Czas na czytanie: „Jezioro Ciszy” Anne Bishop

Nigdy szczególnie nie ciągnęło mnie do najsłynniejszej chyba serii Anne Bishop o Innych, ale jakiś czas temu skusiłam się na pierwszy tom innej serii tej samej autorki – „Filary Świata” i to była całkiem przyjemna, magiczna przygoda. Kiedy więc pojawiła się okazja rozejrzenia się po innym uniwersum autorki bez konieczności rozpoczynana wielotomowego cyklu, chętnie z niej skorzystałam.

DSC_0352

Jak tylko udało mi się już w miarę zrozumieć zasady funkcjonowania tego świata i poczułam się w nim całkiem pewnie – na tyle, na ile pewnie może poczuć się człowiek, który w dość brutalny sposób dowiaduje się, że jego miejsce jest niemalże na samym na końcu łańcucha pokarmowego – okazało się, że Anne Bishop idealnie wpasowała się w moje poczucie humoru. Bo humoru jest tu mnóstwo – makabrycznego, z dużą dawką autoironii i przejawiającego się gdzie tylko się da. Od kreacji postaci (i w opisie wizualnym i w cechach charakteru), przez przedziwne stworzenia, specyficzne nazwy, ciętą ironię aż po humor sytuacyjny. A przy tym porusza sporo całkiem poważnych tematów, jak brak pewności siebie, przemoc psychiczna, czy napady lękowe. I robi to z klasą! To wyjątkowe połączenie komedii z horrorem można porównać do „Najgłupszego Anioła”, ale to raczej dalecy krewni. Bo w świecie innych jest zdecydowanie bardziej… niezwykle.

Trzydziestoletnia Vicki, w ramach ugody rozwodowej, otrzymuje zrujnowany ośrodek wypoczynkowy nad malowniczym jeziorem, który planuje przekształcić w dobrze prosperujący biznes. Szybko okazuje się jednak, że to nie ludzie będą jej pierwszymi interesantami, otaczają ją bardzo specyficzni sąsiedzi, a rozwód wcale nie oznacza końca kłopotów z byłym mężem. Jak żyć, gdy wszystko wokół (z powietrzem włącznie!) obserwuje każdy twój krok, ciemność roi się od zmiennokształtnych (od wron, przez kucyki aż po niedźwiedzie i dzikie koty), twoim prawnikiem jest wyjątkowo wyględny krwiopijca, można nawet nie zauważyć, kiedy zostanie się czyimś obiadem, a śmiesznie podskakujące cosie codziennie przychodzą po haracz w postaci marchewki?

Życie w małej społeczności nie jest łatwe. Szczególnie, kiedy przychodzi się do niej z zewnątrz, a większość jej członków nie ma pojęcia o ludzkich zwyczajach.

„Nie wiedziałabym o martwym człowieku, gdybym nie weszła do kuchni w chwili, gdy moja jedyna lokatorka właśnie zamierzała podgrzać gałkę oczną w kuchence mikrofalowej”.

– kiedy książka zaczyna się od takiego zdania, to znak, że będzie dobrze. A potem jest tylko lepiej!

No i klops, bo teraz czeka mnie 8 tomów serii do wyczytania. Z jednej strony ekstra, witaj przygodo! Z drugiej mój regał wstydu zanosi się żałosnym łkaniem. Życie jest zdecydowanie za krótkie, jak na liczbę książek, które chcę przeczytać!

Jeśli ktoś ma ochotę niezobowiązująco sprawdzić, czy specyficzna kreacja świata Innych jest dla niego, „Jezioro Ciszy” jest bardzo dobrym wyborem. To niezależna historia, która nie wymaga znajomości pozostałych tomów serii, a daje spore pojęcie o jej klimacie.

Anne Bishop, Jezioro Ciszy, Kraków: Wydawnictwo Initium, 2019, 480 s.

Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa Initium.

Czas na czytanie: „Zbrodnia po irlandzku” Aleksandra Rumin

Minęło raptem pół roku od poprzedniej książki, a pani Rumin już popełniła kolejną zbrodnię. I to z dużo mocniejszym przytupem!

Witajcie na wakacjach z piekła rodem! Deszczowa Irlandia powita was z otwartymi ramionami, zamglonymi klifami, rozpadającym się busikiem, hotelami na końcu świata i tłumami turystów. Będziecie mieli okazję zwiedzać to niezwykłe miejsce wraz z ośmiorgiem szczęśliwców, którzy wygrali wczasy biurze podróży Hej Wakacje! No, na początku z ośmiorgiem. Bo już od pierwszego dnia  wyprawy szczęśliwcy znaczną ginąć w wyjątkowo niecodziennych okolicznościach…

W porównaniu ze „Zbrodnią i Karasiem”, wakacyjna powieść jest znacznie bardziej uniwersalna. Tym razem autorka nie pije do określonych sytuacji z pierwszych stron gazet, a piętnuje określone zachowania… narodowe, że tak to określę. A mianowicie perypetie różnorakie rodaków na wakacjach. Spokojnie, innym nacjom też się odrywa. I hotelowemu jedzeniu, biurom podróży, pilotom wycieczek, transportowi zorganizowanemu, pogodzie, klifom, owcom, komarom-ludożercom…  W końcu człowiek na wyjeździe głupieje z zasady, a spod skóry wychodzi mu wewnętrzny buc. Ale wygląda na to, że w takich warunkach inaczej się nie da.

Wbrew symfonii uszczypliwego narzekania, jaką w gruncie rzeczy jest ta książka, czyta się ją bardzo dobrze. Chociaż przesadzona do granic możliwości, wciąż jest zabawna, a i nie sposób powstrzymać się od mechanicznego kiwania głową od czasu do czasu. Każdy z nas z pewnością na własnej skórze doświadczył choć jednej z opisanych sytuacji, w końcu przedstawiono ich aż tyle!

Zagubiony pilot wycieczki, demoniczna staruszka, bojowo nastawione kozy, napięty program, malownicze widoki, złodzieje literek, ciągłe ulewy, albo mgły, zabieranie „na pamiątkę” wszystkiego, co nie jest przybite gwoździami (chociaż to, co jest przybite również można zabrać, ale trudniej) i rybki lepszego sortu. A wszystko to przy radosnych dźwiękach harfy i klikającej raz po raz migawki aparatu.

Ta książka naprawdę świetnie nadaje się na wakacje – lekka, humorystyczna i całkiem błyskotliwa. Aż człowiek nabiera ochoty na wyprawę do Irlandii. Tylko może lepiej bez opieki biura podróży.

Kto przed końcem lektury zgadnie, kto jest mordercą, ma u mnie ciacho! I to z bitą śmietaną, a co! Gwarantuję, że nikomu się nie uda!

Aleksandra Rumin, Zbrodnia po irlandzku, Kraków: Wydawnictwo Initium, 2019, 300 s.

Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa Initium.

Czas na czytanie: PRZEDPREMIEROWO „Zbrodnia i Karaś” Aleksandra Rumin

Spójrzcie na nagłówek mojego bloga. A potem trochę niżej, na wizerunek kota na okładce, a potem jeszcze raz na nagłówek. To musi być rodzina, chociaż mój Figiel do niczego się nie przyznaje! Tej pogardy wobec świata wymalowanej na kocim pyszczku nie da się podrobić.

Już dla samej okładki musiałam mieć tą książkę na moim uginającym się i łkającym cicho z bólu dźwigania tylu tomiszcz regale! A i czytało się całkiem dobrze.

To pełna absurdów i nawiązań do obecnej (i świeżo przekwitniętej) śmietanki celebryckiej satyra społeczno-uczelniana z trupem w tle.

Mamy tu uczelnię z piekła rodem, jej głodujących absolwentów wybierających ścieżkę kariery menela (albo inne gorzej płatne), patologiczną wręcz kadrę profesorską, kota gardzącego ludźmi, przynajmniej dwie wyjątkowe szuje, ducha w toalecie i tajemnicze morderstwo.

Całą intrygę poznajemy z aż 11 (!) odmiennych perspektyw, według których te same zdarzenia momentami różnią się tak bardzo, jak i sami bohaterowie. Zdecydowanie nie można się nudzić. To elegia dla elastyczności podstawowego instynktu przetrwania absolwentów kierunków humanistycznych i wredny chichot zawrotnej gry losu. A do tego sytuacje tak kosmiczne, że musiały się gdzieś kiedyś zdarzyć (gdzieś, czyli u nas), bo nikt nie byłby w stanie wymyślić czegoś takiego

Nie jest to porywająca książka, którą czyta się jednym tchem. Wręcz przeciwnie – dzięki dużej ilości krótkich, kilkustronicowych rozdziałów jest wyjątkowo dobrze „odkładalna”, co czyni z niej wymarzonego towarzysza komunikacji miejskiej i innych podróży małych i dużych.

Nie wiem, czy tej historii uda się przetrwać próbę czasu – jest tak naszpikowana zawoalowanymi prztykami ściśle powiązanymi ze współczesną sytuacją polityczno-brukowcową, że za kilka lat może być już nieczytelna. Skojarzenia przestaną być tak oczywiste i istniej ryzyko, że cały urok książki może się po prostu wypalić. W końcu gwiazdeczki od fitnessów i zdrowych produktów żywnościowych zwiększające swoją popularność dzięki urodzeniu dziecka, królowe kryminału oraz piramidy finansowe o dwukruszcowych nazwach nie zostaną w pamięci gawiedzi na wieki wieków (amen!). Dlatego też czytajcie szybko, nie ma czasu do stracenia! Bo jednak szkoda byłoby to przegapić.

Aleksandra Rumin, Zbrodnia i Karaś, Kraków: Wydawnictwo Initium, 2019, 300 s.
(premiera 15.03.2019)

Czas na czytanie: „Filary Świata” Anne Bishop

To moje najpierwsiejsze spotkanie z tą całkiem płodną (rany, ile mnie czeka nadrabiania!) autorką i przyznaję uczciwie, że po „Filary Świata” sięgnęłam zupełnie w ciemno. No bo elfy. W końcu Piękny Lud już podobno tak ma, że zwykłemu szaremu śmiertelnikowi trudno mu się oprzeć.

dsc_1629

Nie wiem, czego się spodziewałam, ale na pewno nie tak wciągającej książki. Kiedy zaczynamy czytać fantastykę często niełatwo się połapać we wszystkich imionach, miejscach, stworzeniach i możliwościach. A w tym przypadku mam wrażenie, że od samego początku po prostu weszłam do świata autorki, rozejrzałam się i wsiąknęłam w jego realia. A te pełne są skrajności. Jest piękno magii, szczególnie tej wynikającej ze związków z naturą, średniowieczne tortury, skrajny seksizm, barbarzyństwo inkwizycji i zadufana w sobie rasa panów. Jest prześladowanie, śmierć, mnóstwo seksualnej magii i głębokie pragnienie miłości. Jest strach, samotność  i niezrozumienie. Jest ciemnota i rozprzestrzeniająca się plaga idei pożerającej świat. Dosłownie.
W końcu są i nadzwyczajnie mądre konie.

Pogardzany w dzieciństwie Adolfo (jak subtelnie), skrzywdzony przez bliską osobę postanawia dokonać eksterminacji całego gatunku. A nawet więcej – chce całkowicie wykorzenić magię ze świata ludzi. I zabiera się za to ze sporym rozmachem.

Tylko hekatomba tego rodzaju jest w stanie zwrócić uwagę zarozumiałych Fae z Tir Alainn nie dostrzegających zazwyczaj niczego poza końcami swoich zgrabnych nosów.

A w opuszczonej chacie w głębi lasu, osamotniona młoda wiedźma, zupełnie nieświadoma nadciągającego zargożenia wdaje się w romans nie z tej ziemi. Tylko czy cudowny kochanek z innego świata jest w stanie ofiarować jej to, czego pragnie?

Podsumowując: dostałam trzymającą w napięciu (a jest to napięcie bardzo różnego rodzaju – od elektryzująco erotycznego, aż po lodowatą grozę), magiczną, momentami brutalną, zamkniętą historię o pięknej miłości, przyjaźni i poświęceniu. A to dopiero pierwsza część trylogii. Nie sposób nie być ciekawym kolejnych tomów.

Jak zwykle nieszczególnie podoba mi się okładka (wiem, pod tym względem jestem straszną marudą), ale za to wielkie brawa za blurb. Nie ukrywam, że unikam czytania opisów na tylnej okładce, bo zazwyczaj nie mają za wiele wspólnego z faktyczną treścią, składają się z pisanych na zamówienie ochów i achów sygnowanych znanymi nazwiskami albo wręcz zawierają spoilery i zwykle zyskują skutek odwrotny do zamierzonego zniechęcając do lektury. A ten jeden naprawdę się wyróżnia i w zupełności wystarczy, by przyciągnąć czytelnika.

Anne Bishop, Filary Świata, Kraków: Wydawnictwo Initium, 2019, 525 s.

Czas na czytanie: PREMIEROWO „Wiara, miłość, śmierć” Peter Gellert, Jörg Reiter

Nie wiem, czy to jesienno-zimowa, ponura aura wzbudza we mnie apetyt na krwawe morderstwa, ale ostatnio wyjątkowo często sięgam po kryminały.

Tym razem głównym bohaterem jest policyjny duchowny, który kierując się powołaniem wyraźnie się z nim minął. Bo zdecydowanie lepiej czuje się w roli odkrywającego prawdę, niż pocieszyciela zbłąkanych owieczek. To ewidentnie człowiek akcji i akcja to chyba wyczuwa, bo jakimś cudem stale jest w jej centrum.

A kiedy ocalony przez niego samobójca zostaje znaleziony martwy zaledwie kilka godzin później, Martin Bauer nie potrafi zostawić tej sprawy w spokoju wściubiając nos w każdy szczegół i przez przypadek odkrywa spiralę zbrodni ciągnącą się od prawie 25 lat. A potem staje przed tragicznym wyborem ratowania własnej córki albo chłopca, którego obiecał sobie uchronić przed złem.

Podążając za podsuwanymi przez autorów wskazówkami, nie jest czytelnikowi trudno odgadnąć co tak naprawdę się wydarzyło tak samo szybko, albo nawet szybciej, niż główny bohater. Trzeba więc powiedzieć, że „Wiara, miłość, śmierć” jest w pewnym stopniu przewidywalna, ale jako kompletny laik w temacie kryminałów, osobiście lubię ten rodzaj przewidywalności. I to satysfakcjonujące uczucie „Ha! Wiedziałam, że to on!” tuż po oficjalnym rozwiązaniu zagadki.

Co wyróżnia tą książkę na tle innych kryminałów, które czytałam? Zdecydowanie sposób pracy głównych bohaterów. Tak, jak samozwańcze śledztwo osoby nie mającej uprawnień policjanta, za to przekonanej o swojej racji jest czymś popularnym, tak postać Vereny i jej związek z Bauerem już niekoniecznie. Tak naprawdę to śledcza prowadzi dochodzenie, a duchowny tylko patrzy jej przez ramię. Mimo to to jemu tutaj zależy i to on drąży dalej, nawet, kiedy sprawa jest uważana za zakończoną. Nie są partnerami, nie współpracują, a jednak wzajemnie sobie pomagają rzadko aprobując wybory drugiego, nieco się wykorzystują i chronią sobie tyłki. Ta niezależna zależność ma w sobie coś intrygującego i choćby dla niej chętnie sięgnę po kolejne tomy.

A poza tym mamy tu całe spektrum efektów specjalnych – skakanie z mostu (i ogólnie wyjątkowo dużo upadków), uzbrojonych nastolatków z burzą hormonów, pościgi samochodowe, rumuńskie prostytutki uciekające z miejsca pracy, poprzewracane tiry, małżeńskie zdrady, skorumpowanych urzędników państwowych, młodzieńcze porywy serca (zarówno w kierunku płci przeciwnej, jak i koncepcji naprawiania świata), obławy antyterrorystów, ciężar rodzicielstwa, mafijne porachunki, pacyfikowane zamieszki, zaginione dzieci i sesje buddyjskiej medytacji. A wszystko to w atmosferze nadciągającego huraganu.

Nie można nie wspomnieć również o kwestii wiary, która towarzyszy Bauerowi na każdym kroku – to duchowny „wyluzowany” – wątpiący, stale zmagający się z dogmatami Pisma, zawierający umowy z Bogiem i zawierzający intuicji, jako boskiemu natchnieniu. Fajny z niego ksiądz, pewnie dlatego, że protestancki – normalny facet zmagający się z problemami normalnych ludzi. A przy tym trochę James Bond w sutannie. To się chyba wtedy nazywa „Ojciec Mateusz”. Tylko bez sutanny, bo pastorzy w końcu nie noszą.

Chociaż nie można powiedzieć, że książka stale trzyma w napięciu, to jednak ciągle się coś dzieje, przez praktycznie nie zauważyłam, kiedy minęło 400 stron. Naprawdę dobrze się czyta.

Obszerny fragment powieści możecie przeczytać TUTAJ.

Peter Gellert, Jörg Reiter, Wiara, miłość, śmierć, Kraków: Wydawnictwo Initium, 2019, 416 s.

Czas na czytanie: „Zdradzieckie serce” Mary E. Pearson

Mam to szczęście, że po drugi tom Kronik Ocalałych mogłam sięgnąć bezpośrednio po „Fałszywym pocałunku”, dzięki czemu od dwóch tygodni jestem w ciągu tej samej historii. Tym razem od pierwszej do ostatniej litery utknęłam w Vendzie.

I świetnie, bo jestem całkowicie zauroczona tym miastem. Terravin był kolorowym, nadmorskim miasteczkiem ze snów, wymarzoną destynacją na wakacje z dala od miejskiego zgiełku. Ale to ponura, piszcząca biedą i sypiąca się Venda tchnie historią i kusi tysiącletnimi tajemnicami.

Venda stojąca na książkach napisanych jezykami, których już nikt nie pamięta, wybudowana na pozostałościach starożytnych świątyń, pełna zaułków, ukrytych przejść, pomników zapomnianych bogów i ślepych uliczek. Miasto, w którym każdy okruch chleba jest skarbem, gdzie sukienki szyje się samodzielnie, choćby miały powstać ze skrawków, gdzie najdrobniejsza kradzież karana utratą części ciała, a za większe przewinienia od razu skracają cię o głowę. Miasto, w którym wcale nietrudno spotkać ducha, gdzie nikomu nie przysługuje przywilej bycia dzieckiem, gdzie mieszkańcy są inni, niż się to wydaje na pierwszy rzut oka. Miasto rządzone silną ręką bezwzględnego przywódcy. A Lia jest jego jeńcem.

Można by się spodziewać, że po wielu stronach wędrówki, fabuła całej książki zamknięta w murach średnio sympatycznego miasta grozi nudą. Nic bardziej mylnego.

Znalazłam tu to, co lubię najbardziej – dworskie intrygi, walkę o władzę i wpływy, układy i układziki. Są tłumione w zarodku próby buntu i niegasnąca nadzieja na ocalenie. Jest tęsknota za domem i opowieści, które układając się powoli w całość obnażają zakłamania historii. I w pewnym momencie zupełnie już nie wiadomo, kto jest ofiarą, a kto uzurpatorem. To gra o najwyższą stawkę – o pełny brzuch i sprzyjające warunki do życia.

No jest i miłość – zazdrosna, ociekająca przymusem i szantażem walka o względy. Nasz romantyczny trójkąt zyskuje miano czworokąta, a bohaterka uparcie wybiera nie tego kawalera, któremu wytrwale kibicuję. Czym oczywiście nieprzerwanie mnie irytuje.

Męskie bijatyki, gry w karty, kufle pełne piwa, żołnierskie obyczaje, maltretowanie księżniczek i zuchwałe plany ucieczki. Jeśli czegoś tu nie ma, to tylko nudy.

I mapy, wciąż brakuje mi mapy.

Mary E. Perason, Zdradzieckie serce, Kraków: Wydawnictwo Initium, 2018, 528 s.

Czas na czytanie: „Fałszywy pocałunek” Mary E. Pearson

Młodziutka księżniczka popełnia jedną nie do końca rozważną decyzję pragnąc podążać za swoimi marzeniami. Jednak, w przeciwieństwie do bohaterek adaptacji Disneya, Lia musi stawić czoło konsekwencjom swoich działań. A te mogą być fatalne.

Tym razem trafiłam na fantastykę w zdecydowanie kobiecym wydaniu. Jest tu mnóstwo emocji, sporo o roli kobiety w społeczeństwach, babskiej intuicji i tak popularnym podążaniu za głosem serca.

A wszystko to w bardzo intrygującym świecie pełnym „darów”, czyli bliżej nie określonych magicznych umiejętności, wyjątkowo rozwiniętego kultu półmitycznych przodków i wynikającej z niego roli pierworodnych córek oraz niepokojących pieśni będących jednocześnie modlitwą i historią przekazywaną z pokolenia na pokolenie. Świecie znajdującym się na krawędzi wojny. Wojny, o której tak naprawdę nic nie wiemy, przez co jest jeszcze straszniej.

Jako czytelnicy, mamy szansę poznać ten konflikt z perspektywy średnio zorientowanego mieszkańca jednego z trzech zwaśnionych królestw – nie za bardzo mamy pojęcie o motywach najeźdźców, kulturze przeciwników i bieżącej sytuacji.

Jednak przede wszystkim widzimy świat oczami księżniczki stawiającej opór wobec zaaranżowanego małżeństwa i tradycji, i choć narracja się zmienia dając nam przebłyski perspektywy innych osób, zdecydowanie odczuwamy wszystko sercem Lii.

Jeśli czegoś mi brakowało, to zdecydowanie mapy. Mamy tu do czynienia z konfliktem trzech państw oddzielonych od siebie pasem „ziemi niczyjej”, nie wiemy jednak nic o ich wzajemnym położeniu, ukształtowaniu terenu, czy choćby wielkości. A abstrahując już zupełnie od sytuacji politycznej, bohaterowie będą dużo podróżować i aż chciałoby się skonfrontować barwne opisy natury z wizualnym przedstawieniem drogi. Oj tak, mapa by się przydała.

To zupełnie inne podejście do fantastyki niż to, do którego przywykłam – przede wszystkim ze względu na babską perspektywę. Ale mimo mrocznych przepowiedni, ciążącego fatum i porywów serca raz w jedną, raz w drugą stronę (i tych okropnych okładek – naprawdę mam awersję do przedstawień wyfotoszopowanych kobiet w strojach nie mających nic wspólnego z fabułą i wiecznie niedomykającymi się ustami!), nie jest ckliwie i naiwne, a przynajmniej ja nie odniosłam takiego wrażenia. Dlatego z przyjemnością sięgnę po drugi tom „Kronik ocalałych”, szczególnie, że czyta się szybko i sprawnie. I nawet jeśli momentami pozornie nic się nie dzieje, to jednak się dzieje.

Tylko na smoki czekam z utęsknieniem, proszę dajcie mi smoka! Smoka i mapę, a będę szczęśliwa!

Mary E. Pearson, Fałszywy pocałunek, Kraków: Wydawnictwo Initium 2017, 544 s.

Książkę dostałam podczas spotkania „A może nad morze? Z książką! 2018”, serdecznie dziękuję organizatorom i sponsorom imprezy za możliwość lektury i zrecenzowania tej pozycji.