„Tu nie chodzi o miłość – odparł – W całej tej książce nie ma ani jednej wzmianki o miłości. On nie jest sentymentalny. Wszystko, co robi, cała ta douceur, jaką okazuje, bierze się stąd, że rozumie, jak wydobyć ze zwierzęcia to, co najlepsze. Tak właśnie koń i człowiek razem osiągają doskonałość. (…) Koń nie chce być twoim pieszczochem, chérie (…) Koń jest dangeroux, potężny. Ale może być chętny do pracy. Jeśli dasz mu powód, by dla ciebie pracował, by cię chronił, by rozumiał rzeczy, które sam chce zrobić, wtedy osiągniesz coś pięknego. (…) – Ale ona czuła się rozczarowana. Pragnęła wierzyć, że Boo ją kocha. Pragnęła, by chodził za nią po podwórzu nie dlatego, że miała jedzenie, ale dlatego, ze chciał z nią być. (…)
– To, co postuluje Ksenofont jest lepsze. On domaga się szacunku, najlepszej opieki, stałości, uczciwości, dobroci. Czy koń byłby szczęśliwszy, gdyby mówił o miłości? Non.”
Jojo Moyes pokochałam za „Razem będzie lepiej” – ciepłą, choć nie pozbawioną problemów rodzinę i sympatyczną bohaterkę i jej heroiczne wysiłki, by utrzymać swoich milusińskich w kupie. Równie pozytywne wrażenie zrobił na mnie niepoprawny optymizm Lou z „Zanim się pojawiłeś” i choć ta książka nie zrobiła na mnie takiego wzruszającego wrażenia, jak na niektórych, to lekki, podnoszący na duchu humor sytuacyjny zdecydowanie wygrywał wszystko.
I właśnie tego elementu brakowało mi najbardziej w najnowszej książce autorki. Bo to właśnie jej poczucie humoru i zabawne sytuacje w codziennym życiu bohaterów skradły mi serce, a mam wrażenie, że w „We wspólnym rytmie” i humor i luźne żarty występują sporadycznie.
Jest to przede wszystkim historia o wielkiej pasji i walce o możliwość jej kontynuowania. Przyznaję, że na początku trudno mi było całkowicie wczuć się w klimat miejskich stajni i dążenia do osiągnięcia całkowitej jedności z koniem (szczególnie, że moja prywatna przygoda z jeździectwem trwała dość krótko i zakończyła się definitywnie po przeciągnięciu za nogę po połowie hipodromu :D), ale pióro Moyes ma w sobie coś takiego, że potrafi zarazić każdą emocją, nawet najbardziej dla czytelnika niezrozumiałą.
„Twarz Sarah zastygła w masce skupienia. Napięcie ujawniało się w cieniach pod jej oczami i zaciśniętej szczęce. Natasha obserwowała nieznaczne ruchy jej pięt, niedostrzegalne wiadomości, które przesyłała przez lejce. Widziała, że koń słyszy, akceptuje, słucha mimo zmęczenia, i pojęła, że choć w ogóle nie zna się na tych zwierzętach, stała się świadkiem czegoś pięknego, co można osiągnąć tylko przez lata nieustępliwej dyscypliny i niekończącej się pracy.”
To historia kilkunastoletniej Sarah, która w wyniku nagłej choroby dziadka zostaje bez opieki. Los łączy jej losy z poukładaną w życiu i jednocześnie całkowicie pogubioną we własnych uczuciach prawniczką i jej (jeszcze) mężem – przesympatycznym „wiecznym chłopcem”, którego zwierzęco-flirciarski magnetyzm działał na mnie nawet za pośrednictwem kart powieści, chociaż doskonale wiem, że z pewnością odgryzłabym mu głowę już po tygodniu potencjalnego wspólnego życia. Jeśli dorzucimy do tego postępującą sprawę rozwodową, dziadka obdarzonego mocami godnymi zaklinacza koni, tajną i superelitarną francuską szkołę, podstarzałego czarnego kowboja, zagubioną nastolatkę i konną ucieczkę z domu przez pół Europy, a wszystko to okrasimy tłumionymi głęboko emocjami, uzyskamy naprawdę niezły galimatias. Przyznam, że nawet ja powątpiewałam momentami w jakiekolwiek szanse na moje ukochane cukierkowe szczęśliwe zakończenie. Ale w końcu Jojo Moyes jest specjalistką w plątaniu i rozplątywaniu zagmatwanych losów swoich bohaterów. Swoją drogą niezła z niej sadystka!
To naprawdę zakręcona opowieść o pasji, miłości i poświęceniu. O bólu straty, życiowych rozczarowaniach, braku wsparcia i zrozumienia, tragicznej konieczności wyboru między karierą i pasją, a rodziną. Znalazłam też dla siebie całkiem spory wykład o trudach macierzyństwa, o słuchaniu, szczerości i zaufaniu, o rozmowie, która ma moc naprawiania wszelkich nieporozumień (jakoś ostatnimi czasy to te fragmenty najbardziej zapadają mi w pamięć). Wreszcie jest to opowieść o ciężkiej pracy, harcie ducha i dążeniu do doskonałości. I o miłości. Przede wszystkim o miłości.
„Przecież widzisz, że istnieje miłość, w tym, co robi – kontynuował dziadek mrużąc oczy. – Jest miłość w tym, co… proponuje. Tylko to, że o niej nie mówi, nie oznacza, że nie ma jej w każdym jego słowie. Ona tam jest, Sarah. W. Każdym. Najdrobniejszym. Geście. (…)
Teraz to dostrzegała, nawet, jeśli wtedy tego nie widziała. Nigdy w dobitniejszy sposób nie dał jej do zrozumienia, jak bardzo ją kocha.”
Momentami rozbrajająca, momentami irytująca, momentami niesamowicie wzruszająca – pełna emocji, które udzielają się czytelnikowi. Bo w czym jak w czym, ale w niesamowicie pięknym i obrazowym opisywaniu uczuć ta autorka jest moją mistrzynią.
Choć podczas lektury zwątpiłam w to raz, czy dwa, ta książka okazała się być sporą dawką pozytywnej energii i wiary we własne możliwości. Chociaż dołożę wszelkich starań, żeby szybko nie wpadła w ręce mojej córki (nawet jak już nauczy się czytać) – takiego giganta nie zazdroszczę żadnej matce – czy to rodzonej, czy tymczasowej. Lepiej nie podsuwać dzieciakom tego rodzaju pomysłów!
Jojo Moyes, We wspólnym rytmie, Kraków: Wydawnictwo Znak Między Słowami, 2017, 527 s.
Książkę zrecenzowałam dzieki uprzejmości Wydawnictwa Znak Między Słowami.