Czas na czytanie: „Ludzie na drzewach” Hanya Yanagihara

Do drugiej wydanej w Polsce książki Yanagihary nie trzeba było nie namawiać ani przez chwilę, a mimo to całkiem długo przeleżała na jednym z wielu „stosików wstydu” zanim wreszcie się za nią zabrałam. Sięgnąć po taką książkę wcale nie jest łatwo, bo choć wciąga niesamowicie, to zostawia czytelnika w rozsypce. Czasami wydaje mi się, że jeszcze nie do końca pozbierałam się po wrażeniu, jakie zrobiło na mnie „Małe życie”.

Yanagihara zabiera czytelnika na przygodę życia, na tajemniczą wyspę skąpaną w baśniowym blasku wierzeń tubylców. Wraz z głównym bohaterem – Nortonem Periną, początkującym lekarzem o wielkich aspiracjach – przyłączamy się do niewielkiej ekspedycji wyruszającej na poszukiwanie nieodkrytej jeszcze społeczności. Przy zeszłorocznej lekturze „Euforii” odkryłam swoją wielką słabość do powieści z wątkiem antropologicznym, która okazała się czymś trwalszym niż jednorazowa fascynacja. Po raz kolejny czuję się oczarowana egzotyczną roślinnością, nieznośnym klimatem i tajemniczą prostotą życia zaginionego mikronezyjskiego plemienia. „Ludzie na drzewach” pozwalają wejść na chwilę do całkiem nowego, niezwykłego świata – ze specyficzną fauną i florą oraz wyobcowaną ludnością kryjącą fascynującą tajemnicę. Odurzającego mnogością zapachów, kolorów i dźwięków. Do świata dzikiego i niedostępnego, choć nie wrogiego. Do świata nieskażonego obecnością zachodniej cywilizacji.

Ale autorka nie byłaby sobą, gdyby nie sprowadziła odbiorcy brutalnie na ziemię.

Bardziej niż względne moralnie zachowania i rytuały plemienne mieszkańców maleńkiej wioski, zadziwia postawa naszego bohatera – jego brak skrupułów, brak chęci niesienia pomocy i obojętność wobec cudzej krzywdy tak łatwo wytłumaczalnej różnicami kulturowymi. Okazuje się, że „dziki” może wykazywać znacznie więcej ludzkich odruchów i poczucia odpowiedzialności za drugiego człowieka, niż wykształcony Amerykanin. Niż lekarz – a to przecież jeden z zawodów cieszących się najwyższym publicznym zaufaniem, nie mówiąc już o autorytecie.

Jak daleko jest w stanie posunąć się pojedynczy człowiek dla sławy i poklasku? Kogo i co jest w stanie poświęcić by dowieźć swojej wartości? A cała ludzkość? Kogo jest gotowa zmiażdżyć w pogoni za samolubnym marzeniem o długowieczności?

Sposób, w jaki autorka uczyniła swojego bohatera jednocześnie ludzkim, i potwornym budzi na plecach zimny dreszcz. Szczególnie, że oddając mu narrację, tworzy coś w stylu rozbudowanej mowy obronnej, w którą naprawdę chce się uwierzyć. Szczególnie, że sam oskarżony do samego końca czuje się niewinny i bezprawnie odrzucony przez społeczeństwo. Autentycznie współczułam Nortonowi jego problemów rodzicielskich, zmęczenia i wypalenia (42 dzieci! kto nie byłby wypalony?). Wybaczyłam nieopatrzne skazanie ludu, który sama zdążyłam pokochać, na zagładę. Więcej, nawet cieszyłam się z eskapistycznego happy endu. Aż do ostatniego podrozdziału. I teraz czuję wstręt nie tylko do Nortona, ale i do samej siebie.

Długo zastanawiałam się nad tym o czym przede wszystkim jest ta powieść. I już wiem – o samouwielbieniu. W mniejszym stopniu również o poszukiwaniu swojego miejsca w świecie, fascynacji drugim człowiekiem i poczuciu niespełnienia. O samolubnym konsumpcjonizmie i zadufaniu zachodniej cywilizacji. O bezwzględnym unicestwieniu. O wychowywaniu dzieci, o zaślepieniu i o miłości – przede wszystkim tej straszliwie wypaczonej.

Choć brakuje jej wielowątkowości „Małego życia”, jest równie przejmująca, chyba dlatego, że tak bezwzględnie daje i odbiera. I wciąż na nowo zmusza czytelnika do zadawania sobie pytań o granice człowieczeństwa – co wolno człowiekowi? odkrywcy? rodzicowi? Czy są sytuacje, w których można wszystko w imię wyższego celu? Czy odejście od etyki i moralności może mieć jakiekolwiek usprawiedliwienie?

Yanagihara po raz kolejny pozwoliła człowiekowi osiągnąć nieosiągalne, odnaleźć złoty graal, dosięgnąć boskości – tym razem jest to nieśmiertelność. Nieśmiertelność, która podobnie jak amerykański sen „Małego życia” okazuje się być czymś bezwartościowym, przynoszącym jedynie zgubę.

Hanya Yanagihara, Ludzie na drzewach, Warszawa: Wydawnictwo W.A.B, 2017, 450 s.

To pierwsza książka, którą przeczytałam w ramach tegorocznej Olimpiady Czytelniczej ( i jednocześnie pierwsza, jaką przeczytałam podejmując jakiekolwiek ksiażkowe wyzwanie :D). Ciekawe, czy tego rodzaju motywacja będzie miała wpływ na moje czytelnicze zwyczaje.

Jest to również moja odpowiedź do pierwszej kategorii w Book Challenge „Czytelnicze podróże w nieznane” z Uwaga Czytam – książkowy debiut. Chociaż „Ludzie na drzewach” to druga ksiażka autorki wydana w Polsce, to jednak wciąż pozostaje pierwszą napisaną przez nią powieścią. Swoją drogą widząc debiut na takim poziomie, aż dziw bierze, że ludzie w ogóle sięgają po pióro…

Czas na czytanie: „Małe życie” Hanya Yanagihara

Książka, od której dosłownie nie mogłam się oderwać i którą pochłonęłam jednym tchem. I jednocześnie książka, która przyprawiła mnie o dwa tygodnie olbrzymiego czytelniczego kaca. Jednocześnie genialna i okrutna. Naprawdę nie wyobrażałam sobie, że po tej lekturze czytanie jest jeszcze w ogóle możliwe.

Był taki moment, jakoś w połowie lektury, że przez głowę przemknęła mi myśl „Ok, całkiem dobrze znam bohaterów, osiągnęli już pewien wiek (bo jednak sama jestem jeszcze na tyle młoda, że okolice czterdziestki to dla mnie istny dom starców), więc wiem co tam się u nich w życiu działo, a przede mną jeszcze połowa tej cegły”. A jednak nie nudziłam się ani przez chwilę, nie przerzuciłam ani jednej strony, nie ominęłam ani jednej linijki. Po prostu się nie dało.

_20170220_095321

Historia czterech szkolnych przyjaciół realizujących się w wielkim mieście – czterech zupełnie odmiennych dróg, charakterów, statusów społecznych i sytuacji rodzinnych. Otrzymujemy możliwość uczestniczenia w ich życiach, poznania ich pragnień, obserwowania ich rozwoju, udziału w ich sukcesach i dzieleniu ich smutków. Autorka zaspokaja w czytelniku najwyższy poziom skopofilii – w końcu ludzkość jest gatunkiem, który kocha patrzeć, obserwować, śledzić.

Jest to przede wszystkim historia o traumie i o próbach zbudowania życia po krzywdzie. O granicach wytrzymałości i uporczywości pamięci. O potworności, do jakiej zdolny jest tylko człowiek. O przyjaźni i potrzebie udzielenia pomocy. O bezradności. O samotności, o miłości i zaufaniu. O chorobie i o śmierci. O nieutulonej tęsknocie.

Jednak siłą tej pozycji jest nie tylko szokujący i do głębi przejmujący główny wątek. O sukcesie Yanagihary świadczy przede wszystkim uniwersalność „Małego życia”, w którym każdy znajdzie coś, co dotknie akurat jego. Bo między kartami tej powieści odnajdziemy prawdy o rodzicielstwie i o towarzyszącym mu nieustannym strachu, o sztuce, o sławie, o tęsknocie za sukcesem i o różnych na niego reakcjach, o konformizmie, o przyjaźniach i znajomościach, o sensie i sensach życia – a to są tylko elementy, które ja wyszukałam dla siebie i które trafiły akurat w moją duszę. Bo tak naprawdę chyba zabrakło by mi dokumentu w Wordzie, gdybym chciała wymienić o czym dokładnie jest ta książka.

Minął już prawie miesiąc odkąd „Małe życie” zostawiło mnie w kawałkach i tak naprawdę nadal nie wiem, co chciałabym o nim powiedzieć. I nie wiem, czy uda mi się jeszcze kiedyś dobrze ubrać w słowa własne odczucia, chociaż wiem, że do tej pozycji na pewno jeszcze powrócę. Ale muszę do niej jeszcze dojrzeć.

Hanya Yanagihara, Małe życie, Warszawa: W.A.B, 2016, 816 s.