Czas na czytanie: „Dwór mgieł i furii” Sarah J. Maas

To pierwszy raz, odkąd pamiętam, kiedy druga część opowieści podobała mi się bardziej niż pierwsza. I jak „Dwór cierni i róż” czytało mi się bardzo przyjemnie, tak po „Dworze mgieł i furii” naprawdę zaczynam rozumieć niezwykłą popularność tej serii.

Po uratowaniu Prythianu Feyra szykuje się do długiego i szczęśliwego życia ze swym wybrankiem. Nosi strojne suknie, podziwia wiosenne kwiaty, uczestniczy w sztywnych przyjęciach i szykuje się do hucznego wesela. A nocami raz za razem przeżywa koszmary niewoli pod Górą Amaranthy. I nagle okazuje się, że wyśniony książę z bajki nie jest taki idealny, jak mogłoby się wydawać, a jego zaborczość powoli zaczyna przypominać kolejne zniewolenie. Za to rola eleganckiej, egzaltowanej laleczki uśmiechającej się łagodnie u boku księcia to nie do końca to, o co Feyra walczyła.

Paradoksalnie ten, który zniewolił staje się wyzwoleniem. I od tego momentu zaczyna się robić ciekawie…

_20170405_143222

Ta książka, to jeden niekończący się flirt – pomiędzy głównymi bohaterami i pomiędzy autorką, a jej czytelnikami. Drugi tom odchodzi od baśniowości i staje się całkiem przyzwoitą fantastyką. Moje umiłowanie do opisów zostało cudownie dopieszczone, a Velaris, które tak bardzo przypomina mi moją ukochaną Florencję, to majstersztyk. Ryhsand nie jest tak mdły jak Tamlin i choć jego mroczny image został znacznie stępiony, to uniknął losu „cierpiącego Wertera” – zamiast stać się nudny, jest jeszcze ciekawszy – to naprawdę bardzo miłe zaskoczenie, bo trochę się bałam, że Książę Ciemności z emocjami stanie się do bólu stereotypowy. I choć nie do końca podobała mi się metamorfoza Luciena, to ostatnie strony dały mi nadzieję na ciekawe rozwinięcie akcji z tą postacią. Jak dobrze, że nie czeka go niesława i zapomnienie, bo w pierwszej części uwielbiałam tego jednookiego lisa. W dodatku Feyra zaczyna wiedzieć czego chce i jak zwykle nie boi się po to sięgnąć.

Fabuła przypomina trochę grę – mamy drużynę niezwyciężonych indywiduów (a każdy kolejny nowy bohater jest ciekawszy od poprzedniego), wyprawiającą się na poszukiwania artefaktów, które pozwolą zneutralizować inny artefakt, wygrać nadchodzącą wielkimi krokami wojnę i po raz kolejny uratować świat. A że owe cenne przedmioty strzegą przeróżne potwory, zadania i zagadki, to czytelnikowi nie grozi nuda. Szczególnie, że przydarzy się kilka zaskakujących zwrotów akcji, które nie pozwolą na bezproblemowe odgadnięcie dalszych losów drużyny. Do wątku bajkowego romansu z księciem, dochodzi siła przyjaźni i walka o równouprawnienie ;)

Na nudę nie pozwoli też niesłabnące, podszyte erotyzmem napięcie. Ta książka jest po prostu nieprzyzwoicie zmysłowa, stale podsyca apetyt, który w pewnym momencie zmienia się w najprawdziwszy głód. I mimo naprawdę pikantnej atmosfery i szczegółowych opisów, Maas udało się rozegrać wszystko z umiarem i dobrym smakiem (mimo, że w pewnym momencie Feyra zamiast we Dworze Snów, wylądowała we Dworze Orgazmów ;)) w przeciwieństwie do tak popularnych ostatnio erotyków w stylu Greya. Aż strach i zgorszenie, że to pozycja dla młodzieży. Chociaż jak się dłużej zastanowić, to sama w swoich młodzieżowych latach czytałam jeszcze bardziej niegrzeczne rzeczy…

I jeszcze dzięki autorce za świetne zakończenie – nie ma niedosytu ani wrażenia „urwania akcji” w połowie. Nie skończyła w dramatycznym momencie i nie znęca się nad czytelnikami, a jednocześnie niemożliwie podsyca oczekiwanie – jestem pod wrażeniem.

Nie każda bajka kończy się na ostatniej stronie, fantastycznie, że ta doczekała się tak emocjonującej kontynuacji.

Sarah J. Maas, Dwór mgieł i furii, Warszawa: Uroboros, 2017, 768 s.

P.S. Rany, musze przestać pisać recenzje „na gorąco”, bo wychodzi mi masło maślane. Ale są emocje! :D

Bajki Majki: „Popatrz i dopasuj. Kolory” Jacques Beaumont i Mélusine Allirol

A oto i pierwsza Majowa książeczka-układanka. Ta kilkustronicowa niewielka kartonówka podzielona jest na siedem „sekcji” kolorystycznych – w każdej znajduje się po kilka obrazków w danym kolorze – na przykład kolor czerwony reprezentują truskawka, biedronka, czereśnie i czerwona rybka. Jedenaście z nich to wyjmowane puzzle, które należy dopasować w odpowiednie miejsce.

Maj dostała tą pozycję mając 10 miesięcy i początkowo najbardziej interesowało ją wyciąganie ruchomych elementów z grubych kartonowych stron (najpierw przy pomocy rodzica, który delikatnie podważał dany element, potem już samodzielnie). Obecnie (14 miesięcy) zaczynaj już powoli szukać i dopasowywać puzelki w odpowiednie miejsca, choć jeszcze nie wciska ich do środka. I często robi własne kompozycje ;)

Obrazki są proste, kolorowe i urocze. Grube, tekturowe strony gwarantują dużą wytrzymałość i były nieocenione w pierwszych próbach samodzielnego kartkowania książeczek. Minusem jest mała wytrzymałość ruchomych elementów – po kontakcie z dziecięcą ślinką rozmiękają i odchodzi od nich folia z barwnym nadrukiem – trzeba jednak pamiętać, ze jest to książeczka dedykowana dzieciom, które już przestają brać wszystko do buzi.

Bardzo fajna pomoc w nauce kolorów i kształtów, pełni również funkcję małego słowniczka i jest świetnym treningiem małej motoryki – paluszki zdecydowanie mają co robić ;)

UWAGA! Książka jest oznakowana jako nieodpowiednia dla dzieci poniżej 3 lat, gdyż zawiera drobne elementy, które grożą zadławieniem. Mimo, że akurat ta książeczka z serii ma całkiem spore „puzzle”, które nie mieszczą się całe w małej buźce (a Bobasa próbowała bardzo wytrwale), to jednak pozwalam jej bawić się tą pozycją wyłącznie pod nadzorem. Zawsze trzeba zachować ostrożność, szczególnie że inne pozycje z serii „Popatrz i dopasuj” mają mniejsze elementy – z tego powodu nie zdecydowałam się na „Dinozaury” i „Zwierzęta”, które były rewelacyjne. Czasem trzeba poczekać aż dziecko podrośnie.

Jacques Beaumont i Mélusine Allirol, Popatrz i dopasuj. Kolory, Ożarów Mazowiecki: Firma Księgarska Olesiejuk, 2016, 8 s.

Bajki Majki: CzuCzu Karty obrazkowe na sznureczku – zwierzątka

Zestaw siedmiu dwustronnych, twardych, tekturowych kart z wizerunkami zwierząt i odgłosami, które owe zwierzątka wydają, połączone sznureczkiem.

Chociaż karty te dedykowane są dla dzieci od 12 miesiąca życia, towarzyszą nam odkąd tylko Bobasa nauczyła się w miarę pewnie chwytać – dzięki obłemu kształtowi, przypominającemu leżącą gruszkę, są idealne dla małych rączek. Bardzo fajna jest również możliwość rozwiązania sznureczka i używania kart pojedynczo – w przeciwieństwie do tradycyjnej książeczki, Maja od początku mogła unieść je samodzielnie (nawet w pozycji leżącej) i nie było obawy, że w przypadku upuszczenia obije sobie nosek.

Sympatyczne, kolorowe zwierzątka kształtują pamięć, a wyrazy dźwiękonaśladowcze zachęcają do wydawania odgłosów i są idealnym treningiem do nauki mówienia. Chociaż Maj jest jeszcze raczej oporna jeśli chodzi o wydawanie w miarę zrozumiałych dźwięków, zawsze lubiła słuchać – naśladowanie odgłosu rybki w wykonaniu mamy (bul bul :D) bardzo długo doprowadzało ją do wybuchów śmiechu.

I co najważniejsze – karty są super wytrzymałe – przetrwały ślinienie, podgryzanie, żucie i rzucanie. Mojej małej Destrukcji nie udało się zrobić im większej krzywdy, żadna z kart nie jest zagięta, naddarta ani porwana, mają jedynie nieco nadjedzone brzegi (zwłaszcza te najbardziej ukochane – z kotkiem i rybką). Jedyną piętą Achillesa jest tekturowy sznureczek, który momentalnie rozmięka w pełnej śliny buźce i chyba kawałek uległ zjedzeniu, ale reszta, o dziwo, przetrwała ;)

To Mai drugie karty na sznureczku, od urodzenia korzystała z kart kontrastowych tej samej firmy i obawiałam się trochę, że ta forma mogła się znudzić i 4/5 miesięczne dziecko nie będzie nimi zainteresowane. Myliłam się bardzo, nowe karty okazały się hitem, a obecnie (Bobasa ma prawie 14 miesięcy) przeżywają swój renesans – tym razem z pokazywaniem paluszkiem i kojarzeniem z zabawkami i obrazkami w innych książeczkach.

Bardzo polecamy!

CzuCzu. Karty obrazkowe na sznureczku. Zwierzątka, Kraków: Bright Junior Media, 2016, 7 s.

Czas na Czytanie: „Szklany tron” Sarah J. Maas

Po „Małym życiu” długo nie mogłam zabrać się za jakąkolwiek książkę. Szukałam mało wymagającej lektury, która dla odmiany nie zostawi mnie w kawałkach. Mając na uwadze moje niesamowite braki w literaturze młodzieżowej, postanowiłam co nieco nadrobić, bo już zupełnie nie wiem o czym mowa w większości książkowych dyskusji. Stanęło zatem na „Szklanym tronie”, bo był dostępny od ręki w bibliotece i pamiętam, że dużo osób go polecało. A przy okazji znalazłam niesamowitą filię dla dzieci w mojej bibliotece, muszę koniecznie zabrać tam Bobasę.

Ale wracając do meritum – „Szklany tron” to pierwsza część czterotomowego cyklu o słynnej młodej zabójczyni Celaenie. Dowiadujemy się, iż w wyniku zdrady została złapana na gorącym uczynku i w ramach kary za swe zbrodnie odbywa wyrok w obozie pracy. Po roku ciężkich robót, z kopalni zabiera ją pewien przystojny młodzieniec. Ów przystojniak – książę Dorian (i jednocześnie pierworodny syn drania, który zesłał Celeanę na męki) – umyślił sobie wystawienie najlepszej z zabójczyń w organizowanym przez króla turnieju mającym na celu wyłonienie kandydata na stanowisko Królewskiego Obrońcy (czyli, nie owijając w bawełnę, prywatnego zabójcy działającego na zlecenie korony). Jeśli wygra, po kliku latach służby odzyska wolność, jeśli nie – wraca do machania kilofem.

_20170217_093705

Główna bohaterka daje się poznać jako arogancka, zarozumiała i butna dziewczyna o niezachwianej pewności siebie i skłonnościach do dziecinnych wybuchów gniewu i frustracji z błahych powodów. Z jakiegoś jednak powodu wszyscy ją lubią i wszyscy się w niej zakochują. Zabójcza i najlepsza w swoim fachu, a jednak ciągle ktoś ratuje jej życie i bez problemu można wejść do jej pokoju kiedy śpi. Z jednej strony fajnie, bo wyidealizowany główny bohater to nudny główny bohater, z drugiej kiepsko, bo szczeniacki główny bohater, to męczący główny bohater. Zwłaszcza jeśli dodatkowo przez pół książki myśli o całowaniu księcia…

Jeśli czegoś bardzo mi brakowało, to plastycznych opisów – jedyne szczegóły, nad którymi autorka postanowiła trochę popracować, to opisy kolejnych strojnych sukienek i elementów ubioru – te wyszły naprawdę fajnie. Za to jeśli chodzi o budynki, czy krajobrazy, to przeżyłam srogie rozczarowanie, bo nawet jeśli były, to nic wartego zapamiętania – moja wyobraźnia musiała radzić sobie sama. A szkoda, bo szklany pałac, świątynia, czy tajemnicza grobowa krypta aż się proszą o zapierające dech w piersiach wizualizacje. O szklanym tronie nie dowiedziałam się nic, poza faktem, iż był szklany i siedział na nim pewien nieprzyjemny buc.

Fabuła jest z wszech miar tendencyjna i przewidywalna, kompletnie nie zaskakuje – przystojny książę nie szczędzący sobie cielesnych uciech z każdą wyględną niewiastą nagle zostaje całkowicie zauroczony swoją kandydatką w turnieju. Turnieju, który jest ciekawy jak grzybobranie – od samego początku nie ma wątpliwości co do zwycięzcy, praktycznie bez opisów morderczych prób, broni, pojedynków. Więcej kandydatów ginie w tajemniczych okolicznościach niż zostaje wyeliminowanych zgodnie z zasadami. Przez większą część książki miałam niestety wrażenie, że czytam jej streszczenie. I przyznaję bez bicia, że podczas decydującego pojedynku, z którym wiązałam jednak jakieś nadzieje, liczyłam strony patrząc ile mi tej męczarni jeszcze zostało – oniryczne wizje z demonami i zmarłymi z pogranicza światów to zdecydowanie nie moje klimaty. A przynajmniej nie jeśli przeważają nad starą dobrą batalistyką.

Zdarzają się też błędy logiczne, przez które cierpiała fabuła – magia jest zakazana i grozi grillowaniem na stosie, ale jakoś nikt nie zwraca uwagi na podejrzane machanie rękami tuż pod nosem króla i jego rady. I to jeszcze w wykonaniu księżniczki super buntowniczej nacji stawiającej owemu królowi twardy opór.

Plusy za pomysł, ciekawie zapowiadający się świat, suknie, całkiem zgrabny wątek miłosny, bale i pałacowe intrygi. Minusy za niedopracowanie, niewykorzystany potencjał i kompletny brak budowania napięcia. Zupełnie nie potrafiłam wczuć się w rzeczywistość „Szklanego Tronu” – może dlatego, że tak mało dane mi było się o niej dowiedzieć  – czytelnik otrzymuje jedynie niezbędne minimum informacji, by zrozumieć akcję – to jednak za mało, by poczuć się mieszkańcem opisywanych krain, by uczynić ten świat plastycznym światem „z krwi i kości” – brakowało mi opisów, legend, zwyczajów, historii. Może w dalszych tomach autorka się rozkręca, a świat pani Maas nabiera głębi. Może kiedyś, w przypadku kolejnego książkowego kaca, sięgnę po dalsze części, żeby to sprawdzić.

Czytałam dużo lepszych książek i czytałam również sporo gorszych, „Szklany Tron” plasuje się gdzieś pośrodku stawki. Może jestem już za stara, może wychowałam się na odmiennym stylu pisania, ale nie podzielam entuzjazmu fanów. Ani dobra, ani tragiczna – moim zdaniem bardzo przeciętna.

Sarah J. Maas, Szklany tron, Warszawa: Uroboros, 2013, 520 s.

Bajki Majki: „Jedzie pociąg z daleka”, ilustracje Ewa Kozyra-Pawlak

A oto i nasz kolejny hicior – czytany na okrągło, aż do znudzenia (przynajmniej Mamy, bo Maja jakoś dziwnym trafem nie nudzi się nawet po –entym razie pod rząd :D ).

Znana i oklepana klasyka w pięknej odsłonie, czyli jak z 10 wersów zrobić małe dzieło sztuki. Wierszyk od lat wpada w ucho i dzięki swoim prostym, śpiewnym rymom jest dziecięcym pewniakiem, u nas recytowanym Bobasce od maleńkości. Ale tym, co popchnęło mnie do kupienia Mai kartonówki z wierszykiem, który każdy zna na pamięć była oprawa graficzna, w której zakochałam się od pierwszego wejrzenia. Ewa Kozyra-Pawlak zilustrowała ten prosty wierszyk… wyszywanką, gdzie każda strona to makatka. Wzorzyste tkaniny, guziczki, niteczki i duża dawka humoru… aż żal, że to tylko zdjęcia, bo aż chciałoby się przejechać palcami po różnorodnych fakturach materiałów. Maja jest na etapie pokazywania szczegółów paluszkiem i ta książeczka jest do tego idealna – mnóstwo kolorowych elementów przyciąga uwagę. Ja najbardziej lubię pieska i Pałac Kultury, Maj najczęściej wybiera do pokazywania krowy, okulary konduktora i guzikowe koła pociągu.

Ta książeczka to bezwzględna śpiewanka. Kilka razy nawet starałam się przeczytać ją „normalnie”, ale za każdym razem już jakoś w trzeciej linijce orientowałam się, że nawet czytając po cichu zaczynam w myślach podśpiewywać – to chyba jakiś odruch bezwarunkowy – pozostało zatem po prostu przestać z tym walczyć. Szczególnie, że Bobasa uwielbia śpiewanki – rymowanki.

W tej serii wydano jeszcze kilka znanych wierszyków, choć z mojego wstępnego rekonesansu wynika, iż są one ilustrowane w bardziej typowy sposób. Kiedyś na pewno skusimy się jeszcze na jakąś.

Kolorowa, rytmiczna, zabawna i szczegółowa. No i jest o pociągu, a wszyscy kochają pociągi (przynajmniej do czasu, kiedy nie muszą podróżować PKP).

Obie bardzo polecamy!

Jedzie pociąg z daleka, ilustrowała Ewa Kozyra-Pawlak, Wydawnictwo Muchomor: Warszawa, 2004, 8 s.

Czas na czytanie: „Małe życie” Hanya Yanagihara

Książka, od której dosłownie nie mogłam się oderwać i którą pochłonęłam jednym tchem. I jednocześnie książka, która przyprawiła mnie o dwa tygodnie olbrzymiego czytelniczego kaca. Jednocześnie genialna i okrutna. Naprawdę nie wyobrażałam sobie, że po tej lekturze czytanie jest jeszcze w ogóle możliwe.

Był taki moment, jakoś w połowie lektury, że przez głowę przemknęła mi myśl „Ok, całkiem dobrze znam bohaterów, osiągnęli już pewien wiek (bo jednak sama jestem jeszcze na tyle młoda, że okolice czterdziestki to dla mnie istny dom starców), więc wiem co tam się u nich w życiu działo, a przede mną jeszcze połowa tej cegły”. A jednak nie nudziłam się ani przez chwilę, nie przerzuciłam ani jednej strony, nie ominęłam ani jednej linijki. Po prostu się nie dało.

_20170220_095321

Historia czterech szkolnych przyjaciół realizujących się w wielkim mieście – czterech zupełnie odmiennych dróg, charakterów, statusów społecznych i sytuacji rodzinnych. Otrzymujemy możliwość uczestniczenia w ich życiach, poznania ich pragnień, obserwowania ich rozwoju, udziału w ich sukcesach i dzieleniu ich smutków. Autorka zaspokaja w czytelniku najwyższy poziom skopofilii – w końcu ludzkość jest gatunkiem, który kocha patrzeć, obserwować, śledzić.

Jest to przede wszystkim historia o traumie i o próbach zbudowania życia po krzywdzie. O granicach wytrzymałości i uporczywości pamięci. O potworności, do jakiej zdolny jest tylko człowiek. O przyjaźni i potrzebie udzielenia pomocy. O bezradności. O samotności, o miłości i zaufaniu. O chorobie i o śmierci. O nieutulonej tęsknocie.

Jednak siłą tej pozycji jest nie tylko szokujący i do głębi przejmujący główny wątek. O sukcesie Yanagihary świadczy przede wszystkim uniwersalność „Małego życia”, w którym każdy znajdzie coś, co dotknie akurat jego. Bo między kartami tej powieści odnajdziemy prawdy o rodzicielstwie i o towarzyszącym mu nieustannym strachu, o sztuce, o sławie, o tęsknocie za sukcesem i o różnych na niego reakcjach, o konformizmie, o przyjaźniach i znajomościach, o sensie i sensach życia – a to są tylko elementy, które ja wyszukałam dla siebie i które trafiły akurat w moją duszę. Bo tak naprawdę chyba zabrakło by mi dokumentu w Wordzie, gdybym chciała wymienić o czym dokładnie jest ta książka.

Minął już prawie miesiąc odkąd „Małe życie” zostawiło mnie w kawałkach i tak naprawdę nadal nie wiem, co chciałabym o nim powiedzieć. I nie wiem, czy uda mi się jeszcze kiedyś dobrze ubrać w słowa własne odczucia, chociaż wiem, że do tej pozycji na pewno jeszcze powrócę. Ale muszę do niej jeszcze dojrzeć.

Hanya Yanagihara, Małe życie, Warszawa: W.A.B, 2016, 816 s.

Bajki Majki: „Kicia Kocia i Nunuś. Co robisz?” Anita Głowińska

Po walentynkowym maratonie miał być odpoczynek od dziecięcych słodkości, ale dziś rano kalendarz zaskoczył nas informacją o Dniu Kota (pierwszy raz zapomniałam o Dniu Kota!) A wiadomo, że dzień święty trzeba święcić. Zatem poranne czytanko zaczęliśmy od stosunkowo nowej, bo zakupionej w tym tygodniu, pozycji w majowej biblioteczce.

 

O serii przygód Kici Koci czytałam wiele pozytywnych recenzji, ale wstrzymałam się z zakupem ze względu na papierowe strony, które w połączeniu z niewielkim formatem książeczki mogłyby bardzo szybko ulec zniszczeniu w starciu z moja małą Destrukcją. Czekała mnie jednak miła niespodzianka – całkiem niedawno wydawnictwo rozszerzyło ofertę o nowe części Kici Koci skierowane do najmłodszych – „Kicia Kocia i Nunuś” to porządne, dziecioodporne kartonówki, które wyglądają na nie do zdarcia (chociaż to zapewne okaże się dopiero w praktyce).

„Co robisz?” to jedna z dwóch części skupiających się na młodszym bracie Kici Koci – Nunusiu. To nasza pierwsza książeczka – zgadywanka. Siostra (zapewne zaniepokojona zbyt długą ciszą) puka do drzwi pokoju Nunusia zainteresowana co też braciszek znowu broi. Na podstawie pokazywanych przez młodszego kotka atrybutów (miotła, pędzel, łyżeczka) należy odgadnąć czynność. Zagadki pomagają w nauce kojarzenia przedmiotu z wykonywaną czynnością i samego nazywania codziennych zajęć. Urocze malowane obrazki, prosta forma i nieskomplikowana fabuła bardzo pasują mojemu Roczniakowi – tylko przed pierwszą drzemką przeczytałyśmy tą książeczkę 5 razy zanim Bobasa zdecydowała się pójść spać. Zdecydowanie zakupię też drugą część – o nocnikowaniu – kiedy tylko zdecydujemy się z Maj na poważnie ugryźć ten temat :D

Maja bardzo poleca.

Anita Głowińska, Kicia Kocia i Nunuś. Co robisz?, Poznań: Media Rodzina, 2016, 14 s.

Bajki Majki: „W moim sercu. Księga uczuć” Witek Jo, Christine Roussey

A oto i ostatnia odsłona naszego walentynkowego czytania o miłości. Książeczka, którą znalazłam we wpisie pewnej blogującej  mamy i po którą poleciałam (wbrew swoim zasadom) w poniedziałkowy wieczór do empiku, żeby tylko zdążyć podarować ją Majeczce z okazji święta zakochanych.

„Moje serce mieszka w domku na drzewie.
Czasem uchylam drzwi i wpuszczam do niego tych, których kocham.”

Bobasa uwielbia „książki z dziurą”, bo jest gdzie wkładać paluszki i można obracać strony ciągnąc w różnych miejscach. Musiałyśmy jednak zachować sporo ostrożności, bo choć „Księga uczuć” jest kartonowa, to jej kartki są dość cienkie w porównaniu do innych książek tego typu i jednak dość łatwo się wyginają w rączkach tak małej czytelniczki jak mój Roczniak. Dodatkowo duży, kwadratowy format jest trochę nieporęczny do wspólnego czytania. Ale dziura w kształcie wielkiego kolorowego serducha, co wynagradza wszystkie inne niedogodności <3

„Dziś otworzę szeroko drzwi do mojego serca i zobaczymy, co się w nim kryje.”

Ta pozycja, bardziej niż na miłości samej w sobie, skupia się na uczuciach. Celem jest przybliżenie małemu człowieczkowi tego, co dzieje się w jego serduszku podczas różnych stanów emocjonalnych. Poznajemy zatem i radość, i złość i strach i entuzjazm i smutek i wzruszenie – nazywamy emocje, odkrywamy ich powody i reakcje, jakie w nas wzbudzają.  Opisom towarzyszą bajeczne, zakręcone ilustracje ze świata małej, psotnej dziewczynki ze zgrabnie wkomponowanym motywem serca.

„Bo moje serce to tajemniczy ogród. A Twoje?”

Jo Witek, Christine Roussey, W moim sercu. Księga uczuć, Warszawa: Mamania, 2016, 48 s.

Bajki Majki: „Miłość” Astrid Desbordes i Pauline Martin

Dzisiejsze walentynkowe czytanie rozpoczęłyśmy fantastyczną książeczką o miłości.

Historia mamy, która tuląc Archibalda do snu dostaje bardzo ważne pytanie: „Powiedz mamo, czy będziesz mnie kochać całe życie?”. Opowiada zatem synkowi o wszystkich sytuacjach, w których bardzo go kocha – zarówno kiedy jest grzeczny, jak i podczas dziecięcych psot i figli. Pauline Martin w swych pięknych, pastelowych ilustracjach, ukazuje codzienne sytuacje, kiedy to objawiają się dwie strony Archibalda – ta anielska i ta zupełnie odmienna – bo w końcu zarówno istota rodzicielskiej miłości, jak i natura dziecka pełne są przeciwieństw.
Urocza, pełna humoru, bardzo prawdziwa i wzruszająca opowieść przekazująca dziecku oczywistą prawdę – mama kocha zawsze, nawet kiedy strasznie broisz, albo kiedy zostajesz skrzyczany.

To dla nas pozycja trochę na wyrost. Kupiona bardziej dla sentymentalnej Mamy, niż dla rocznej Bobasy, która mniej więcej w połowie całkiem grubej książeczki straciła koncentrację i zaczęła szybko przewracać strony nie poświęcając wiele uwagi ilustracjom. Na razie jeszcze troszeczkę za długa i za delikatna (sporo papierowych stron), za to za rok będzie jak znalazł. A tymczasem, gdy Maja grzecznie śpi, Mama zasiada z kubkiem herbaty w dłoni i korzystając z chwili ciszy i spokoju cieszy oczy tą małą perełką literatury dziecięcej.

Astrid Desbordes, Pauline Martin, Miłość, Warszawa: Wydawnictwo Entliczek, 2016, 44 s.