Czas na czytanie: „Solitaire” Alice Oseman

Pierwszy raz od naprawdę dawna poczułam się staro czytając książkę z gatunku YA. Niby jestem świadoma, że Alice Oseman pisze dla młodszej młodzieży, niż ja (XD) ale chyba jeszcze nigdy, zamiast identyfikować się z bohaterami, nie załamywałam rąk nad ich rodzicami i tragicznymi zaniedbaniami, jakich się dopuszczają.

„Nic się nie zmieni, o ile tym sama nie zechcesz, żeby się zmieniło”.

Tori Spring, starsza siostra Charliego z „Heartstoppera” nigdy nie była najbardziej radosną i entuzjastyczną postacią na świecie ale w powieści „Solitaire” mamy możliwość poznać ją w najmroczniejszym momencie „okresu dojrzewania”. Spróbujcie przypomnieć sobie ten etap gimbazy, kiedy nosiło się włosy na twarzy, ubierało się tylko czarne ciuchy i pisało smutne, natchnione, głębokie jak kałuże na chodniku wiersze do szuflady. A potem pomnóżcie nastoletni Weltshmertz razy 100, dorzućcie oziębłych, niezainteresowanych dziećmi rodziców i garść zaniedbanych problemów natury psychicznej, a otrzymacie Tori w wieku lat 16.

„(…) łatwiej być samotną, ale każda minuta, którą spędzasz na rozmyślaniu o tym, czego nie robisz, to kolejna minuta zapominania o tym, jak być pośród innych ludzi (…). Jeżeli nie umiesz zaakceptować tego, czego nie rozumiesz, spędzisz życie kwestionując wszystko. A wtedy będziesz musiała przeżyć swoje życie wyłącznie we własnej głowie”.

Siadając do lektury warto wziąć pod uwagę, że to nie tylko debiut literacki, ale i książka pisana przez nastolatkę. Jest to dość mocno odczuwalne, a i samą książkę momentami trudno mi się czytało – nieco detektywistyczna, momentami tak dramatyczna, że aż teatralna fabuła oparta na coraz bardziej niebezpiecznych psotach nieuchwytnej szkolnej grupy anarchistów jest dość mało realistyczna i wypada szczególnie blado na tle maniakalno-depresyjnych obsesji głównej bohaterki. Bo te dla odmiany dają do myślenia.

To historia o depresji, smutku, wrażeniu wyobcowania i niedopasowania, przyjaźni, potrzebie celu i poczuciu niesprawiedliwości. O przytłaczających, obezwładniających uczuciach. O dwóch osobach nie radzących sobie z własnymi emocjami i oczekiwaniami innych, które odkrywają, że lepiej im w swoim towarzystwie, niż w samotności. O potrzebie buntu i dziecięcych marzeniach. I o tym, co uderzyło mnie najbardziej, czyli o porażkach rodzicielskich, braku zainteresowania i bierności dorosłych, którzy nie zauważają nie tylko tego, że ich dziecku wali się świat, ale nawet najprostszych faktów, jak to że przestało sypiać, czy nie wstaje z łóżka.

„Nie sądzę, by mama zbytnio mnie lubiła. To nie ma znaczenia, bo ja w gruncie rzeczy też jej nie lubię”.

Właściwie wszystkie przejawy zainteresowania pogarszającym się stanem bohaterki pochodzą od jej rówieśników, tylko jeden z nauczycieli odrobinę ratuje wizerunek dorosłych.

Brakowało mi tu trochę nazywania rzeczy po imieniu i fachowej pomocy, choć dzięki temu książka nie ma ani kropli wydźwięku dydaktyczno-moralizatorskiego, tak niestrawnego dla odbiorców w podobnym wieku.

Mimo to mam nadzieję, że wszyscy bohaterowie, w jakiejś rzeczywistości, w której książkowe historie toczą się dalej własnym życiem, otrzymają wsparcie nie tylko od przyjaciół, a dorośli nareszcie się obudzą. A czytelnicy, którzy odnajdą w Tori swoje odbicie, nie zawahają się szukać pomocy, choćby wykorzystując spis telefonów i organizacji z istotnych stron.

Alice Oseman, Solitaire, Warszawa: Wydawnictwo Jaguar, 2023, 320 s.

Recenzja powstała w ramach współpracy z Wydawnictwem Jaguar.

Czas na czytanie: „Icebraker” A. L. Graziadei

Pierwsze wrażenie, jakie zrobił na mnie „Icebreaker” nie należało do najlepszych – przez mniej więcej połowę strasznie ją męczyłam – główny bohater okazał się tak sfrustrowaną, zadufaną w sobie i trudną do polubienia postacią, że aż nie miałam ochoty o nim czytać.

Drugą trudność sprawiało mi odnalezienie się w amerykańskiej rzeczywistości. Wiele aspektów – od zasad gry w hokeja czy lacrosse, przez proces trenowania młodego zawodnika czy mechanizm rekrutacji młodzików do zawodowych drużyn aż po zwyczaje i organizację życia studenckiego w koledżu (czy spolszczenie tego słowa tylko dla mnie wygląda bardzo źle?) – było dla mnie nowe i nienaturalne, sporo musiałam doczytywać i się domyślać, przez co czytało się mniej płynnie. Z trzeciej strony lubię dowiadywać się czegoś nowego przy okazji lektury.

Ale im dalej w fabułę, tym książka bardziej się broniła.

Stopniowo poznajemy przyczyny nastawienia Mickey’ego i nagle historia sportowej rywalizacji o pierwsze miejsce w rankingach staje się historią o duszącej presji. Kiedy oczekuje się od nastolatka dorównania dokonaniom ojca i dziadka, a każdy dzień podporządkowany jest próbom sprostania oczekiwaniom hokejowego świata, mierzeniu się z mediami i byciu ocenianym przez pryzmat swojego nazwiska, trudno mu być duszą towarzystwa.  A tak wysokie wymagania potrafią zabić każdą pasję.

To też – a może przede wszystkim – pełna wzlotów i upadków historia zmagań z depresją, do czego nie jest łatwo przyznać się w przesiąkniętym toksyczną męskością świecie brutalnego sportu. Nawet przed samym sobą.

„Staram się przekonać samego siebie, że mam prawo tak się czuć pomimo przywilejów, którymi obdarzyło mnie życie, i mimo iż nigdy nie przytrafiło mi się nic naprawdę złego”.

Bardzo podobało mi się poprowadzenie wątku związanego z orientacją seksualną bohaterów i szukania miejsca dla bycia sobą w homofobicznym otoczeniu. Chociaż ta książka to w dużej mierze romans, pociąg do drugiego mężczyzny bynajmniej nie jest tu kreowany na główny problem i nie dominuje ani nad problemem choroby psychicznej ani nad wątkiem rywalizacji, co dodaje mu autentyczności. Dla chłopaków dużo większym kłopotem jest pociąg do rywala, niż pociąg do drugiego chłopaka, pod tym względem jest to jeden z najbardziej dojrzałych aspektów tego szkolnego zauroczenia będącego typowym enemies to lovers.

„Nie ma nic wstydliwego w zwracaniu się o pomoc”.

Jest to też opowieść spełniająca marzenie o większej inkluzywności świata sportu – mamy tu młodych zawodników o różnych kolorach skóry, coraz bardziej otwartych na rożne typy seksualności, sporą dawkę girl power, a nawet reprezentację związku poliamorycznego.

Podsumowując – mimo trudniejszego początku warto więc dać jej szansę, bo to całkiem mądra, wielowątkowa książka, nie tak bardzo oczywista, jak to by się mogło na początku wydawać. O dojrzewaniu i szukaniu pomysłu na życie. O konflikcie między zobowiązaniami i lojalnością wobec rodziny, a własnym szczęściem, o stawianiu czoła presji i depresji. O trudnych relacjach rodzinnych i prawdziwej przyjaźni, która nie daje się odstraszyć. O sporcie, pasji i pierwszej miłości.

A. L. Graziadei, Icebreaker, Warszawa: Wydawnictwo You&YA, 2022, 320 s.

Recenzja powstała w ramach współpracy barterowej z Wydawnictwem You&YA.

Czas na czytanie: „Angst with happy ending” Weronika Łodyga

Weronika Łodyga właśnie awansowała do grona moich ulubionych autorek. Serio, „Hurt/Comfort” bardzo mi się podobała, ale „Angst with happy ending” ją przerosła. I jak ta pierwsza była komedią romantyczną w lekki sposób poruszającą cięższe tematy, tak druga jest po prostu naprawdę ważna. Szalenie wartościowa. Bardzo prawdziwa. Obowiązkowa.

Rany, jak z wiekiem coraz mniej we mnie przywiązania do narodowości, tak tym razem jestem naprawdę dumna, że taki tytuł został napisany w Polsce.

Może jeszcze nie wszystko tu u nas stracone? Proszę, chowajmy młodzieży takimi książkami!

„Nigdy nie myślałam, że to się tak rozwinie, że ktoś faktycznie zrobi mu krzywdę. To było tylko takie durne gadanie. Głupie żarty. Nie chciałam, żeby stało mu się cokolwiek złego. No i przecież sama niczego złego nie zrobiłam, nie? Po prostu tam byłam. Z boku. Nie mieszałam się. Niczego nie powiedziałam, miałam czyste ręce”.

Aleks od dawna uważa, że jest martwy w środku. Po dość destrukcyjnym młodzieńczym buncie cięte riposty i całe swoje zdanie na temat otaczającego o świata trzyma głęboko w sobie w bezpiecznym garniturku konformisty o olewczym stosunku do rzeczywistości. I choć głęboko pogardza zachowaniem swoich kolegów – prześladowców słabszych, nigdy nie powiedział słowa sprzeciwu. To by przecież wymagało wysiłku, a on sam pragnie przecież tylko świętego spokoju. Nawet się nie spodziewa, jak bardzo pewna internetowa znajomość zmieni jego postrzeganie świata.

To książka przede wszystkim o reakcji na cudzą krzywdę. A raczej o jej braku. O myśleniu „to nie moja sprawa”, „przecież ja tak nie robię”, „nie ma po co się wtrącać”. O konsekwencjach obojętności i o zdumiewającej zmianie perspektywy, kiedy tylko zachowanie, które dotychczas mijaliśmy bez słowa sprzeciwu zaczyna dotykać naszych bliskich.

Ale to tylko jeden z poruszonych tu problemów. Znajdziemy w niej również takie tematy, jak ciężar życia w patologicznej rodzinie, słabo rozwinięta inteligencja emocjonalna, strach przed porażką, skomplikowane relacje rodzinne, depresję, poczucie niedopasowania do reszty społeczeństwa, brak tolerancji, przemoc, zdradzone zaufanie, ciężar wyrzutów sumienia i poczucie, że jest się niewystarczającym oraz aseksualnego bohatera.

„Złe rzeczy się zdarzają. Przeważnie dlatego, że się jest idiotą albo podejmie się złą decyzję. Jeśli zamkniesz się w pokoju, zawiniesz w koc i już nigdy spod niego nie wyjdziesz, to ten błąd zawsze będzie najważniejszą rzeczą, jaką zrobiłeś. Ale jeśli zaczniesz żyć dalej, to prędzej czy później to się okaże tylko jedną z miliona decyzji. Akurat przypadkiem gównianą. Bywa”.

I jednocześnie po raz kolejny autorce udało się stworzyć książkę, przy której nie sposób się nie uśmiechać. Pełną poczucia humoru, ociekającego egzaltacją życia wewnętrznego nastolatków i wyrazistych, fenomenalnych bohaterów, co już wcześniej tak bardzo podobało mi się w „Hurt/Comfort” (spotkamy tu również bohaterów poprzedniej książki, choć występują oni raczej marginalnie, a akcja powieści dzieje się przed wydarzeniami z H/C). Ich odczucia wciąż jeszcze są mi bliskie, chociaż z przykrością zauważam, że nieco już wypadłam z obiegu. Nie tylko nie miałam pocięcia czym jest „furry”, ale nie znałam też wcześniej takiego określenia, jak „catfishing” (choć samo pojęcie nie jest mi obce, za moich czasów nie miało jednak takiego fancy określenia, a raczej wizualizowane było niepokojącym plakatem z hasłem „Cześć, jestem Wojtek i też mam 12 lat”). Czuję, że starość jednak nadchodzi!

„(…) jakby rozczarowywał bliskich samym faktem, że nie jest szczęśliwy. Jakby każde „jestem smutny” w ich uszach zmieniało się w „nie jesteście wystarczający” i „wasze uczucia nic dla mnie nie znaczą”. Miał ochotę krzyczeć i płakać, i obiecywać, ze to nieprawda, że jedno z drugim nie ma nic wspólnego, że docenia wszystko co ma, co dostaje, i czasem po prostu… po prostu coś jest nie tak”.

To prawda, że książka trochę moralizuje, a przez wewnętrzne monologi bohaterów może sprawiać wrażenie przegadanej. Ale z drugiej strony wszystko to, co się tam pojawia jest tak bardzo dobre, tak bardzo „w punkt”, że nie mogę się powstrzymać od wypisywania cytatów. A że przy tym sposób przekazu jest dostosowany cierpliwości czytelnika i wpisuje się w jednak wciąż lekki styl young adult, moim zdaniem wyszedł kawał naprawdę dobrej książki. Jak to możliwe, że upchnięto tak dużo treści w tak atrakcyjny sposób na niecałych 300 stronach!

„Zawsze uważał, że cały ten bój o to, by ludzie zwracali się do innych w odpowiedni sposób i zaliczali do właściwych grup, jest niepotrzebnym zamieszaniem i robieniem problemu z niczego, ale teraz wizja bycia częścią czegoś większego wydawała się kusząca i niosła ze sobą pewną ulgę. Jakby nagle, przez samo nadanie sobie odpowiedniej nazwy, automatycznie przestał być z tym wszystkim taki… samotny”.

To powinna być lektura!

Weronika Łodyga, Angst with happy ending, Białystok: Wydawnictwo Kobiece Young, 292 s.

Książka na weekend: „Puch niemarny” Bożena Pajdosz

Co prawda zakończenie roku szkolnego jeszcze nie ma specjalnego wpływu na moją rodzinę, ale nie da się ukryć, że nareszcie zaczęły się wakacje. Jest to zatem idealny moment na nowy, wakacyjny cykl, czyli „Książka na weekend”.

W soboty będą pojawiać się recenzje książek, które uważam za idealne do zabrania ze sobą na wyjazd – takie, które ze względu na niewielką objętość nie będą ciążyły w torebce, lekkie i przyjemne, nadające się do czytania w różnym stadium zmęczenia podróżą – w sam raz do samolotu, czy pociągu, nie wymagające od czytelnika stałego dostępu do słownika (ani połączenia z internetem), ani nie wymagające dużego skupienia uwagi – dające się czytać podczas zerkania jednym okiem na taplającego się w baseniku bobasa albo szalejącego na rowerze starszaka. Te odrobinę mniej ambitne (poudawajmy przez chwilę, że wcale nie sięgam głównie po takie pozycje), co wcale nie znaczy, że mniej wciągające, za to genialnie pomagające w relaksie!

Dzisiejszy wybór nie jest wcale taki oczywisty, bo „Puch niemarny” niedokładnie okazał się tym, czego oczekiwałam. Jednak ze względu na niewielką grubość jest to idealna książka „do torebki” czy innego bagażu podręcznego, która całkiem dobrze wchodzi – podobnie jak wino będące pasją głównej bohaterki. Świetnie sprawdzi się jako towarzysz dłuższego lotu albo umili oczekiwanie na przesiadkę.

Drugim argumentem jest subtelna gloryfikacja wsi i pochwała małomiasteczkowego życia, które idealnie wpiszą się w wakacyjne plany wszystkich poszukujących ciszy i odpoczynku na łonie przyrody.

No i wino – trudno o coś bardziej wakacyjnego niż wino.

~~~

Czterdziestoletnia Małgosia ma spokojne, poukładane życie – stabilną pracę, całkiem dochodową pasję i samotność z wyboru. Jest wolna, niezależna, wykształcona i szczęśliwa. Potrafi czerpać radość z małych rzeczy, zachwycać się szczegółami codzienności i kochać swoją lokalną społeczność – jest osobą, która odnalazła swoje miejsce na ziemi.

DSC_0383

Pewnego dnia ulega wypadkowi w laboratorium, w którym pracuje, i tymczasowo traci sprawność obu dłoni. Dzięki temu trafia na doktora Olewczyka i okazuje się, że znalazła miłość swojego życia. Zakochała się i… coś ją opętało.

Z pewnej siebie kobiety zmienia się w nadwrażliwą histeryczkę ogarniętą obsesją na punkcie ukochanego. A książka zmienia się w studium marudności, depresji i dążenia do samozagłady.

To powieść o uczeniu się życia z drugim człowiekiem, o ustalaniu swoich priorytetów, radzeniu sobie ze zmianami i walce z przeciwnościami, które stawia nam na drodze własna psychika. O szukaniu kompromisu między ukochaną pracą, a czasem dla ukochanej osoby. O miłości i zaborczości, o wsparciu i jego braku.

Okazuje się, że dojrzałość nie zależy wcale od wieku, wykształcenia, czy inteligencji i czasami dojrzewa się dopiero po czterdziestce.

Są w tej książce elementy, które mnie ujęły – zachwyt przyrodą, wsią, czy lokalny patriotyzm. Uwielbiam też, kiedy lektura czegoś mnie uczy – dowiedziałam się czym jest dygestorium, szlachetna pleśń i łozy. Miałam jednak nadzieję, że dowiem się więcej o procesie powstawania wina i samym winie, pod tym względem czuję duży niedosyt. Brakowało mi też wrażeń organoleptycznych związanych z tym trunkiem – zapachów, smaków, kolorów, wrażeń na języku. A tak naprawdę wszystko ograniczyło się do jednego wykładu, poza tym bohaterka głównie się winem upija.

W książce pojawia się wiele emocji, które znam z doświadczenia, choć nie w tak zaawansowanym stopniu „popaprania”. Nie powiem, że nie robię mężowi scen, kiedy wybiera się w delegację na koniec świata, nie raz przecież żegnałam go ze łzami w oczach kiedy po prostu wychodził do pracy (szczególnie odkąd oznaczało to zostanie samej z krwiożerczą Bobasą) i często chciałbym, żeby po pracy od razu wracał do domu. Ale maniakalne nagromadzenie tych samych emocji połączonych z ciągłym marudzeniem i nie radzeniem sobie z konsekwencjami własnych decyzji uczyniło z zaborczej Gosi niesamowicie męczącą, niedojrzałą emocjonalnie bohaterkę szukającą zawsze najmniejszej linii oporu i ceniącą przede wszystkim własną wygodę.

W połączeniu ze stylem wymagającym jeszcze dużej praktyki, momentami czyni tą powieść trudną do przebrnięcia. Irytowały mnie nadużywane przez bohaterkę zdrobnienia (moim zdaniem dorosła kobieta powinna mówić o „pełnych brzuszkach” i „połamanych łapciach” wyłącznie w odniesieniu do dziecka, albo małego futerkowego zwierzątka), powtarzający się brak czasowników w zdaniach stosowany naprzemiennie z bezokolicznikami albo umieszczanie czasownika na końcu zdania.  Wiem, że to debiut i kibicuję dalszemu rozwijaniu warsztatu, ale w moim odczuciu nad ta powieścią można by jeszcze popracować, bo nie czyta się jej płynnie. Mam wrażenie, że to jeszcze nie był na nią czas.

Szczególnie, że wszelkim zjawiskom nadprzyrodzonym w powieściach obyczajowych mówię zdecydowane nie – nie ważne, czy są to anioły, kosmici, czy inne halucynacje. Nawet, kiedy są jedynymi istotami mówiącymi bohaterce kilka słów prawdy. Nie przekonało mnie również połączenie poezji z prozą i nadmiar pisanych kursywą przemyśleń bohaterów.

Książka jest życiowa, wzbudza emocje i serwuje sporo zaskoczeń. Mimo to z różnych powodów mniej więcej od połowy nie czytało mi się jej dobrze i raczej nie sięgnę po kolejne części cyklu. Ale przecież nie wszystko jest dla wszystkich.

Muszę podsunąć „Puch niemarny” mojemu mężowi – niech się przekona, że nie jestem wcale najgorszym przypadkiem!

Bożena Pajdosz, Puch niemarny. O tym, jak trudno być kobietą i jak jeszcze trudniej być z kobietą, Brzezia Łąka: Wydawnictwo Poligraf, 2018, 184 s.

Recenzja powstała dzięki uprzejmości autorki.

Czas na czytanie: „Bieg do gwiazd” Dominika Smoleń

O tym, jak podziwiam Dominikę – pełną zapału młodziutką autorkę dążącą do wydania swoich książek pisałam już przy okazji recenzji „Ceny naszych pragnień”. Nic więc dziwnego, że nie mogłam doczekać się jej drugiej książki i kiedy tylko trafiła w moje ręce, od razu zabrałam się za czytanie. Po trzech stronach upchnęłam ją gdzieś na pokryte pajęczynami dno „stosu wstydu” odrzucona nadmiarem werterycznego emo patosu, który uderzył mnie prosto w twarz.

„Wegetowałam –  nie znajdowałam na to innego określenia. To, co ciągnęło mnie do tego, by przekroczyć granicę, by udać się w bezkresną i nieopisaną otchłań – w ramiona samej śmierci – nigdy nie zniknie (…). Istniałam już tylko w mroku i nic mnie nie trzymało na tym świecie. Wierzyłam z całego serca, że to, co czeka mnie dalej i tak będzie lepsze od cierpienia i agonii, które spotkały mnie na ziemi”.

Jasne, zdawałam sobie sprawę, że to książka podejmująca trudne tematynieuleczalna choroba mocno utrudniająca życie zmieszana z ciężką depresją doprawioną szpitalem psychiatrycznym to gorzka mieszanka. Szczególne, że gówna bohaterka jest bardzo daleka od traktowania swojej sytuacji ze spokojem i dojrzałością. To samotna, wystraszona nastolatka, której życie spłatało brzydkiego psikusa już na samym starcie.

DSC_0996

Do lektury powróciłam dopiero po kilku miesiącach, co zaskakuje tym bardziej, że nie znoszę zostawiać niedokończonych książek i unikam tego jak ognia. Jednak kiedy już przebrnęłam przez te kilka pierwszych, pełnych weltschmerzu rozdziałów, połknęłam resztę jednym tchem. I długo nie mogłam otrząsnąć się z zaskoczenia.

Dziewiętnastoletnią Adę poznajemy w momencie, w którym szykuje się do wyjścia ze szpitala psychiatrycznego, do którego trafiła z powodu ponawianych prób samobójczych. Bohaterka nie radzi sobie z koniecznością życia z cukrzycą, na którą zachorowała w wieku siedmiu lat i z którą została całkiem sama, gdy kiedy najbliżsi odmówili jej pomocy. Kiedy dowiaduje się o śmierci ukochanej babci, jest w kompletnej rozsypce. Przy życiu utrzymuje ją jedynie ostatnia wola staruszki –  przez 30 dni ma żyć jak zwykła nastolatka i spróbować odnaleźć szczęście.

Z pewnością trudno mi wczuć się w sytuację Ady, bo sama nie zmagałam się z tą chorobą nawet w ciąży, a moi bliscy i znajomi chorujący na cukrzycę to prawdziwi tytani codzienności – wspaniała mama trójki dzieci obdarzona anielską niemal codziennością i artystka osiągająca sportowe sukcesy.

Pewnie dlatego tak rozczarowywała mnie niewdzięczność bohaterki za to, co ma. Zdawało mi się, że nadmiernie demonizuje chorobę, z którą można żyć i po prostu wybiera łatwiejszą drogę nurzając się w egzaltacji. Długo zajęło mi odkrycie, że dziewczyna reaguje w tak beznadziejny sposób, bo nikt nigdy nie pomógł jej dorosnąć. Kluczowym jest tu ostracyzm i odrzucenie, które spotkało ją ze strony rodziców. I to właśnie ten aspekt całej powieści wydał mi się najbardziej tragiczny.

Skojarzenie „Biegu do gwiazd” z „Zanim się pojawiłeś” nasuwa się samo, choć porównywanie obu tych książek chyba mijałoby się z celem, bo mimo wielu podobieństw, zarówno ich autorki, jak i bohaterowie są na zupełnie innych etapach życiowego rozwoju. Uzmysłowiają jednak, że tragedie i myśli o samobójstwie mogą dopaść każdego – niezależnie od wieku, kraju zamieszkania, sytuacji rodzinnej i majątkowej.

To książka o rozpaczliwym poszukiwaniu szczęścia i akceptacji. O samotności braku wsparcia ze strony najbliższych, którego nie mogłam zrozumieć przez całą lekturę. O tęsknocie za normalnością. O zawiązujących się powoli przyjaźniach i kiełkujących uczuciach. O poważnej chorobie i o zupełnie błahych licealnych dramatach. O tym, że nikomu nie jest w życiu lekko i każdy ma swoje demony. O braniu życia w swoje ręce.

I do samego końca nie sposób chyba odgadnąć jaką Ada podejmie decyzję, a samo zakończenie to prawdziwy chichot losu.

Jednak tym, co ciekawiło mnie najbardziej podczas oczekiwania na wydanie drugiej powieści Dominiki był rozwój jej warsztatu. I porównując obie jej książki bez najmniejszego wahania mogę stwierdzić, że zrobiła olbrzymie postępy. To prawda, wciąż trafiają się błędy gramatyczne i językowe, a częste powtórzenia wyjątkowo działały mi na nerwy, myślę jednak, że naprawdę dobra (a może po prostu bardziej ingerująca w tekst) korekta zrobiłaby z tej książki prawdziwą żyletę. Tak, wciąż bywa naiwnie i trochę nieprawdopodobnie – zdarzają się sceny rodem z głupawych amerykańskich filmów, ale chyba pod każdym względem – tematyki, rozwoju fabuły, kreacji bohaterów i łączących ich relacji – jest nieporównywalnie lepiej. Tą książkę po prostu bardzo dobrze się czyta i wzbudza w odbiorcy sporo emocji.

Gratulacje! Nie jest to jeszcze arcydzieło, ale książka, którą z czystym sumieniem mogę polecić mimo stylistycznych niedociągnięć. Szczególnie, że Dominika nie spoczywa na laurach i kolejna powieść już się pisze – liczę, że będzie jeszcze lepsza.

Dominika Smoleń, Bieg do gwiazd, Katowice: Wydawnictwo Szara Godzina, 2018, 318 s.

Czas na czytanie: PRZEDPREMIEROWO „Arsen” Mia Asher

„Miłość może cię zniszczyć. Miłość może pogrzebać cię żywcem w trumnie pełnej bólu i rozpaczy, odebrać ci oddech, odebrać wolę życia.”

To była droga przez mękę.

Nie żartuję i nie stosuję w tym momencie taniego chwytu marketingowego. Naprawdę dawno nie czytałam tak dziwnej książki. Kompletne pomieszanie z poplątaniem. Gatunkowe, tematyczne i emocjonalne.

Niemalże od początku lektury zastanawiało mnie jedno. Do jakiego odbiorcy skierowana jest ta książka?

Wątki dotyczące poznawania się głównych bohaterów, rodem z młodzieżowego serialu Disneya sugerowałyby odbiorcę między 14, a 16 rokiem życia, ale szczegółowe opisy seksu zajmujące większą część książki obalają tą tezę. Natomiast dorosła czytelniczka raczej na pewno zostanie zniechęcona naiwnością tej historii.

„Wzdycham, przygotowując się mentalnie, by wyjść na deszcz, gdy dzwoni mój telefon. Już mam odebrać, kiedy mija mnie grupa wspaniałych i onieśmielających dziewczyn z żeńskiego stowarzyszenia. Rzucają we mnie kondomami i krzyczą: „Bez gumek nie ma ruchania!”.”

Mamy zatem zupełnie przeciętną, średnio ładną dziewczynę, dla którejś z jakiegoś powodu wszyscy tracą głowę. Główna bohaterka jest mało lubiana, odrabia prace domowe na studiach i trafia jej się miłość od pierwszego wejrzenia. Oczywiście z obłędnym przystojniakiem (w ogóle, gdzie się nie obróci, otaczają ją sami nieziemsko przystojni półbogowie – jeśli tak jest na co dzień w Stanach, to już wiem czemu ludzie chcą tam emigrować!) , gwiazdą sportu, przyszłym prawnikiem. Oczywiście poprzez zderzenie w deszczu z całą otoczką rozsypanych książek i lądowaniem w kałuży. Oczywiście całuje nieznajomego na ulicy. Oczywiście po latach zostają małżeństwem. A autorka nie szczędzi nam infantylnych pomysłów na końskie zaloty ich młodości i cukierkowej słodyczy zakochania.

DSC_0650

Sielanka kończy się z problemami z utrzymaniem ciąży. I tutaj spotkało mnie największe rozczarowanie – liczyłam na poważne podejście do poważnego problemu, na niesamowicie emocjonalną wspólną walkę o macierzyństwo. Niestety, mam wrażenie, że coś, co miało być głównym tematem książki zostało skandalicznie wręcz zmarginalizowane. Brakuje rozmów, starań, wzajemnego wsparcia, biegania po lekarzach, atmosfery oczekiwania. Zostaje nam przedstawiony pewien fakt i nic poza tym. Czytelnik nie dostaje szansy uczestnictwa w procesie walki z niepłodnością i tak naprawdę łatwo odnieść wrażenie, że sama zainteresowana również nie walczy. Powtarza tylko stale jak bardzo marzy o dziecku i jak jej źle, ale znacznie więcej energii i emocji wkłada w zadurzenie młodszym współpracownikiem niż w swoje sny o macierzyństwie. To prawda – scena poronienia jest dramatyczna i poruszająca, podobnie jak depresja, w której pogrąża się Catherine, ale mimo to nie mogłam pozbyć się wrażenia kiepskiego aktorstwa.

W ogóle cała jej postawa jest dla mnie oderwana od rzeczywistości – kobieta po trzech poronieniach, z zagrożonej ciąży nie rezygnuje z pracy, nie przestaje pić kawy, pozwala się szarpać gdzieś w klubowej toalecie i nie stroni od entuzjastycznego seksu. Prawdę mówiąc trudno mi to sobie wyobrazić. Nienaturalność wzmaga brak jakiejkolwiek wzmianki na temat leków podtrzymujących ciążę, hospitalizacji, jakiegokolwiek zwiększonego dbania o zdrowie (za to autorka nieustannie podaje nam nazwy firm produkujących torebki). Poza częstymi wizytami u ginekologa nasza bohaterka wyłącznie czeka i stara nie poddawać się panice.

To tak naprawdę smutna historia kobiety, która rozpaczliwie potrzebuje specjalistycznej pomocy, ale otrzymuje ją zdecydowanie za późno. Kobiety słabej i zdruzgotanej. Kobiety znajdującej się na życiowym zakręcie i podejmującej same najgorsze wybory. Nie do końca stabilnej psychicznie, szokująco niekonsekwentnej w swoich postanowieniach, budzącej współczucie i zażenowanie. Nie potrafiącej docenić tego co ma, nie przyjmującej wsparcia najbliższych. Kobiety o znacznie zaniżonym poczuciu własnej wartości, która podnosi sobie samoocenę romansem z atrakcyjnym młodszym mężczyzną o imieniu prosto z Tablicy Mendelejewa.

„(…) ma na sobie wyblakłe, sfatygowane dżinsy, które wiszą tak nisko, że jestem w stanie dostrzec jego bieliznę od Armaniego, a trzy rozpięte guziki koszuli w odcieniu różu odsłaniają opaloną i wyjątkowo umięśnioną klatkę piersiową. Ten facet emanuje pewnością siebie i seksem.” – cóż we mnie zazwyczaj faceci w różowych koszulach wzbudzają raczej rozbawienie, ale co kto lubi…

To prawda, Cathy jest przekładem niesamowicie irytującej bohaterki, ale to przede wszystkim naiwność, teatralność ze sporą dawką Hollywoodzkiego kiczu (Jest tu nawet bal maskowy! Nie wspominając o wyznaniach wplątanych w pijackie przyśpiewki) i niedopracowanie historii tak bardzo mnie odrzucało.

„Tym razem potwór, którym jestem, którym się stałam, pociągnie kogoś za sobą. To ten mrok we mnie wlecze się za mną, gdziekolwiek nie pójdę, rozprzestrzenia się jak atrament po papierze.” – ach stary dobry welshmerz…

„Kocham go, ale nie jestem pewna, czy nadal jestem w nim zakochana.” – serio? Zawsze myslałam, że faza zakochania trwa kilka… miesięcy?

Nie zrozumcie mnie źle – samo przesłanie książki jest bardzo dobre i zupełnie się z nim zgadzam, ale nie jestem pewna, czy gdybym nie zajmowała się pisaniem recenzji (co znacznie zwiększa moje samozaparcie w przypadku lektur, które nie za bardzo mi odpowiadają), to czy miałabym szansę dotrzeć do tego przesłania. Obawiam się, że nie, bo wymaga to przebrnięcia przez prawie całą pozycję. A ja odpadłabym już na samym początku.

„Małżeństwo to praca, Cathy. Musisz nad nim pracować każdego dnia. Nigdy nie możesz odpuścić. Bycie w małżeństwie jest trudne. Czasem jest świetnie, czasem okropnie, ale zawsze chodzi o to, co z tego wyciągniesz. To, jak sobie z tym poradzisz, odróżni cię od innych par, które się poddały. Trzeba zawsze szczerze rozmawiać z partnerem. Rozwód jest łatwy, to pójście na łatwiznę.”

Nie jestem koneserką tego gatunku i może to nic odkrywczego, ale autorka stworzyła przedziwną dla mnie hybrydępowieść erotyczną o przesłaniu dydaktyczno-moralizatorskim z elementami wattpadowego opowiadania.

Ta koncepcja niestety do mnie nie przemówiła. Spodziewałam się czegoś innego i zapewne stąd tyle rozczarowania – liczyłam na więcej fabuły i rozwinięcie wątku radzenia sobie z bezpłodnością. A mam wrażenie, że ta koncepcja stała się jedynie wymówką do napisania kontrowersyjnej powieści erotycznej, gdzie miłosny trójkąt i wyuzdany seks są główną osią tematu.

Mia Arher, Arsen, Warszawa: Wydawnictwo Szósty Zmysł, 2017, 520 s.

Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa Szósty Zmysł.