Nie da się ukryć, że mam wielką słabość do dziwnych rzeczy i sięgam po nie z przyjemnością. Ale tak dziwnej książki, jak „Twierdza Kimerydu” dawno nie czytałam. Nawet nie wiem od czego zacząć.
Ludzkość poczyniła spore postępy w kierunku rozwoju genetyki. Nie tylko wskrzesiła dinozaury, ale również powołała do życia nowe gatunki bezrefleksyjnie mieszając geny stworzeń żywych i wymarłych. Dążąc do pokonania śmierci ulepszyła człowieka modyfikując jego wygląd, wyeliminowała koncepcję starzenia się i poprawiła wytrzymałość. Największym marzeniem okrutnego cesarza hegemona władającego Europą jest stworzenie armii niezwyciężonych żołnierzy będących hybrydami ludzi i dinozaurów. Tymczasem w Afryce, miejscu, skupiającym badania nad prehistorycznymi gadami, przedstawiciele tego gatunku pojawili się zupełnie samoistnie. By nie powiedzieć wręcz „naturalnie”.
Tyrs Mollina nie ma lekkiego życia – urodził się jako wyrzutek, potomek człowieka i raptora. Pozbawiony wspólnoty i własnej tożsamości, wychowany na ulicy od dziecka musi radzić sobie sam, a ponadto na jego barkach ciąży odpowiedzialność za pojawiające się w zastraszającym tempie młodsze rodzeństwo. Jest samcem alfa swojej rodziny, strażnikiem wąwozu, Casanovą, uczniem liceum i przyjacielem dwóch innych młodych chłopaków, całkiem do niego podobnych, a jednak zupełnie innych.
Ta książka to naprawdę wybuchowa mieszanka – problemy egzystencjalne dorastających chłopców mieszają się z walką o przetrwanie i poszukiwaniem własnego „ja”, nie tylko jako człowiek, ale i jako drapieżnik. To walka z zupełnie ludzkimi pragnieniami i popędami podszeptywanymi przez skrytą gdzieś głęboko gadzią naturę. To nieustanna walka o akceptację społeczeństwa, rodziny i samoświadomość. A jakby tego rodzaju rozterek było mało, to pewna słynna kobieta, która trafi przypadkiem w mało gościnne mury tej niestandardowej twierdzy przynosi ze sobą widmo wojny.
Kontrowersyjne tematy, jak homoseksualizm, czy prostytucja kompletnie blakną przy eksperymentach na ludziach (a nawet na własnych dzieciach!), wykorzystywaniu nieletnich, składaniu krwawych ofiar, czy międzygatunkowych związkach z licznym potomstwem. Kompletna jazda bez trzymanki. Czytelnikowi wydaje się, że już nic nie jest w stanie go zaskoczyć, by chwilę później wstrzymywać oddech za zdumienia. A wykreowana antyutopia z każdą stroną przeraża coraz bardziej.
Jest tu wojna i rzeź, są złamane serca i portowe życie spod znaku czerwonych latarni, jest walka o wolność, tożsamość i rzucanie wyzwania niepokonanemu, jest okrucieństwo najeźdźcy i jedzenie ludzkiego mięsa. Jest nadzieja i jej utrata. Są też takie momenty, kiedy nie miałam zielonego pojęcia o co im wszystkim chodzi i w imię czego właściwie tak strasznie utrudniają sobie życie. Bo motywacje bohaterów bywają przedziwne i zmieniają się jak w kalejdoskopie.
Wiadomo, były momenty, które podobały mi się bardziej, i te, które mniej przypadły mi do gustu. Długo nie rozumiałam na przykład dlaczego właściwie na siłę upchnięto bohaterów do szkoły – dla mnie z zupełności sprawdziliby się jako żołnierze. A tego rodzaju zabiegów – które zyskują sens dopiero gdy mamy obraz całości – jest całkiem sporo. Frustrująco sporo.
Autorka jest prawdziwą sadystką – nie oszczędza ani swoich bohaterów, ani tym bardziej czytelników.
Pomijając kompletny miszmasz tematyczny i koncepcyjny, książka jest napisana w bardzo specyficzny sposób. Teraźniejszość miesza się ze wspomnieniami, a różne perspektywy bohaterów niejednokrotnie się na siebie nakładają. Nie przepadam za pierwszoosobową narracją, ale w przypadku tej powieści nadaje ona historii zupełnie inny wymiar. A kiedy już się człowiek przyzwyczai, to nie sposób przerwać lektury, czyta się jednym tchem.
Dziwna, niestandardowa, zaskakująca. Nie można przestać o niej myśleć, szczególnie, że zakończenie pozostawia mnóstwo niedosytu. Niecierpliwie czekam na drugi tom, i w głębi serca mocno wierzę, że mój ulubiony bohater wcale jednak nie umarł na śmierć i doczekam się jego wielkiego powrotu. Bardzo proszę!
P.S. Nie sposób nie wspomnieć również o opracowaniu graficznym – książka została wzbogacona o trzy kolorowe wkładki z komiksowym przedstawieniem danej sceny. Ta koncepcja przypadła mi do gustu i w ostatecznym rozrachunku było mi tych obrazkowych wtrąceń trochę mało – kiedy już się przyzwyczaiłam, że się pojawiają, one jak na złość przestały się pojawiać. Strasznie spodobał mi się za to gadżet promocyjny, który dostałam wraz z książką – zbiór grafik w formie pliku zdjęć przedstawiających formalne i nieformalne momenty z życia opisanych postaci. Taki intymny wgląd do albumu ten kompletnie niestandardowej, ale jednak rodziny. Fantastyczny pomysł.
Magdalena Pioruńska, Twierdza Kimerydu, Gdynia: Wydawnictwo Novae Res, 2017, 444s.
Recenzja powstała dzięki uprzejmości autorki.