Czas na czytanie: „Efekt pandy” Marta Kisiel

Z Tereską Trawną to jest w sumie tak, jak z pewnym specyficznym rodzajem przyjaciółki – bawicie się ze sobą świetnie ale spokojnie możecie nie się widzieć przez dłuższy okres czasu bez wielkiej tęsknoty i sercowych rozterek. A kiedy już spotkacie się ponownie i znów jest genialnie czas nie możecie dojść do tego, dlaczego właściwie nie widujecie się częściej. Więcej takich spotkań, poproszę!

Po wybitnie stresujących wydarzeniach związanych z joggingiem, morderstwem i dywanem Teresa daje się namówić na tydzień relaksu w luksusowym górskim ośrodku spa. W końcu odpoczynek to coś, co zdecydowanie jej się należy. Nawet, jeśli zaprasza ją na ten wypad nie kto inny, jak własna matka rodzona, niezbyt często widywana i posługująca się trzema językami jednocześnie. Nawet jeśli na babski relaksujący wypad ostatecznie wybierają się w zestawie matka, córka, babka, teściowa i pies (w końcu psica też równa babeczka!). Co może pójść nie tak?

Czy to klątwa, czy raczej paranoja, że zbrodnia depcze Trawnym po piętach? Czy mieszkający po sąsiedzku buc z włosami na żel to zwykły szowinistyczny bubek, czy może zbrodzień zdolny do morderstwa? Choć nie da się ukryć, że jak niewinna osoba się bynajmniej nie zachowuje i z pewnością knuje coś nielegalnego.

O tym, że trio Teresa-Mira-Zoja w tropieniu złoczyńców ma już i doświadczenie i sukcesy nie trzeba nikomu tłumaczyć. Czy jednak uda im się ukryć swoje podejrzenia przed nieświadomą niczego mamą Teresy – dystyngowaną starszą panią o jasno sprecyzowanych oczekiwaniach wobec świata?

Szykuje się kolejna świetna przygoda – pełna girl power, podejrzanych nocnych przechadzek po lesie, ekskluzywnych zabiegów, zapomnianych cmentarzy, międzypokoleniowych niesnasek i porozumień, głęboko skrywanych uraz z przeszłości, wpadek z laktozą w roli głównej, instynktu macierzyńskiego, ciosów prosto w szczękę, buzującego temperamentu Tereski i księgowania na żywo.

Tak samo dobra, jak pierwsza część (nie spodziewałam się, że to w ogóle możliwe!). Idealna lektura, jeśli przypadkiem planujecie wypad do górskiego resortu, choć i pod kocykiem z gorącą czekoladą zwieńczoną górką bitej śmietany też świetnie się sprawdzi.

Marta Kisiel, Efekt pandy, Warszawa: Wydawnictwo W.A.B., 2021, 352 s.

Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa W.A.B.

Czas na czytanie: „Dywan z wkładką” Marta Kisiel

Do gatunku „komedia kryminalna” podchodzę zawsze ze sporą rezerwą, bo choć bardzo cenię sobie książki z humorem, a nawet „z jajem”, to jednak za bardzo lubię dobre kreacje psychopatów i zagmatwane intrygi, by lekko podchodzić do kryminałów. Nic więc dziwnego, że tytuły komedii kryminalnych, które naprawdę mi się podobały mogę policzyć na placach jednej ręki.

Niemniej jednak „Marta Kisiel” jest marką, po którą sięgam (a nawet polecam!) w ciemno i jeszcze nie zdarzyło mi się na tym zwyczaju przejechać. Tym razem nie było inaczej.

Kiedy z lodówki rodziny Trawnych zaczyna wydobywać się entuzjastyczna wokalizacja erotyczna nowej sąsiadki, wyprowadzka „w dzicz” nie wydaje się wcale a wcale przesadzoną reakcją. Szybko okazuje się jednak, że podmiejski „koniec świata” to ni mniej ni więcej, jak siedlisko występku, a motywy ukatrupienia uciążliwego sąsiada może mieć właściwie każdy z sąsiedztwa. Kto z nich jest tajemniczym zbrodzieniem? I czy to aby na pewno nie szanowny małżonek? W takich okolicznościach nawet dobrze mieć przy sobie przygotowaną na każdą sytuację teściową – pożeraczkę męskich serc, joginkę i wytrawnego stratega wyćwiczonego w licznych planszówkowych bitwach. W jednej osobie! Szczególnie, kiedy twoje ciekawskie dzieciaki – pogromczyni stereotypów, hejterka różu i obrończyni klimatu (również jedna osoba) oraz oddany minecraftowicz dominującym charakterem siostry przytłoczony – depczą Ci po piętach.

O tym, że rekreacyjne bieganie po lesie ” dla zdrowia” prowadzi do samych kłopotów nie trzeba mnie długo (w sumie to wcale) przekonywać, ani że może się to skończyć trupem też nie, jak dla mnie całkiem realna sytuacja. Niemniej jednak, jak to w komediach kryminalnych bywa, przede wszystkim jest to komedia, a dopiero potem kryminalna, więc i sama intryga należy raczej do tych raczej mało poważnych, choć po słowo „infantylna” raczej bym nie sięgnęła. Jest to też jak najbardziej lektura dla dorosłego odbiorcy, chociaż raczej dla takiego bez kijaszka w życi.

Mimo początkowych obaw, że bez fantastyki, kichających aniołów, romantycznych widm, podróży w czasie, półglutów i tym podobnych klimatów to już nie będzie to samo i zabraknie magii, jest kiślowato od pierwszego do ostatniego zdania. Cudowne poczucie humoru, bohaterowie, których kochasz z całego serducha i masz ochotę udusić jednocześnie oraz nieprzewidywalnie absurdalne zwroty akcji to przepis na sukces. Znowu. Nawet odrobina poezji romantycznej zaplącze się to tu, to tam i Alleluja też!

No i nareszcie mam książkę dla wszystkich tych znajomych, którym uparcie polecam jedną z moich ulubionych autorek, a oni „nie lubią fantastyki…”!

Uśmiałam się jak norka, polecam.

Marta Kisiel, Dywan z wkładką, Warszawa: Wydawnictwo W.A.B, 2021, 333 s.

Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa W.A.B.

Czas na czytanie: „Zbrodnia po irlandzku” Aleksandra Rumin

Minęło raptem pół roku od poprzedniej książki, a pani Rumin już popełniła kolejną zbrodnię. I to z dużo mocniejszym przytupem!

Witajcie na wakacjach z piekła rodem! Deszczowa Irlandia powita was z otwartymi ramionami, zamglonymi klifami, rozpadającym się busikiem, hotelami na końcu świata i tłumami turystów. Będziecie mieli okazję zwiedzać to niezwykłe miejsce wraz z ośmiorgiem szczęśliwców, którzy wygrali wczasy biurze podróży Hej Wakacje! No, na początku z ośmiorgiem. Bo już od pierwszego dnia  wyprawy szczęśliwcy znaczną ginąć w wyjątkowo niecodziennych okolicznościach…

W porównaniu ze „Zbrodnią i Karasiem”, wakacyjna powieść jest znacznie bardziej uniwersalna. Tym razem autorka nie pije do określonych sytuacji z pierwszych stron gazet, a piętnuje określone zachowania… narodowe, że tak to określę. A mianowicie perypetie różnorakie rodaków na wakacjach. Spokojnie, innym nacjom też się odrywa. I hotelowemu jedzeniu, biurom podróży, pilotom wycieczek, transportowi zorganizowanemu, pogodzie, klifom, owcom, komarom-ludożercom…  W końcu człowiek na wyjeździe głupieje z zasady, a spod skóry wychodzi mu wewnętrzny buc. Ale wygląda na to, że w takich warunkach inaczej się nie da.

Wbrew symfonii uszczypliwego narzekania, jaką w gruncie rzeczy jest ta książka, czyta się ją bardzo dobrze. Chociaż przesadzona do granic możliwości, wciąż jest zabawna, a i nie sposób powstrzymać się od mechanicznego kiwania głową od czasu do czasu. Każdy z nas z pewnością na własnej skórze doświadczył choć jednej z opisanych sytuacji, w końcu przedstawiono ich aż tyle!

Zagubiony pilot wycieczki, demoniczna staruszka, bojowo nastawione kozy, napięty program, malownicze widoki, złodzieje literek, ciągłe ulewy, albo mgły, zabieranie „na pamiątkę” wszystkiego, co nie jest przybite gwoździami (chociaż to, co jest przybite również można zabrać, ale trudniej) i rybki lepszego sortu. A wszystko to przy radosnych dźwiękach harfy i klikającej raz po raz migawki aparatu.

Ta książka naprawdę świetnie nadaje się na wakacje – lekka, humorystyczna i całkiem błyskotliwa. Aż człowiek nabiera ochoty na wyprawę do Irlandii. Tylko może lepiej bez opieki biura podróży.

Kto przed końcem lektury zgadnie, kto jest mordercą, ma u mnie ciacho! I to z bitą śmietaną, a co! Gwarantuję, że nikomu się nie uda!

Aleksandra Rumin, Zbrodnia po irlandzku, Kraków: Wydawnictwo Initium, 2019, 300 s.

Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa Initium.

Czas na czytanie: PRZEDPREMIEROWO „Zbrodnia i Karaś” Aleksandra Rumin

Spójrzcie na nagłówek mojego bloga. A potem trochę niżej, na wizerunek kota na okładce, a potem jeszcze raz na nagłówek. To musi być rodzina, chociaż mój Figiel do niczego się nie przyznaje! Tej pogardy wobec świata wymalowanej na kocim pyszczku nie da się podrobić.

Już dla samej okładki musiałam mieć tą książkę na moim uginającym się i łkającym cicho z bólu dźwigania tylu tomiszcz regale! A i czytało się całkiem dobrze.

To pełna absurdów i nawiązań do obecnej (i świeżo przekwitniętej) śmietanki celebryckiej satyra społeczno-uczelniana z trupem w tle.

Mamy tu uczelnię z piekła rodem, jej głodujących absolwentów wybierających ścieżkę kariery menela (albo inne gorzej płatne), patologiczną wręcz kadrę profesorską, kota gardzącego ludźmi, przynajmniej dwie wyjątkowe szuje, ducha w toalecie i tajemnicze morderstwo.

Całą intrygę poznajemy z aż 11 (!) odmiennych perspektyw, według których te same zdarzenia momentami różnią się tak bardzo, jak i sami bohaterowie. Zdecydowanie nie można się nudzić. To elegia dla elastyczności podstawowego instynktu przetrwania absolwentów kierunków humanistycznych i wredny chichot zawrotnej gry losu. A do tego sytuacje tak kosmiczne, że musiały się gdzieś kiedyś zdarzyć (gdzieś, czyli u nas), bo nikt nie byłby w stanie wymyślić czegoś takiego

Nie jest to porywająca książka, którą czyta się jednym tchem. Wręcz przeciwnie – dzięki dużej ilości krótkich, kilkustronicowych rozdziałów jest wyjątkowo dobrze „odkładalna”, co czyni z niej wymarzonego towarzysza komunikacji miejskiej i innych podróży małych i dużych.

Nie wiem, czy tej historii uda się przetrwać próbę czasu – jest tak naszpikowana zawoalowanymi prztykami ściśle powiązanymi ze współczesną sytuacją polityczno-brukowcową, że za kilka lat może być już nieczytelna. Skojarzenia przestaną być tak oczywiste i istniej ryzyko, że cały urok książki może się po prostu wypalić. W końcu gwiazdeczki od fitnessów i zdrowych produktów żywnościowych zwiększające swoją popularność dzięki urodzeniu dziecka, królowe kryminału oraz piramidy finansowe o dwukruszcowych nazwach nie zostaną w pamięci gawiedzi na wieki wieków (amen!). Dlatego też czytajcie szybko, nie ma czasu do stracenia! Bo jednak szkoda byłoby to przegapić.

Aleksandra Rumin, Zbrodnia i Karaś, Kraków: Wydawnictwo Initium, 2019, 300 s.
(premiera 15.03.2019)