatorzy (była nawet Korzenna Wiedźma!) podzielili się z nami historyczną wiedzą na temat przypraw i ich właściwości oraz metody wyrabiania ciasta i wypiekania ozdobnych pierników. Również pod względem praktycznym, bo każdy mógł wypiec swoje własne pachnące miodem ciasteczko. Dowiedzieliśmy się też co nieco na temat wypiekania pierników w XIX wieku, już z użyciem wielkich, ale jakże zmyślnych maszyn oraz zdobienia ciasteczek lukrem. Maja skusiła się również na samodzielne ozdobienie jednego z pierniczków (ta atrakcja jest dodatkowo płatna – 5 zł, o ile dobrze pamiętam). Ja tymczasem kupiłam na spróbowanie wypiekanych w muzeum pierniczków i okazały się najpyszniejsze na świecie, kolejnym razem koniecznie muszę zrobić większy zapas!

Jeszcze w samym sklepiku muzealnym wpadła mi w oko cudowna kartonówka Agnieszki Frączek „Toruńskie pierniki” z całkiem nowej serii „Legendy polskie”. Nie skusiłam się na nią, bo jednak Maja już dawno wyrosła z tego typu literatury, ale obiecałam sobie upolować ją z biblioteki po powrocie.

I było warto, bo poza absolutnie uroczymi ilustracjami Magdaleny Jakubowskiej znajdziemy w środku rymowaną opowiastkę o piekarzu Edku. Edek tym wyróżniał się spośród innych piernikarzy, że choć całymi nocami dwoił się i troił by upiec jak najwięcej pysznych pierniczków, klepał biedę, bo jakimś cudem rankiem nic z efektów jego pracy nie zostawało. Miał bowiem piekarczyk dobre serce i dokarmiał swoimi wypiekami wszystkie stworzenia, które się do niego zwracały – zarówno realne, jak i zupełnie bajkowe – pszczółki, mrówki, biedroneczki, ale też strachy na wróble czy smoki. I to właśnie oni, odwdzięczając się za edkową dobroć, pomogli mu przygotować najpyszniejsze – bo po raz pierwszy z dodatkiem miodu – smakołyki na wizytę króla.

Ze wszystkich pierniczkowych legend ta jest najprostsza i tak naprawdę najmniej z niej wynika, ale jest prześliczna wizualnie, bardzo baśniowa, melodyjnie opowiedziana i bezpieczna dla małego czytelnika (oraz odporna na jego ślinę i ząbki) – szczerze więc ją polecamy najmłodszym pierniczkożercom.

Agnieszka Frączek, Legendy polskie. Toruńskie pierniki, Warszawa: Wydawnictwo Mamania, 2021, 22 s.
~Książeczkę przeczytałyśmy w ramach wyzwania Wypożyczone 2021~

Łącząc temat pierniczków, legend i audiobooków, młodszym czytelnikom gorąco polecamy też nasze małe biblioteczne odkrycie – „Toruńskie pierniki”, tym razem z serii „Baśnie polskie”, czyli pierniczkową baśń pełną gębą – z krasnoludkami, wizytą króla i wielką miłością wyrażaną w katarzynkowych pierniczkach z serduszek. Opowieść ta została oparta o legendę o królowej pszczół, którą znaliśmy już w krótszej wersji z audiobooka pełnego toruńskich wierszyków.

Chociaż ta pozycja również jest całokartonowa – z grubej tektury i z bezpiecznie zaokrąglonymi rogami, ma zdecydowanie więcej tekstu. Dodatkowym atutem jest dołączona do książeczki płyta z całkiem przyjemnym audiobookiem – można więc słuchać bajki zarówno w aucie, jak i podczas przeglądania książeczki. A później poprosić o przeczytanie mamę, żeby upewnić się, czy aby na pewno drukowany tekst jest taki sam, jak na płycie.

Liliana Bardijewska, Ola Makowska, Baśnie polskie. Toruńskie pierniki, Kielce: Wydawnictwo Jedność, 2013, 20 s.

~Książeczkę przeczytałyśmy w ramach wyzwania Wypożyczone 2021~

Po przerwie obiadowej (wciąż nie umiem robić zdjęć jedzeniu, ja jedzenie zjadam. Pożeram. Pochłaniam) czekała nas ostatnia interaktywna atrakcja – Dom Legend Toruńskich. W jego piwnicach czekają opowiadacze dawnych historii, którzy przy pomocy rekwizytów i krótkich scenek odgrywanych przy czynnym udziale publiczności wprowadzili nas w nieco baśniowy, momentami zabawny, momentami trochę straszny świat toruńskich legend. Chyba każdy z uczestników miał szansę by wcielić się w jakąś postać – mieszczki, krzyżackiego rycerza, dzwonnik czy nawet… końskich kopytek. Maja byłą flisaczką, Łukasz trafił do lochu za bliżej nie sprecyzowane przewinienia, a mi przypadła rola Bachusa. Wiadomo, ma się ten pociąg do wina! Super wciągająca przygoda, polecamy bardzo.

A toruńskie opowieści zaintrygowały nas tak bardzo, że w „sklepiku muzealnym” nabyliśmy drogą kupna pięknie wydany „Legendarny Toruń” Nikodema Pręgowskiego. To gratka tym razem dla nieco starszych czytelników – zbiór 9 legend opowiedzianych na nowo – od tej najwcześniejszej, o założeniu Torunia w XIII wieku, przez krzyżackie, pierniczkowe, kopernikowe, kocie i żabie aż po opowieść o słoniach i zeppelinach z czasów międzywojnia. Jak na Agnieszkę Łakomczuszkę przystało, najbardziej lubię legendę o katarzynkach, Maja szczególnie upodobała sobie „O pladze żab” i dzielnym flisaku, który wywiódł płazy z miasta grą na praprzodku skrzypeczek. Ta książka to fantastyczny pomysł na wartościową pamiątkę z Torunia – każda z legend zakończona jest ciekawostką historyczną, wprowadzającą czytelnika w realia epoki, na marginesach wytłumaczono trudniejsze słówka (np. dawny instrument smyczkowy, prapradziadek skrzypiec to Fidel), a całość zakończona jest słowniczkiem występujących w książce postaci historycznych. A wszystko to w przepięknej, bardzo klimatycznej oprawie graficznej, pełnej działających na wyobraźnię ilustracji, na grubych, kremowych kartkach i w twardej oprawie. Aż muszę się rozejrzeć za podobnym wydaniem legend Gdańskich, bo jest mega.

Nikodem Pręgowski, Legendarny Toruń, Toruń: Wydawnictwo Na przykład, 2021, 80 s.

Jeśli jednak głód toruńskich opowieści wciąż Wam doskwiera, starszym czytelnikom polecam twór przedziwny i bardzo oryginalny – „Piernikajki czyli toruńskie piernikowe bajki” Katarzyny Kluczwajd. To całkiem obfita garść krótkich bajek, zupełnie współczesnych, ale opartych na legendach, prawdziwych historiach opowiedzianych ze swadą i wielką dawką słowotwórstwa, które tak lubię – pod tym względem chyba odnalazłam w autorce bratnią duszę! Wraz z sympatycznie magicznym TORasiem i innymi bohaterami poznamy co nieco faktów z dziejów Torunia, zwrócimy uwagę na detale, również te niemal całkiem na przestrzeni dziejów zapomniane, jak zegar słoneczny z toruńskiego ratusza, dowiemy się kim są piernikony czy pogrążymy się w domysłach na tematy wszelakie – od różnych wersji atrybutów herbowego anioła aż po kosmiczne dodatki potencjalnie stosowane przez piekarczyków podczas pierniczenia. A większość z historii poparta została dowodami ikonograficznymi w formie zdjęć – szkoda tylko, że głównie czarno-białych miniaturek, tylko kilka z nich znalazło się w pełnej krasie na kolorowej wklejce. A szkoda, chętnie bym się archiwaliom poprzyglądała bliżej. Na spragnionych większej dawki naukowego pierniczenia, czeka na końcu całkiem obfity wykaz tematycznej literatury fachowej i naukowej. Dla zagubionych znajdzie się również słowniczek pierniczkowej nowomowy w książce stosowanej oraz cały zbiór faktycznych faktów, osób i cytatów, które zostały wykorzystane i pojawiają się w piernikajkach mniej lub bardziej gościnnie.

Katarzyna Kluczwajd, Piernikajki, czyli toruńskie piernikowe bajki (niekoniecznie dla najmłodszych), Gdynia: Wydawnictwo Novae Res, 2018, 240 s.

~Książkę przeczytałam w ramach wyzwania Wypożyczone 2021~

Podczas spaceru na piernikowe lody będące ukoronowaniem dnia majkową uwagę przykuły szczególnie trzy miejsca – najwięcej czasu, bo dobre 20 minut i to z przystankiem w obie strony – spędziliśmy przy fontannie z żabami i Flisakiem, czyli bohaterem ulubionej toruńskiej legendy Mai. Wolno moczyć łapki, wrzucić grosik na szczęście, zatykać żabkom pyszczki i chlapać rodziców, czy może być coś lepszego?

Również pomnik Mikołaja Kopernika przed toruńskim ratuszem wzbudził zainteresowanie mojej przedszkolaczki, ale bardzo szybko został przyćmiony przez stojącego w pobliżu złotego osiołka, wymarzonego kompana do zdjęć i głaskania na szczęście, choć siadania na nim raczej nie polecamy. A to dlatego, że sympatyczny osioł stoi przy rynku na pamiątkę pręgierza o podobnym kształcie, o czym przypomina ostra krawędź ciągnąca się przez cały osi grzbiet, wykorzystywana do jednej z okrutnie pomysłowych średniowiecznych tortur.

A skoro już przy torturach jesteśmy, pamiętajcie, by mieć w zanadrzu jakiś czaoumilacz, by oczekiwania na posiłek albo upragniony pucharek z lodami (piernikowymi – gwóźdź programu!) ze zmęczonym przedszkolakiem nie zmienił się w czas jęczących tortur właśnie. Warto połączyć przyjemne z pożytecznym i plastycznymi łamigłówkami utrwalić zdobytą wiedzę – bardzo polecamy książeczkę z zadaniami „Poznaj Toruń”. Wśród zadań znajdziemy między innymi mapę centrum miasta, gdzie można pokolorować odwiedzone miejsca, herb i aniołki do pokolorowania, łączenie Kopernika po kropkach, poszukiwanie różnic, wykreślankę, labirynty z osiołkiem i pieskiem Filusiem, pierniczki do zdobienia, smoka, krzyżackiego rycerza i oczywiście flisaka z jego żabami do pokolorowania i szukania cieni.

Niestety książeczka jest całkiem spora – formatu A4 – wymaga więc przechowywania w maminej torebce, przyzwyczaiłam się już jednak do roli wielbłąda.

Krzysztof Tonder, Poznaj Toruń, Toruń: Wydawnictwo Literat, 32 s.

Planując wycieczkę „do miasta” pod kątem atrakcji dla dzieci, warto sprawdzić, czy miejscowość, do której się wybieracie figuruje w pełnym inspiracji i fenomenalnie ilustrowanym „Atlasie miast Polski”. Słupska, czyli miejsca naszej poprzedniej wyprawy akurat, nie było, za to Toruń już jak najbardziej.

Tym, co przyciąga wzrok do „Atlasu Miast Polski” jest jego genialne wydanie – duży format, świetne kolory i rewelacyjna szata graficzna (ten pomysł ze znaczkami pocztowymi z każdego miasta na okładce i w spisie treści jest przefantastyczny!). Książka składa się z 30 rozkładówek – każda z nich poświęcona innemu miastu. Poza króciutkim opisem, dana miejscowość została przedstawiona za pomocą miniaturek atrakcji z podpisami. A wybór owych wspaniałości skomponowany został w taki sposób, aby zainteresować dzieci. Kiedy między muzeami narodowymi, sławnymi postaciami i pomnikami znajdują się lokalne przysmaki (to coś dla mnie!), najlepsze lodziarnie, pijalnie czekolady, aquaparki, parki trampolin, teatry lalek, instytucje organizujące warsztaty dla dzieci, ogrody zoologiczne, parki, dinozaury w różnych formach i muzea zabawek i zabawy, dziecko nie ma możliwości nudzić się podczas rodzinnej wyprawy. 

Anna Rudak, Anna Garbal Atlas miast Polski, Warszawa: Wydawnictwo Nasza Księgarnia, 2019, 64 s.

Podczas kolejnej wizyty koniecznie musimy poświęcić więcej czasu na dokładniejsze zwiedzenie Planetarium i poświęcić więcej uwagi Kopernikowi.

Planujecie wyjazd do Torunia? A może byliście niedawno w okolicy?

Wakajki Majki: Słupsk i okolice

Tak strasznie byłam już spragniona jakiegoś wyjazdu a nasz mały długoweekendowy wypad cieszył mnie tak bardzo, że aż nabrałam ochoty, by zabawić się w blogerkę podróżniczą. Witajcie więc w nowym cyklu pt. „Wakajki Majki”. Będzie dzieciowo (jak już sama nazwa wskazuje), nieregularnie i raczej sezonowo (bo i nie podróżujemy jakoś szczególnie często) oraz ze sporym udziałem książek, bo ja książki wetknę wszędzie. Zapraszam na wpis pierwszy:

Wyprawa pierwsza: Słupsk i okolice

ZAMEK RYCERSKI W KRĄGU

Docelową destynacją naszego pierwszego od prawi dwóch lat wyjazdu był przemianowany na hotel zamek rycerski w Krągu. Albo w Kręgu, bo i z taką odmianą się po drodze spotkałam. W każdym razie miejscowość nazywa się Krąg i jest w niej malowniczy zamek nad niewielkim jeziorkiem.

Historia samego pomysłu na wyjazd jest dość banalna, „wyskoczyła mi” reklama oferty z portalu pośredniczącego w rezerwacji hoteli i pomyślałam, że w sumie nie mamy daleko to fajny pomysł na atrakcję z okazji dnia dziecka dla mojej małej księżniczki. Skusiliśmy się więc na 3 noce w renesansowym zamku. I prezent się udał, przedszkolaczka była zachwycona tym miejscem.

Warto wspomnieć, że poza samym spaniem w zamku i atrakcjami takimi jak gra w bilard, wędkowanie, czy rowery wodne, które oczywiście również przyciągają dziecięcą uwagę, hotel jest wyposażony również w komnatę zabaw z basenem z kulkami, zabawkami i grami planszowymi oraz niewielki zewnętrzny plac zabaw. Na obiady był kurczak i spaghetti, na desery lody, truskawki i naleśniki, czego chcieć więcej.

Nie byłabym oczywiście sobą, gdybym nawet na krótki wyjazd nie spakowała książek. Oczywiście tematycznie! Do majkowej torby trafił więc nasz nowiutki nabytek – „Rok na zamku” Nikoli Kucharskiej.

W przeciwieństwie do na przykład „Roku w lesie”, wyszukiwanka o zamku nie przekazuje wiedzy, a skupia się na baśniowości. Nie znajdziecie w niej realiów życia w średniowiecznej warowni ani prawdziwych historii, zamek został tu przedstawiony bardziej jako teatralna scenografia pozwalająca zaszaleć dziecięcej wyobraźni. Nie brak tu smoków, złotożernych skrzatów, czarownic, magicznych napojów, duchów i żab do całowania.

Tak, jak wszystkie części serii „Rok w…” książka składa się z 12 rozkładówek przedstawiających tą samą scenerię – przekrój zamku – każdego miesiąca roku. Zabiegiem, który bardzo mi się podoba, jest pokazywanie różnych pomieszczeń, dzięki czemu w kwietniu możemy zajrzeć do kuchni, a w marcu ten widok jest zasłonięty przez przejeżdżający wóz kupca. W styczniu widzimy dobrze co się dzieje w Sali tronowej i jadalni, a w lutym te pomieszczenia zakryte są fasada budowli z dekoracyjnymi witrażami, bo jedno z głównych wydarzeń sceny z tego miesiąca – podjęcie delegacji innego królestwa – dzieje się na dziedzińcu. Poza rozkładówkami poświęconymi miesiącom, książkę otwierają strony z krótkim przedstawieniem wszystkich bohaterów, a zakończona jest bonusem w postaci zadania na spostrzegawczość – poszukiwań przekąsek w zamkowej kuchni.

Mały czytelnik może śledzić losy bardzo równoważnych bohaterów – zarówno romantyczne, polegające na spełnianiu marzeń, uskrzydlające i zabawne, jak i bardziej ponure, złośliwe, prowadzące do sporów i waśni, a nawet wojny i zniszczenia.

Wspaniała pomoc do snucia historii dziecku i nauki samodzielnego wymyślania, przypuszczania i opowiadania. A przy okazji niezła gimnastyka dla cierpliwości i spostrzegawczości i spora dawka świetnych ilustracji.

Nikola Kucharska, Rok na zamku, Warszawa: Wydawnictwo Nasza Księgarnia, 2021, 28 s.

Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa Nasza Księgarnia.

Niemniej jednak nie jesteśmy typem podróżnika spędzającego wyjazd na relaksie na słonku, a raczej takim, którego „nosi”. Objechaliśmy więc okoliczne atrakcje.

SŁUPSK

Pierwszym i zarazem ostatnim naszym przystankiem był Słupsk, który odwiedziliśmy zarówno jadąc do Krągu, jak wracając do domu do Gdańska. Pierwszego dnia odwiedziliśmy to niewielkie miasto w poniedziałek, czyli w dzień zamknięcia muzeów. Skupiliśmy się zatem na zwiedzaniu atrakcyjnym dla Majki. Słupsk ma fantastyczną trasę zwiedzania dla dzieci Szlakiem Słupskiego Niedźwiadka. Wyprawę zaczynamy w centrum informacji turystycznej, tuż obok ratusza miejskiego, gdzie odbieramy książeczkę – przewodnik, który poprowadzi nas przez całe miasto od jednego misia do drugiego. A niedźwiadkowe rzeźby umiejscowione zostały przed najważniejszymi punktami miasta (także najważniejszymi z punktu widzenia dziecka, jak rozległy park pełen placów zabaw) i udekorowane w sposób podkreślający cechy, z których Słupsk jest dumny i z których słynie  – m.in. znajdziemy misia witkacowskiego, misia podkreślającego ideę wielowyznaniowości, czy nawiązującego do… najstarszej pizzerii w Polsce! Mój ulubiony znajduje się pod miejską biblioteką, znajdującą się w odbudowanym i zaadaptowanym do tej funkcji gotyckim kościele. Po znalezieniu każdego z misiów naklejamy w książeczce odpowiednie przedstawienie niedźwiadka na mapę. A po znalezieniu wszystkich należy wrócić do informacji turystycznej by odebrać Dyplom Zdobywcy Słupskiego Niedźwiedzia. W samej książeczce są również kolorowanki, labirynty, szukanie różnic i inne czasoumilacze dla malucha w podróży, czy podczas oczekiwania na jedzonko przy restauracyjnym stoliku. Warto mieć w torebce małe kredki.

Misiowy przewodnik pozwolił nam poznać miasto na tyle dobrze, że kiedy wróciliśmy do niego w drodze powrotnej, nie mieliśmy najmniejszego problemu z poruszaniem się. A wrócić musieliśmy koniecznie, żeby obejrzeć kolekcję dzieł Witkacego.

Czwartek, tuż przed wieczornym powrotem do domu, był więc mamowym dniem muzealnym. I chociaż martwiłam się, czy Maja wytrzyma małe tournée po oddziałach Muzeum Pomorza  Środkowego w Słupsku, ale dała radę i zgodnie z planem odwiedziliśmy wszystkie trzy. Nie bez znaczenia były w tym przypadku atrakcje dla dzieci. Na każdym z pięciu pięter Białego Spichlerza, gdzie eksponowane są obrazy Witkacego i dzieła inspirowane jego twórczością, znajdowało się „coś dla dzieci”. Puzzle (standardowe i olbrzymie), szukanie na wystawie dzieła sztuki przedstawionego przed wejściem w sposób dotykowy (nie do końca była to tyflografika, ale podobne), czy kącik rysunkowy w którym można przygotować swój własny portret w witkacowskim stylu i umieścić go na specjalnie przygotowanej wystawie. Majce bardzo podobały się również krótkie, teatralne filmiki przed każdą z galerii, w których aktorzy wcielali się w przewodników zachęcających do obejrzenia wystawy. M.in. jedną z takich „odegranych” postaci był duch Neny Stachurskiej.

Do pięknej czasowej wystawy XIX-wiecznej mody damskiej „Na balu i z wizytą” w budynku Zamku Książąt Pomorskich przygotowano magnetyczną układankę pozwalającą maluchowi „ubrać” modelkę w dowolną kreację, podczas gdy rodzice czytali o historii oraz wydawnictwo edukacyjne w formie ubieranki-wycinanki do zabawy w domu. Natomiast kolekcja zabytkowych sztućców, która była dla mnie ogromnym zaskoczeniem – jest świetna, polecam bardzo mocno! – była atrakcyjna dla dziecka ze względu na samą formę ekspozycji. Część eksponatów umieszczono w szufladach kredensów, dzięki czemu Majka mogła samodzielnie je otwierać i dokonywać małych „odkryć”, co bardzo ją wciągnęło i zaciekawiło. Co chwila pytała do czego służą poukrywane w szufladach (i tym samym na idealnej dla dziecka wysokości) łyżeczki, widelczyki, nożyczki, siteczka… był tam nawet sierp do cytryny!

Wystawa „Na balu i z wizytą. Moda damska w XIX wieku” będzie otwarta do 31 sierpnia 2021.
Wystawa sztućców jest nową wystawą stałą w Zamku Książąt Pomorskich.

Jeśli chodzi o jedzenie, to trafiliśmy do dwóch bardzo klimatycznych i strasznie pysznych miejsc, które mogę Wam polecić – wege bistro „Czajka” i restauracji libańskiej Byblos Mezzo House. Niestety nie jestem najlepszym blogerem jedzenowym, bo jak widzę pyszności, to je pożeram, a dopiero potem mi się przypomina, że może mogłam wcześniej zrobić zdjęcie. Kto wie, może w końcu się tego nauczę. Niemniej jednak oba miejsca gorąco polecamy –  również z dzieckiem, bo i z obu nasza przedszkolaczka wyszła najedzona i zadowolona, choć nie miały typowo dziecięcych propozycji w menu.

I jeszcze ciekawostka – w Słupskim Teatrze Lalki „Tęcza” wystawiają spektakl „Niesamowite przygody niesamowitych skarpetek” na podstawie książek Justyny Bednarek, które uwielbiamy. Niestety zorientowałam się za późno i nie było już biletów, nad czym strasznie ubolewaliśmy. Wygląda na to, ze będziemy musieli jeszcze kiedyś do Słupska wrócić.

ZOO CHARLOTTA

Sam dzień dziecka, który akurat wypadał we wtorek, postanowiliśmy spędzić w ZOO w Dolinie Charlotty. Samo ZOO nie należy do szczególnie dużych, ale na uwagę zasługuje sposób jego zwiedzania. Spora część zwierząt, zamiast w klatkach, rozlokowana została na wysepkach na sztucznym jeziorze, gdzie każda wyspa została poświęcona zwierzętom z innej strefy klimatycznej, a oglądać je można z niewielkich stateczków wycieczkowych wraz z komentarzem przewodnika w ramach „Wodnego Safari”. Dodatkową atrakcją rejsu jest przystanek na wyspie lemurów, które można pogłaskać, jeśli akurat zechcą podejść do zwiedzających i okazać im nieco atencji. W naszym przypadku nie zechciały, ale i tak można było obejrzeć je z odległości kilku kroków. Alternatywą dla podróży statkiem między wyspami jest obejście jeziorka naokoło. Nam jednak nie starczyło na drugie kółka czasu, gdyż uwagę Majki przyciągnął bardzo fajny plac zabaw (na terenie ZOO są dwa, naprawdę spore i fajnie wyposażone). Ponadto ogród oferuje możliwość wejścia do woliery z egzotycznymi ptakami, które dla odmiany bardzo chętnie wchodziły z nami w interakcje. Maja nieźle wsiąknęła też w „Krainę Bajek”, czyli część ogrodu zoologicznego, gdzie w chatkach z rzeźbionymi przedstawieniami bohaterów klasycznych opowieści można było posłuchać audiobooków (a te Majka uwielbia) obserwując małe zwierzątka. Przy cokole poświęconym Calineczce odkryłam i pokochałam nutrie.

W innej części doliny znajduje się fokarium, czyli główną atrakcję dnia dla mojej małej miłośniczki foczek. Załapaliśmy się na bardzo fajny trening medyczny i karmienie mieszkających tam fok szarych zupełnie bez tłumów, a Maja uzupełniła swoją kolekcję fok o nowy pluszowy egzemplarz.

LABIRYNTY W PAPROTACH, LEONARDIA

W środę postanowiliśmy objechać okoliczne dziecięce atrakcje. Zaczęliśmy od znalezionego nieco przypadkiem gospodarstwa edukacyjnego „W labiryntach” w miejscowości Paproty. Pojechaliśmy tam dość spontanicznie i „na dziko”, jak się bowiem okazało jest to atrakcja dla grup zorganizowanych (mogą być również grupy rodzinne!) i konieczna jest wcześniejsza rezerwacja. Mimo to powitano nas z otwartymi ramionami, zaopiekowano się nami i podczas zwiedzania największego z labiryntów mogliśmy podłączyć się na trochę do grupki przedszkolaków i wraz z nimi szukać ukrytych w labiryncie flag. Najpierw trzeba było jednak ten labirynt znaleźć! Otrzymaliśmy pierwszą wskazówkę i kierując się niebieskimi strzałkami na kamieniach ruszyliśmy ścieżką przez lasy i bagna zapisując po drodze tajemnicze symbole, z których na koniec odszyfrowaliśmy hasło. W Paprotach labiryntów jest mnóstwo  niektóre mają tylko jedno wyjście, w innych pełno ślepych zaułków, jeszcze inne trzeba zbudować samemu. A ponadto znajdzie się i miejsce na ognisko z kiełbaskami i katapulty do bitwy na balony z wodą. Bardzo fajne miejsce do odwiedzenia większą grupą i wymarzone na jednodniową wycieczkę szkolną czy przedszkolną, jeśli akurat jesteście w okolicy.

Drugim wartym uwagi parkiem edukacyjnym, jaki odwiedziliśmy, była Leonardia – przestrzeń na świeżym powietrzu wypełniona wykonanymi z drewna grami, łamigłówkami i atrakcjami o różnym stopniu trudności, zarówno jedno, jak i kilkuosobowych. Są tam gry zręcznościowe, wymagające logicznego myślenia, oparte na rywalizacji i kooperacyjne. Jedyne, co jest potrzebne, to dobra pogoda, a ta trafiła nam się idealnie. Kręciliśmy się w kółku jak chomiczki, ostrzeliwaliśmy przeciwnika z różnej wielkości katapult i kusz, budowaliśmy most bez użycia narzędzi, po raz kolejny przechodziliśmy labirynty – tym razem niewielkie, ale wymagające wielkiej zręczności. Można też spróbować swoich sił w odtwarzaniu wynalazków Leonarda da Vinci.

Leonardia jest czynna od 1.05 do 30.09 i nie wymaga wcześniejszej rezerwacji. Za to zarezerwujcie sobie na nią przynajmniej 3 godzinki, bo gier jest prawie 100.

Przy okazji tematyki gier i łamigłówek chciałabym jeszcze polecić Wam jeden gadżet, który bardzo ułatwił nam wyjazd. A przynajmniej znacznie zmniejszył poziom dzieciowego jęczenia. Nieco mniejszy niż układanki z Leonardii, ale wymagający takiej samej ilości główkowania.

Torebkowa wersja łamigłówki SmartGames. Tytułów tych podróżnych układanek magnetycznych jest całkiem sporo i długo nie mogłam się zdecydować, który chcę najbardziej. W końcu wybór padł na „Arkę Noego”, bo akurat była dostępna stacjonarnie (a kupowałam właściwie tuż przed wyjazdem. I przed dniem dziecka…) i dla dzieci od 5 roku życia  – tym razem bardzo zależało mi na grze, która poza zadaniami stanowiącymi wyzwanie będzie też miała opcje łatwe dla zmęczonego podróżowaniem móżdżku. I nieskromnie przyznam, że to był świetny zakup, bo dobrze bawiła się cała rodzina.

Docelowo myślałam o niej jako o rozrywce do auta w czasie podróży. Szybko okazało się jednak, że mimo braku liter Maja źle się czuje skupiając na niej uwagę w jadącym aucie. Została więc rozrywką na wieczory i poranki w hotelu oraz nieocenionym ratunkiem podczas oczekiwania na posiłek w restauracji.

Gra składa się z plastikowych 10 elementów o różnych kształtach i koloru z przedstawieniami zwierząt. Każde zwierzę ma swoją parę tego samego gatunku (i na płytce w tym samym kolorze), a naszym zadaniem jest upchnąć wszystkie te (czasem wielkogabarytowe) zwierzaczki na ograniczonej powierzchni Arki Noego. Każde zadanie rozpoczynamy od ułożenia w Arce zwierzęta lub zwierząt (ich liczba zależy od poziomu trudności zadania), które zostały podane, a następnie musimy dopasować resztę kierując się trzema zasadami:
1. pary zwierząt na płytkach tego samego koloru muszą się stykać;
2. wszystkie zwierzęta muszą być ustawione w prawidłowej pozycji – łapami na dół;
3. żadne zwierzę nie może wystawać z arki, a każde z zadań ma tylko jedno prawidłowe rozwiązanie.

I chociaż jest to układanka dla dzieci od 5 roku życia i Maja bez większej frustracji i pomocy z naszej strony (choć czasem trzeba było nieco się nagłówkować) ułożyła pierwsze 13 zadań, to były i takie, które i mnie sprawiły trudność.

Zasania podzielone są na 4 poziomy zaawansowania, po 11-12 łamigłówek w każdym: Starter (1-12), Junior (13-24), Expert (25-36), Master (37-48). I te końcowe są naprawdę ciekawe, jedno zajęło nam dobre pół godziny! To była rozrywka dla całej naszej rodziny (chociaż przecież z założenia jednoosobowa) a z pewnością nie rozwiązaliśmy dotychczas więcej, niż połowy zadań.

Z pewnością za jakiś czas skuszę się  na kolejny tytuł z tej serii. Szczególnie korcą mnie „Rafa koralowa” i „Dziura w serze”.

Noah’s Ark. Magnetic puzzle game
Autor: Raf Peeters
Ilustracje: Hans Bloemmen

Ilość elementów: 10 (5 par zwierząt)
Sugerowany wiek: 5+
Liczba graczy: 1
Poziomy trudności: 4
Wydawnictwo: SmartGames

Dokąd wybieracie się na wakacje? Macie na liście swoich ulubionych miejsc takie mniej popularne, troszkę ukryte skarby?

Bajki Majki: „O Fretce, która dała się porwać wiatrowi” Marta Guśniowska

Książka o tchórzowatej Fretce była dla mnie wielkim zaskoczeniem. Spodziewałam się uroczego, ale niedługiego picturebooka, z niewielką ilością tekstu i masą ilustracji. Tymczasem ilustracje są, jak najbardziej, śliczne bardzo i występują całkiem często, ale przede wszystkim mamy tu mnóstwo tekstu – cała książka ma ponad 50 stron! Nie udało nam się przeczytać jej „na raz” – chociaż Majka docenia dłuższe historie, to jednak moje gardło zaniemogło i musiałyśmy rozłożyć tą przygodę na dwa wieczory. A właściwie kilka przygód.

Fretka nie należy do najodważniejszych zwierzątek na świecie. Ani nawet w swoim lesie. Wręcz przeciwnie, unika wszelkich zagrożeń, jak tylko się da. W ogóle nie wychodzi z domu (w końcu świat jest pełen niebezpieczeństw!) i nie nawiązuje kontaktów z innymi zwierzętami. Nigdy nie była na przyjęciu i żadnego nie organizowała, nawet swoich własnych urodzin, a o dalekich podróżach lubi tylko czytać w bezpiecznym zaciszu własnego domku. Jej życie było więc uporządkowane i całkiem szczęśliwe, ale też samotne.

Az do momentu, kiedy zdecyduje się otworzyć wszystkie zasuwki i skobelki w drzwiach przed dobijającym się w potrzebie gołębiem pocztowym. A od otwarcia drzwi zostaje już tylko moment, by zostać porwaną w nieznane przez psotny, towarzyski wiatr, który decyduje się wyrwać naszą bohaterkę z czterech ścian i pokazać jej świat.

W ten sposób nasza bohaterka trafi w zupełnie różne zakątki ziemi i pozna jej mieszkańców, a każda znajomość nauczy ją czegoś nowego i każda stanie się zaczątkiem pięknej przyjaźni. Na swojej drodze trafi na nieustraszoną i bardzo pewną siebie Ćmę, której uświadomi, że każde, nawet najbardziej odważne stworzenie się czegoś boi. Spotka Pingwina-pesymistę, z którym odkryją, że warto czasami spodziewać się dobrych rzeczy, oraz strachliwego Strusia niespodziewającego się ani trochę, że przyjaciele mogą czekać tuż za krzakiem. Cudem uniknie też zjedzenia przez rodzinę Lwów, gdzie dowie się, że strach nie zawsze jest czymś złym i mamy małych urwisów dobrze o tym wiedzą.

A kiedy już wróci do siebie – odmieniona podróżami, zdecydowanie odważniejsza i spragniona świata, znajdzie w swoim domku coś, czego ani trochę się nie spodziewała…

Zabawna, lekka jak powiew wiatru i bardzo sympatyczna opowieść o ostrożności, przełamywaniu własnych lęków oraz radości z poznawania ludzi (a raczej zwierząt) i świata. O budowaniu przyjaźni i wytaczaniu swojej własnej ścieżki. A wszystko to w towarzystwie cudnych ilustracji – szczególnie filiżanka z herbatką pojawiająca się w książce nie raz i nie dwa, jest moją prywatną faworytką.

Gorąco polecamy wszystkim przedszkolakom (i tym ostrożnym i tym stale ciekawym świata), bo chociaż to już całkiem długi tekst, łatwo można go podzielić na osobne przygody i spędzić z nią kilka wieczorów.

Marta Guśniowska, O Fretce, która dała się porwać wiatrowi, Warszawa: Wydawnictwo Wilga, 2021, 56 s.

Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa Wilga.

Bajki Majki: „W drogę!” Karolina Ponzo

Nigdy nie ukrywałam, że jestem raczej tchórzowatą matką i zdarza się, że przeraża mnie kontakt mojej córki z nożem do masła i oblodzonymi schodkami, a co dopiero z całym olbrzymim światem.

Dlatego też ta książeczka jest bardzo dla mnie (a Bobasa korzysta zupełnie przy okazji i wcale, ale to wcale nie jest pretekstem!). To opowieść o małej dziewczynce – mieszkającej praktycznie po sąsiedzku i tylko miesiąc starszej od Majki – podróżującej z mamą po wielkim świecie. Bo Karolina Ponzo świata się nie boi, a do Meksyku z dzieckiem wybiera się tak, jak ja na osiedlowy plac zabaw. Tylko ona zabiera mniej bagaży :D

Mila – córeczka Karoliny i główna bohaterka książki – od maleńkości zwiedza fantastyczne miejsca. I jest przy tym świetnym przewodnikiem, zarówno po stronach książki, jak i po odwiedzanych za ich pośrednictwem miejscach! Dzięki niej możemy się dowiedzieć gdzie można kąpać się ze słoniami, jakie owoce najlepiej smakują w Meksyku, jakiego koloru kraby przemykają po kenijskich plażach,  gdzie ulice rozbrzmiewają porywającą do tańca muzyką i czy trudno wypatrzeć morskiego żółwia. Najlepiej od razu zaopatrzcie się w globus, bo maluchy bywają wyjątkowo dociekliwe, jeśli chodzi o opowieści o egzotycznych krajach.

Bo „W drogę!” cudownie rozszerza słownictwo, czego zdążyłam już zaobserwować pierwsze efekty podczas wyboru rogalika w Lidlu („Mamo, to jest krłasąt!”). Uważajcie rodzice! Będziecie musieli tłumaczyć znaczenia takich słów, jak bungalow, cywilizacja, salsa czy fasada (to akurat miałyśmy już za sobą – dziecko spaczone historią architektury od maleńkości…). Wytłumaczycie też gdzie leży Bali (i w Indonezji nie będzie wystarczającą odpowiedzią), kim są guźce i Masajowie! Na pewno będzie pouczająco, więc zawczasu lepiej sami dobrze się przyuczcie!

Dopełnieniem tekstu są ilustracje zajmujące całe strony od góry do dołu. Ilustracje tak bajkowe, że przedstawione na nich miejsca i stworzenia wydają się być wręcz nie z tego świata. Wydaje mi się, że Ewelinie Wajgert idealnie udało się uchwycić magię, jaką są cuda natury przepuszczone przez nieskrępowaną wyobraźnię dziecka. Jestem wielką fanką pstrokatego pancernika, a moja Majka szczególnie upodobała sobie… zwierzątka z chmur i kształty ułożone z gwiazd.

Ale wiecie co podobało mi się najbardziej? Przesłanie. Bo cały ten ogromny, różnorodny świat pełen barw, języków, stworzeń i dźwięków, ani trochę nie przeraża małej dziewczynki, dopóki trzyma ona za rękę swoją mamę. Wszędzie jest dobrze, byle z mamusią. I nie ważne, czy polecimy na drugą stronę globu, czy rozłożymy koc na łące za domem – mama zawsze będzie tą osobą, która pokaże swojemu małemu odkrywcy cuda tego świata.

Karolina Ponzo, W drogę!, Gdańsk: Karolina Ponzo, 2018, 32 s.