Czas na czytanie: „Zbrodnia po irlandzku” Aleksandra Rumin

Minęło raptem pół roku od poprzedniej książki, a pani Rumin już popełniła kolejną zbrodnię. I to z dużo mocniejszym przytupem!

Witajcie na wakacjach z piekła rodem! Deszczowa Irlandia powita was z otwartymi ramionami, zamglonymi klifami, rozpadającym się busikiem, hotelami na końcu świata i tłumami turystów. Będziecie mieli okazję zwiedzać to niezwykłe miejsce wraz z ośmiorgiem szczęśliwców, którzy wygrali wczasy biurze podróży Hej Wakacje! No, na początku z ośmiorgiem. Bo już od pierwszego dnia  wyprawy szczęśliwcy znaczną ginąć w wyjątkowo niecodziennych okolicznościach…

W porównaniu ze „Zbrodnią i Karasiem”, wakacyjna powieść jest znacznie bardziej uniwersalna. Tym razem autorka nie pije do określonych sytuacji z pierwszych stron gazet, a piętnuje określone zachowania… narodowe, że tak to określę. A mianowicie perypetie różnorakie rodaków na wakacjach. Spokojnie, innym nacjom też się odrywa. I hotelowemu jedzeniu, biurom podróży, pilotom wycieczek, transportowi zorganizowanemu, pogodzie, klifom, owcom, komarom-ludożercom…  W końcu człowiek na wyjeździe głupieje z zasady, a spod skóry wychodzi mu wewnętrzny buc. Ale wygląda na to, że w takich warunkach inaczej się nie da.

Wbrew symfonii uszczypliwego narzekania, jaką w gruncie rzeczy jest ta książka, czyta się ją bardzo dobrze. Chociaż przesadzona do granic możliwości, wciąż jest zabawna, a i nie sposób powstrzymać się od mechanicznego kiwania głową od czasu do czasu. Każdy z nas z pewnością na własnej skórze doświadczył choć jednej z opisanych sytuacji, w końcu przedstawiono ich aż tyle!

Zagubiony pilot wycieczki, demoniczna staruszka, bojowo nastawione kozy, napięty program, malownicze widoki, złodzieje literek, ciągłe ulewy, albo mgły, zabieranie „na pamiątkę” wszystkiego, co nie jest przybite gwoździami (chociaż to, co jest przybite również można zabrać, ale trudniej) i rybki lepszego sortu. A wszystko to przy radosnych dźwiękach harfy i klikającej raz po raz migawki aparatu.

Ta książka naprawdę świetnie nadaje się na wakacje – lekka, humorystyczna i całkiem błyskotliwa. Aż człowiek nabiera ochoty na wyprawę do Irlandii. Tylko może lepiej bez opieki biura podróży.

Kto przed końcem lektury zgadnie, kto jest mordercą, ma u mnie ciacho! I to z bitą śmietaną, a co! Gwarantuję, że nikomu się nie uda!

Aleksandra Rumin, Zbrodnia po irlandzku, Kraków: Wydawnictwo Initium, 2019, 300 s.

Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa Initium.

Czas na czytanie: „The call. Wezwanie” Peadar O’Guilin

Przyznam szczerze, że to najbardziej mroczna i ponura książka, jaką ostatnio czytałam. To prawda, że nie jestem szczególną fanką horrorów, więc zapewne nie za bardzo jestem w temacie. Ponadto wiedząc, że „Wezwanie” porównywane bywa do „Igrzysk śmierci”, spodziewałam się mało przyjemnej antyutopii, ale wyobraźnia Peadara O’Guilina przerosła moje najśmielsze oczekiwania.

Witamy w pięknej, pełnej zieleni Irlandii. Jest jednak pewien mały haczyk – Irlandia jest całkowicie odcięta od reszty świata. Nie można się na nią dostać, ani z niej uciec, nie ma również żadnej łączności. A to wszystko prezent od Sídhe – Ludu Wróżek, który przed setkami lat został podbity przez ludzi skazany na banicję do niezwykle ponurego świata podziemnego.

Sídhe z książki O’Guilina daleko do wyniosłych elfów Tolkiena, czy choćby zakręconych na punkcie najnowszych technologii wróżek Colfera. Bardzo im za to blisko do pratchettowskiej definicji, która niejednokrotnie bezczelnie pojawiała się w moich myślach podczas tej lektury:

„Elfy są przedziwne. Budzą zadziwienie.
Elfy są cudowne. Sprawiają cuda.
Elfy są fantastyczne. Tworzą fantazje.
Elfy są urocze. Rzucają urok.
Elfy są czarowne. Splatają czary.
Ich uroda powala. Strzałą.
Kłopot ze słowami polega na tym, że ich znaczenie może się wić jak wąż. A jeśli ktoś chce znaleźć węże, powinien ich szukać za słowami, które zmieniły swój sens.
Nikt nigdy nie powiedział, że elfy są miłe.
Elfy są złe.”

Terry Pratchett, „Panowie i damy” (tłumaczenie Piotr W. Cholewa)

Jedyne, co im pozostało, to zemsta i rozpaczliwa chęć odzyskania swojej ukochanej krainy. Poza uwięzieniem mieszkańców Irlandii na ich wyspie, Wróżki porywają dzieci. Ale nie prosto z kołysek (o co można by je posądzać na podstawie irlandzkiego folkloru, bo przekonanie, że wróżki porywają dzieci jest chyba dość powszechne), a nastolatków w wieku od 11 do 18 lat. Na trzy minuty niczego nie spodziewająca się ofiara znika ze świata ludzi, by przez dobę walczyć o życie w demonicznej krainie, którą jej przodkowie zgotowali Sídhe. A że szanse na przetrwanie są naprawdę marne, po owych trzech minutach do rodziny wracają zazwyczaj makabrycznie zmasakrowane zwłoki.

„Srebrzysty pejzaż rozwija się przed nią jak zwój mapy. Baśniowa kraina w całej okazałości: w oddali jeziora plują i bulgocą czerwonym ogniem, jedynym tutaj kolorem, lasy wydają straszliwe owoce; tornada, które wyglądają jak wielkie palce grzebiące w ziemi; błyskawice; płonący deszcz i mordercza flora wszelkiego rodzaju.”

Zaiste, piekło wróżek to prawdziwa Kraina Czarów Koszmarów. Jej mieszkańcy mają zdumiewającą umiejętność plastycznego kształtowania ludzkiego ciała i z sadystyczną przyjemnością z tego korzystają. Przebywanie w ich towarzystwie ma zatem na człowieka… cóż, dość destrukcyjny wpływ. A ich świat zamieszkany jest w wyłącznie przez stwory pochodzenia ludzkiego – każdy organizm – od pająków, przez psy i konie, aż po olbrzymie morskie potwory był kiedyś człowiekiem (te złowieszcze wróżki nawet ciuchy szyją sobie z ludzkich części ciała. Ciągle żyjących, co warto nadmienić). To świat pełen groteskowych hybryd przywodzących na myśl figury z płócien Hieronima Boscha. A język autora, choć prosty i młodzieżowy, jest również niezwykle plastyczny…

Zatem jedynym celem i sensem istnienia Irlandczyków jest wyszkolenie młodzieży na wojowników zdolnych przeżyć polowanie w nieznanym, potwornym i śmiercionośnym świecie. Polowanie, w którym jest ofiarą gonioną przez pozbawionych skrupułów, rządnych krwi i zemsty stworzeń, gdzie jedyną szansą na ocalenie życia jest ucieczka lub ukrycie się dość dobrze, by przeczekać ową koszmarną dobę. A im szybciej oprawcy złapią nieszczęśnika, tym dłuższe tortury go czekają. Acha, wspominałam już, że Sídhe, poza tym, że świetnie wyszkoleni w walce, są też nieśmiertelni? Żeby przypadkiem nie było za łatwo.

A główną bohaterkę od jej rówieśników odróżnia jeden dość istotny szczegół – ma polio i przez deformację nóg nie jest w stanie biegać…

To historia pełna żelaznego rygoru, instynktu przetrwania, potrzeby dominacji, katorżniczych treningów, straconych nadziei, makabrycznych wizji i zawołań „Naród musi przetrwać”. Oparta na irlandzkim folklorze mroczna wersja przyszłości, gdzie magia wcale nie oznacza niczego cudownego, a wróżki, choć piękne bynajmniej nie kojarzą się z dobrocią.

I podobnie jak z obrazami Boscha, człowiek jest cały przejęty zgrozą i głęboko zniesmaczony, a mimo to nie może się powstrzymać od dalszego zgłębiania tematu.

Peadar O’Guilin, The call. Wezwanie, Poznań: Wydawnictwo Czwarta Strona, 2017, 352 s.

Przypominam, że ta książka jest do wygrania w jednym z urodzinowych konkursów – o TUTAJ, jeśli kogoś zaintrygowała moja recenzja i chciałby zobaczyć tą makabrę oczyma własnej wyobraźni, zapraszam do udziału ;)