Bajki Majki: „Bazyl i Licho” Marta Kisiel

Jak nie przepadam za formą opowiadań, tak o Małym Lichu czytałabym nawet haiku i nie ma chyba innego bohatera, po którego przygody biegłabym do księgarni tak entuzjastycznie (a kiedy widzicie mnie biegnącą, to znak, że coś się dzieje – najprawdopodobniej albo dają coś naprawdę dobrego albo naprawdę trzeba bardzo szybko uciekać).

Małe Licho kocham miłością przeogromną, przepuchatą i słodką jak serniczek od pierwszego spotkania. Poniżej możecie przeczytać recenzje poprzednich książek, w których występuje ten stale kichający anioł stróż z włosami z lamety

Dzieciowe:
„Małe Licho i Tajemnica Niebożątka”
„Małe Licho i anioł z kamienia”
„Małe Licho i lato z diabłem”
„Małe Licho i babskie sprawki”

Dorosłe:
„Dożywocie”
„Siła niższa”
„Oczy uroczne”

——————————————————————————————-

W przeciwieństwie do powyższych książek, tym razem mamy do czynienia ze zbiorem ośmiu krótkich opowiadań poświęconych naprzemiennie dwóm tytułowym bohaterom – czortowi Bazylowi i aniołowi Lichu. A każde z nich niesie ze sobą ważne przesłanie – od tych najzupełniej błahych, dotyczących choćby pilnowania swoich papierków podczas spaceru po lesie, przez fundamentalne, jak nie zapuszczanie się samemu w głuszę czy nie kwestionowanie innych aż po takie rozgrzewające serduszko jak kubeczek ciepłego kakałka – o tym, że można świętować po swojemu czy że nie wszystko spoczywa na naszych barkach.

Każdy z bohaterów przeżywa jedną ze swoich przygód o każdej porze roku – mamy tu więc więc i wiosenne budzenie się przyrody do życia i letni dostatek, pełen zabawy urok Halloween i jesienne przysmaki, a także wciskanie się w zimowe sweterki i czar Świąt.

A i jak to u Marty Kisiel z fantastycznością bywa – w każdym z opowiadań, nasi bohaterowie spotykają innego niesamowitego stwora prosto ze słowiańskich legend i mitów. Młodzi czytelnicy dowiedzą się więc jakiej ceny za muzyczny talent może zażądać od nas ankluz, jak nie obrazić domownika i czym zagrażają ludziom rusałki, poznają przepis na wyhodowanie chowańca, zadziwią się dziwem, wraz z Lichem spróbują złapać jaroszka i okiełznać nudę. Wszystkie te niezwykłe stworzenia zostały również zebrane w krótki przewodnik opatrzony równie niezwykłymi ilustracjami Marcina Minora.

I może nie jest to równie pochłaniająca lektura, co powieści, ale ma w sobie ten unikalny czar ubierania poważnych tematów w fantastycznyżakiecik słowiańskiej niesamowitości z humorystycznym sznytem i magię rozgrzewania serduszka. Jako sympatyczne uzupełnienie cyklu sprawdza się więc idealnie.

Niedługie opowiadania będą też dobrą zachętą do podejmowania pierwszych poważniejszych prób samodzielnego czytania.

Marta Kisiel, Bazyl i Licho, Warszawa: Wydawnictwo Męta, 2022, 160 s.

Czas na czytanie: PRZEDPREMIEROWO: „Oczy uroczne” Marta Kisiel

Moja ekscytacja na samą myśl o tej książce była przeogromna, a entuzjazm podczas odbierania przesyłki porządnie wystraszył kuriera. Rzuciłam wszystko i dosłownie pożarłam. A teraz mi żal, że już się skończyło.

Chociaż żeby być zupełnie szczerym, gdzieś w głębi duszy miałam względem tej książki pewne obawy. W porównaniu z historią z Lichotki, „Szaławiła” nie zrobiła na mnie wielkiego wrażenia, nie tylko dlatego, że była opowiadaniem (a ja nie do końca umiem w opowiadania), ale jak zwykle nieszczególnie przekonuje mnie kobieta jako główny bohater. Szczególnie, jeśli mości się na zgliszczach opowieści, która skradła mi serce.

Nie da się ukryć, że jednak Konrad jest mi zdecydowanie bliższy i znacznie łatwiej było mi się z nim utożsamiać, niż z waleczną szaławiłą nie do zdarcia. Tak samo, jak wciąż przedkładam kichające anioły nad czorty z wadą wymowy, choć te drugie też są do serca przytul. Ale kiedy wiłę ogarnął słuszny gniew na ludzką głupotę, to aż mną miotało po pokoju. Oj, w tym temacie nie trudno jednak znaleźć między nami kilku podobieństw.

Mimo zmiany obsady, konwencja utworu nie pozwala zapomnieć, że to jednak kolejna część tego samego cyklu. I chociaż Odę lubię troszkę mniej, niż Konrada, a Bazyla troszkę mniej, niż Licho, to jednak wciągnęłam się momentalnie i nie byłam w stanie się oderwać. To równie dobra część, co dwie poprzednie. Wciąż ten sam humor, ten sam klimat i ten sam urok.

W odróżnieniu od wcześniejszych tekstów z tej serii, nie ma tu aż tylu nawiązań do rodzicielstwa i błędów wychowawczych, choć te wciąż się pojawiają. W końcu co ty to była za frajda, gdyby olbrzymi, rogaty demon nie troszczył się o główną bohaterkę niczym przykładna mama kwoka? Tym razem znajdziemy tu więcej na temat poszukiwania siebie i swojej drogi, życiowych wyborach, oraz zmaganiu się z dziedzictwem, wychowaniem i przeszłością. Jest trochę smalenia cholewek i mnóstwo awantur. I pączki. Ale przede wszystkim dość gorzka refleksja nad postępującym brakiem rozsądku i złudnym poczuciem bezpieczeństwa objawiającym się tak popularnym ostatnio ruchem antyszczepionkowym.

Bo jest to przede wszystkim książka o zarazie. Oby nie okazała się prorocza, bo nie wiem, czy znajdzie się jakaś dzielna wiła, która w parze z demonem ocali nas przed kłopotami, które możemy sami na siebie sprowadzić.

Tylko Rocha mi było mało. Ale jak już był, to wymiatał, skubaniec.

Marta Kisiel, Oczy uroczne, Warszawa: Wydawnictwo Uroboros, 2019, 320 s.
(premiera 13.03.2019)

Recenzja powstałą dzięki uprzejmości Wydawnictwa Uroboros.

Czas na czytanie: „Diabelski młyn” Aneta Jadowska

Z każdym kolejnym tomem coraz bardziej doceniam tą serię i wreszcie mogę szczerze przyznać, że moje „sięganie z ciekawości” zmieniło się w „sięganie po fajną rozrywkę”. Trochę zajęło mi przyzwyczajenie się „Nikity”, bo jest to jednak specyficzny twór, ale można przywyknąć do uszczypliwej sympatii między bohaterami, licznych nawiązań do popkultury (swoją drogą zastanawiam się trochę w jaki sposób te teksty będą się starzeć, czy za kilkanaście lat aluzje będą wciąż tak czytelne?), nieco gimnazjalnej fascynacji subkulturą gotycką (była już gotycka księżniczka-hakerka, teraz czas na gotyckiego księcia magów) i głównej bohaterki z problemem egzystencjalnymi.

Co więcej, nawet ilustracje przestają mnie już drażnić! Może dlatego, że Nikita w końcu przestała być przedstawiana z wyrazem twarzy typowym dla ludzi odwiedzających toi-toie na kilkudniowych festiwalach.

Głównym powodem mojej sympatii, nie tylko dla „Diabelskiego Młyna”, ale dla całej serii jest traktowanie kolejnych tomów jako odrębnych przygód, napisanych niemalże jako samodzielne historie – za każdym razem w innym, bardzo charakterystycznym miejscu, z innymi bohaterami drugoplanowymi i odmiennym celem podróży. I chociaż ze względów fabularnych trzeba czytać je po kolei, to myślę, że kiedy za rok sięgnę po następny tom, nie będę miała problemu ze zorientowaniem się w akcji.

Trzeci tom zabiera czytelnika w zupełnie inny zakątek magicznego świata Jadowskiej – na dzikie, nieprzewidywane Bezdroża i Rubieże (które w pierwszym momencie skojarzyły mi się trochę ze Sferami Poza Czasem u Kossakowskiej) pełne halucynogennych lasów, magicznych zagajników i z zatrważającym niedoborem stacji benzynowych. Wraz z głównymi bohaterami dołączamy do cygańskiego taboru ludzi uzależnionych od bycia w drodze i pomagamy tchnąć nieco życia w nawiedzone i piekielnie mściwe wesołe miasteczko.

I chociaż akcja wciąż bardziej przypomina mi grę RPG z kolejno wypełnianymi misjami i questami do odhaczenia, nauczyłam się już czerpać przyjemność z tego rodzaju pomysłu na fabułę. Większy problem wciąż mam z nieśmiertelną główną bohaterką, Która Zawsze Wygrywa i Wszyscy Muszą Się o Nią Troszczyć. Chociaż przyznaję, że tym razem całkiem zapunktowała u mnie docenieniem ludzi, których ma wokół siebie. Może jeśli w kolejnym tomie przystopuje nieco z samobiczowaniem, to nawet się polubimy. Na całe szczęście wokół jest tylu fajnych bohaterów, że marudna Nikita nie psuje całokształtu.

To też może trochę moja wina, bo spodziewałam się raczej strzelanki, niż dramatu psychologicznego o zaprzyjaźnianiu się ze swoim drugim, krwiożerczym ja, skutkach skopanego dzieciństwa i amnezji.

A jeśli komuś wciąż mało wrażeń, to w trzecim tomie czekają wróżby z fusów, karuzele pokazujące przyszłość i przeszłość (nie wiadomo co gorsze), demony i leśne wróżki, harem Cygańskiego Księcia, przeklęte diamenty, sąd wojskowy prosto z Asgardu, bardzo brzydkie eksperymenty na ludziach i pewien szalenie sympatyczny smok (a jak powszechnie wiadomo KOCHAM SMOKI!). No i oczywiście wciąż duża dawka girl power.

Jest fajnie. Specyficznie, ale fajnie. Chętnie tu wrócę.

Aneta Jadowska, Diabelski młyn, Kraków: Wydawnictwo SQN, 2018, 400 s.

Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa SQN.

Bajki Majki: „Mitologia. Przygody słowiańskich bogów” Melania Kapelusz, Ewa Poklewska-Koziełło

Tak, to jedna z tych książek, które z pełną premedytacją kupiłam dla siebie zasłaniając się faktem posiadania dziecka (niecałe 3 lata, oj tam oj tam!) i budowania biblioteczki na przyszłość. Ale prawda jest taka, że w swoim czasie z prawdziwą przyjemnością podsunę ją mojej córce. A na razie sama skorzystam.

Strasznie się cieszę, że nareszcie powstają pozycje takie jak ta – dotychczas nasza rodzima, słowiańska mitologia traktowana była po macoszemu przygnieciona popularnością monumentalnego dziedzictwa grecko-rzymskiego i coraz częściej pojawiających się motywów zaczerpniętych z kultury skandynawskiej. O ile dobrze pamiętam, w szkole poznaje się wyłącznie jeden słowiański mit, chyba o Światowidzie, bogu o czterech obliczach.

Sama dowiedziałam się nieco więcej na temat słowiańskich bogów całkiem niedawno z fantastycznych książek „Bestiariusz słowiański” i „Mitologia słowiańska”. I chociaż tą pierwszą widziałam ostatnio na dziale dziecięcym w markecie, to jednak nieszczególnie rekomenduję tą encyklopedię jako źródło wiedzy dla najmłodszych, a raczej dla ciekawskich kończących już pomału podstawówkę. Natomiast książka Melanii Kapelusz skierowana jest właśnie do tych czytelników, którzy dopiero zaczynają swoją szkolną przygodę. Według mnie można ją spokojnie sprezentować już ośmiolatkowi. I będzie to piękny i wartościowy prezent.

No właśnie – ta książka jest piękna i nie ma w tym stwierdzeniu żadnej przesady. Jak większość pozycji z egmontowej serii ART, została starannie wydana i jest niezwykle atrakcyjna wizualnie. Duży format, twarda oprawa i magiczne ilustracje zakomponowane na całych stronach to już uczta dla wyobraźni sama w sobie. A do tego tekst faktycznie traktujący wierzenia naszych przodków jako cudowne i zaskakujące przygody.

Pięć mitów przybliżających czytelnikowi w jaki sposób Słowianie tłumaczyli sobie istnienie świata i zjawiska pogodowe zakończonych zostało krótkim słowniczkiem z krótkimi opisami bogów, jakbyśmy podczas lektury zapomnieli kto jest kim. I jedynym, czego trochę zabrakło, jest spis treści.

Mi osobiście czytało się świetnie. Znalazłam tu nie tylko znane mi już mity subtelnie przystosowane do sugerowanego wieku odbiorców, ale również zupełnie nowe opowieści. Bez wahania polecam i małym i dużym, bo to przygoda dla czytelnika w każdym wieku.

Piękna i wartościowa. I nareszcie mamy się czym pochwalić, bo przygody naszych bogów, szczególnie tak atrakcyjnie przedstawione, nie odstają w niczym heroicznym opowieściom o bogach greckich, czy nordyckich.

Melania Kapelusz, Ewa Poklewska-Koziełło, Mitologia. Przygody słowiańskich bogów, Warszawa: Wydawnictwo EGMONT ART, 2018, 82 s.

Czas na czytanie: „Mitologia słowiańska” Jakub Bobrowski, Mateusz Wrona

Jak uważam się za osobę całkiem sprawnie poruszającą się po meandrach mitologii grecko-rzymskiej, tak zapytana o wierzenia Słowian odpowiedziała bym zapewne: „Jasne, znam… Światowid – z czterema twarzami… słup taki! I jeszcze ten od piorunów, jak mu tam było…”. A przecież Polacy nie gęsi, i swoje mity mają. W dodatku teraz mają nawet ich przystępne opracowanie!

Autorzy podjęli się niełatwego zadania zebrania obecnej wiedzy na temat wierzeń naszych przodków i przetłumaczenia jej z języka naukowego na ludzki. Przyoblekając suche fakty w płynną narrację zabierają czytelnika do nieznanego mu jeszcze świata bogów i herosów junaków. Poprzedzona krótkim wstępem (którego właśnie usilnie staram się nie plagiatować) książka składa się z trzech części – opowieści o stworzeniu świata, bogów i ludzi; cyklu krótkich opowiadań wyjaśniających naturę biesów i przeróżnych mitycznych stworzeń oraz dwóch opowieści o bohaterach walczących o prawo kultywowania rodzimych wierzeń w starciu z napływającym chrześcijaństwem.

Poznamy zatem dzieje antropomorficznych bogów targanych bardzo ludzkimi namiętnościami, bogobojnych Słowian i całą plejadę nadnaturalnych stworzeń – od skrzatów i duszków pomocnych w domu, przez wiedźmy, strzygi i wilkołaki, aż po, w gruncie rzeczy całkiem sympatyczne, biesy mające pieczę nad naturą.

Powiem tak – nie ma co za bardzo przywiązywać się do bohaterów, bo w większości przypadków zmieniają się w upiory albo jedynie giną straszną śmiercią. Ale za to przecież kochamy mitologie.

Krwawe mity spisane archaizującym językiem, w zestawieniu z nieco niepokojącymi ilustracjami Magdaleny Boffito wprowadzają czytelnika w klimat niesamowitości podszytej z lekka grozą.

A jeśli ktoś nieźle wkręci się w temat i wciąż będzie mu mało atrakcji, to na samym końcu czeka bibliografia pomocna w dalszym zgłębianiu nowej pasji.

Wiem, że jestem w tym względzie niepoprawną optymistką i nie do końca jeszcze wyleczyłam się z młodzieńczego idealizmu, ale szczerze wierzę, że ta pozycja (chociaż we fragmentach!) trafi wkrótce do kanonu lektur. Kto wie, może moja Majka będzie poznawała Daźboga na równi z Heliosem i Ra. Trzymam kciuki!

Jakub Bobrowski, Mateusz Wrona, Mitologia słowiańska, Olszanica: Wydawnictwo BOSZ, 2017, 160 s.

~ Książka została przeczytana w ramach wyzwania czytelniczego WyPożyczone, wspomagającego moje silne postanowienie o nie kupowianiu każdej interesujacej książki, która wpadnie mi w oko. Chociaż prawdę mówiąc, to ja tą książkę jednak kupiłam… Ale na prezent! Sprezentowałam, po czym pożyczyłam chwilę później i lada moment grzecznie oddam! :D ~