Czas na czytanie: „Wiek cudów” Karen Thompson Walker

Jeszcze do niedawna sama o sobie myślałam w kategoriach „młodzieży”, (ale już niestety nie wypada), zatem bardzo chętnie sięgnęłam po książkę kierowaną do młodszych czytelników. Jako osoba, która spędziła dzieciństwo przeżywając przygody z kart książek Juliusza Verne’a, Karola May’a i Zbigniewa Nienackiego, byłam niezwykle ciekawa, na czym obecnie są młodzieży chowane.

Pierwsze wrażenie: Okładka. Jest. Świetna. 6 z plusem dla Pani Magdy Kuc (wymienionej w stopce redakcyjnej, jako osoba, która popełniła projekt takowej) za umieszczenie zielonkawego (niepokojąco zielonkawego, żeby nie napisać „trupio zielonego”) zdjęcia w poziomie – robi świetne wrażenie i już na pierwszy rzut oka mamy wrażenie, że ze światem przedstawionym w tej książce coś będzie bardzo nie tak.

_20160213_110344

Natomiast informacja umieszczona przy dolnej krawędzi okładki, (która zapewne miała być dodatkową zachętą i reklamą) „W przygotowaniu film reżyserki Zmierzchu!” kompletnie do mnie nie przemawia. I już jest mi żal tej pozycji, bo zrobić bardzo mierny film jest bardzo łatwo. A w tej książce na pewno drzemie duży filmowy potencjał – w końcu filmy katastroficzne każdy ogląda z zapartym tchem. Podobnie nie zachęciła mnie zapowiedź z tyłu książki, która skupia się głównie na wątku romantycznym, przez co sięgając po „Wiek cudów” spodziewałam się kolejnego głupiutkiego i naiwnego romansu dla nastolatek.

Okładka okładką, ale treść wciągnęła mnie zaskakująco szybko. I ani przez chwilę nie odniosłam wrażenia, że nie mieszczę się w granicach wiekowych grupy docelowej, do której została skierowana.

Książka jest rodzajem pamiętnika, czy może lepiej: osobistej relacji jedenastoletniej Julii z pierwszych dni, w których zmienia się świat. Jak się szybko okazuje – z pierwszych dni apokalipsy, dziwacznej i niespodziewanej klęski żywiołowej. Świat zaczyna zwalniać. I choć początkowo brzmi to bardzo zachęcająco (No, bo hej! Dłuższa doba – więcej czasu na czytanie!), to szybko mój początkowy entuzjazm zbladł – Ziemia obraca się wolniej, każdego dnia przybywa, pole magnetyczne zaczyna robić dziwne rzeczy – od spadających ptaków, aż po brak ochrony przed promieniowaniem słonecznym. Julia jest cichym obserwatorem zarówno zmian w środowisku naturalnym, jak i w ludziach. Jej relacja dotyka zarówno prób przystosowania się ludzkości do nowych warunków, jak i zmian w ich zachowaniu. Wobec niepewnego jutra i groźby końca czasów dotychczasowe przyjaźnie, uczucia i emocje stoją przed dużym wyzwaniem, o czym młodziutka narratorka szybko przekonuje się na własnej skórze.

Studium dorastania w „ciekawych czasach”. Powolny rozpad znanego porządku i emocje związane z kupnem pierwszego stanika. Moje początkowe obawy związane z tandetnym romansem okazały się być nieuzasadnione. Fascynacja kolegą z sąsiedztwa jest stale obecna w ciągu wydarzeń, ale w sposób zupełnie nienachalny, można zaryzykować stwierdzenie, że kompletnie niewinny, przyjacielski i przez to zaskakująco dojrzały w swojej niedorosłości.

Nie miałam najmniejszego problemu, by utożsamić się z Julią, co zdarza mi się niezwykle rzadko. Zazwyczaj główny bohater, w dodatku płci żeńskiej niezwykle mnie drażni. Tym razem jednak wycofana jedenastolatka, samotna wśród ludzi, milcząca, zamknięta w swoich myślach, niemogąca się odnaleźć wśród rówieśników i niezapraszana na imprezy praktycznie od pierwszych stron skradła moje serce.

Bardzo długo zastanawiałam się jak ta historia może się skończyć. Bo czy mając 300 stron można doprowadzić taką historię do końca? I choć w głębi duszy zawsze tęsknię za trochę cukierkowym, ale jednak szczęśliwym zakończeniem, tak Karen Thompson Walker stanęła na wysokości zadania i koniec jej historii ani trochę mnie nie rozczarował.

Książka była bardzo miłym zaskoczeniem, z całego serca polecam. Moim zdaniem to zdecydowanie bardziej książka katastroficzna niż stricte młodzieżowa, wątek romantyczny występuje jako przyjemne dopełnienie. Trudno porównać mi ją do innych historii, które czytałam, dzięki czemu okazała się być dla mnie swego rodzaju powiewem świeżości. A okładkowe nawiązanie do Zmierzchu (nawet jedynie w osobie reżyserki filmu) jest moim zdaniem wysoce niestosowne.

Karen Thompson Walker, Wiek cudów, Miedzy słowami: Kraków 2016, 299 stron.

Za przyjemność lektury serdecznie dziękuję Wydawnictwu Znak Literanova.

Czas na czytanie: „Są miejsca, w których nie rosną róże” Anny Marii Sutkowskiej

Z cyklu: „Czas na zaległe recenzje”.

Po szczęśliwym uporaniu się z sesją w końcu muszę wygospodarować kilka chwil na krótkie podsumowanie tego, co czytałam udając, że się do wspomnianej sesji uczę. Tym razem krótko o krótkim:

Nowela z założenia ma być krótką formą literacką, w tym przypadku miałam jednak wrażenie, że zaburzone zostały pewne proporcje. Akcja zaczęła się ciekawie, powoli się rozwijała pozwalając czytelnikowi poznać bohatera i jego sytuację. I nagle nastąpiło cięcie – brutalny zwrot akcji, który moim zdaniem zaburzył harmonię utworu. Być może takie było założenie autorki i gwałtowne zakończenie miało być wstrząsem, może rodzajem katharsis. Nie mogłam jednak oprzeć się wrażeniu, że zbliżając się do wyczerpania limitu stron maszynopisu trzeba było po prostu szybko zakończyć historię. Trochę szkoda, bo moim zdaniem interesująca tematyka i sposób jej rozważania miał potencjał na bardziej rozbudowaną końcówkę. Niemniej jednak literacko i treściowo jestem zadowolona z lektury. Tylko (jak zwykle zresztą) w książce za szybko skończyły się kartki.

Anna Maria Vanitachi, Są miejsca, w których nie rosną róże, Milicz: Wydawnictwo The Cold Desire, 2014, 93 strony.

Czas na czytanie: „Zauroczenie” (Saga o Ludziach Lodu, tom 1) Magrit Sandemo

Podczas tracenia fortuny na upragnionych truskawkach i botwince w osiedlowym warzywniaku skusiła mnie ta niewielka książeczka leżąca niepozornie między włoszczyzną, a ziemniakami. Spotkałam się z kilkoma bardzo pochlebnymi opinii o tej serii i byłam ciekawa, czy mnie również wciągnie na śmierć i życie (czyli na wszystkie 47 tomików) – zatem bez większych wyrzutów sumienia uległam pokusie i w siatce z włoszczyzną przyniosłam do domu pierwszy tom „Sagi o Ludziach Lodu”.

11012703_10203049461555997_9188972826697048456_n

Po tego rodzaju tasiemcu nie spodziewałam się żadnych głębokich przemyśleń natury egzystencjalnej ani specjalnie literackiego języka – i bardzo dobrze, bo srogo bym się rozczarowała. Zarówno poprzez miejsce zakupu, jak i dzięki dumnemu znacznikowi z tyłu książki: „Fakt. Kolekcja” nastawiałam się raczej na lekką i przyjemną lekturę, idealną na leniwy poranek w hamaku na balkonie. Mimo to książka mnie rozczarowała.

Zaczęło się całkiem ciekawie – szesnastoletnia Silie po śmierci rodziny usiłuje przetrwać kolejny dzień w ogarniętym zarazą Trondheim. Okazuje się być dobrą duszą, przygarnia więc dwoje małych dzieci znalezionych po drodze i namówiona przez tajemniczego i potwornego Zwierzoczłeka (w opisie całkowicie różnego od zawadiackiego Janosika na okładce) ratuje pewnego przystojnego drania przed malowniczo zaplanowaną egzekucją. Kolejne wydarzenia to ciąg ucieczek i pościgów oraz porywy serca to w kierunku to Przystojnego Drania, to odrażającego Zwierzoczłeka kryjącego w sobie demoniczną tajemnicę.

Być może za bardzo się wyzłośliwiam, a tego rodzaju książka po prostu miała taka być (w końcu cena 4.99 nie wzięła się z kosmosu). Lekka rozrywka dla zabieganych, nic więcej. Ale po prostu nie potrafię traktować poważnie pełnych egzaltacji wyznań targanych emocjami bohaterów i zamiast westchnienia grozy powodują one u mnie raczej parsknięcia śmiechu: „Złożyłem sobie przysięgę, że to okrutne dziedzictwo umrze wraz ze mną. Nigdy nie będę leżeć w objęciach kobiety, by niebezpieczne nasienie, które nosze w sobie, nie przeszło na innych.” – s. 123
„Jest w niej smocze nasienie, które wlał w nas zły Tengel. Smocze nasienie!” – s. 125
Oczywiście już 100 stron później (UWAGA – SPOILER) Zwierzoczłek leży w objęciach kobiety i robi użytek ze swojego złego nasienia. Co za niespodzianka.
„Gdy drżał na całym ciele, to, mimo że był już u niej tego wieczoru, otwierała przed nim swe łono, bo to przynosiło mu ukojenie.” – s. 225. Czyż to nie romantyczny i bardzo namiętny opis? Ale oczywiście „Czyniła to z pewnym smutkiem, gdyż jak większość kobiet uznawała wspólnotę duchową za ważniejszą.” Jakże by inaczej.

Samej książki nie czytało się źle, choć topornie stylizowany na szesnastowieczny język wypowiedzi bohaterów bywa męczący w swej nieudolności. Trochę się pośmiałam, trochę odmóżdzyłam (bardzo przyjemne w czasie sesji – polecam). Wolę jednak, w chwilach słabości i z potrzeby bezrefleksyjnego relaksu, tego rodzaju telenowele oglądać na ekranie telewizora („Zbuntowany anioł” i „Gorzka zemsta” <3). I choć końcówka robi się ciekawsza, może nawet trochę intrygująca, na szczęście nie czuję potrzeby sięgnięcia po kolejny tom – mój portfel chwilowo jest bezpieczny.

Margit Sandemo, Zauroczenie, Waszawa: NORDI-PRESS, 2015, 237 stron.

Czytelniczy flash mob – Sobotnie południe: czytanie czy pranie?

Wczorajszy dzień upłynął pod znakiem relaksu – lwie myśli ani przez chwilę nie uciekły w kierunku obowiązku pisania prac, czy zbliżającej się wielkimi krokami sesji.

Już bardzo majowa pogoda na siłę wyciągała z domu. Dodatkowym argumentem przemawiającym za wrzuceniem książki do torebki (jakby potrzeba było do tego jakichkolwiek argumentów) był organizowany przez Wojewódzką i Miejską Bibliotekę Publiczną w Gdańsku flash mob polegający na piętnastominutowej lekturze w jednym z dwóch najpiękniejszych miejsc Gdańska – ja wybrałam czytanie pod Fontanną Neptuna.

flashmob  DSC_1358~2

DSC_1354~2  DSC_1361

Fajny pomysł na promocję czytelnictwa pod chmurką i korzystania z bibliotek. Super, że biblioteka zapewniła przenośny regał z książkami (również tymi dla młodszych czytelników), by przypadkowi przechodnie, którzy akurat nie mieli na podorędziu własnej lektury, bez przeszkód mogli dołączyć do wspólnego czytania. Samo wydarzenie mogłoby moim zdaniem trwać nieco dłużej – ledwo zdążyłam wsiąknąć w fikcyjny świat, a już wszyscy zaczęli się rozchodzić. Szkoda również, że czasowo zbiegliśmy się z innymi inicjatywami – zwłaszcza z akcją kibicowania Lechii Gdańsk, co wprowadziło sporo zamieszania. Jednak w słoneczna sobotę, w samym centrum zabytkowego Gdańska jest to raczej nie do uniknięcia.

Chętnie wezmę udział w kolejnych tego typu wydarzeniach. Może to tylko moje wrażenie, ale na ulicach, w tramwajach, na przystankach, czy na parkowych ławkach można zobaczyć coraz więcej czytających ludzi. Fiasko zeszłorocznej akcji z ogólnodostępnymi książkami w gdańskich tramwajach świadczy o tym, że społeczeństwo wciąż nie jest gotowe na uczciwe korzystanie z „wspólnej własności”, jednak udało się pokazać podróżnym jak fajnym rozwiązaniem jest sięgnięcie po książkę nawet podczas niedługich przejazdów, czy krótkiego oczekiwania. Serce rośnie patrząc na tych wszystkich zaczytanych, a takie społeczne akcje, nawet niewielkie i z pozoru niedostrzegalne przez ogół, mają sens i odnoszą skutek.

1499675_834458106591488_1832699078709187569_n
Powyższe wspólne zdjęcie „czytających między wierszami” podwinęłam z facebookowego profilu Wojewódzkiej i Miejskiej Biblioteki Publicznej w Gdańsku i nie jest ono moją własnością, podobnie jak ulotka wydarzenia.


Czas na czytanie: „Najgłupszy anioł” Christophera Moore’a

Choć na tegoroczną majówkę zapowiadali 30 stopni (10 w piątek, 10 w sobotę i 10 w niedzielę), słonko rano nieśmiało wyglądało zza „stopniowego zachmurzenia” i przygrzewało przyjemnie do śniadania. Uznałam zatem, iż to najlepsza pora na chwilę z książką w klimacie Bożego Narodzenia. A odpowiednio hipsterski filtr doda zdjęciu świątecznego klimatu:

0 (2)  ->  DSC_1284~2

Chociaż uważam, iż fragmenty recenzji przytoczone z tyłu owijki są zdecydowanie przesadzone – szczególnie ta z Denver Post: „Christopher Moore szybko staje się pisarzem kultowym, zajmując miejsce, na którym ostatnio znajdował się Kurt Vonnegut”to jednak tym razem humor pana Moora naprawdę mi podpasował.

Wielką siłą tej pozycji są bardzo barwni i, co najważniejsze, sympatyczni bohaterowie. Posterunkowy o proporcjach ciała modliszki i słabością do trawki, była aktorka filmów klasy B, która bez swoich leków słyszy głosy i nie odróżnia siebie od Kendry – Wojowniczej Laski z Pustkowi oraz lotnik będący opiekunem nietoperza owocożernego noszącego stylowe okulary przeciwsłoneczne to tylko początek korowodu osobistości. Każde kolejne indywiduum jest większym cudakiem i (co mnie zaskoczyło – rzadko lubię więcej niż jednego bohatera) każdego lubi się bardziej. Jeśli do tej mieszanki dodamy ciamajdowatego anioła, który, chcąc spełnić świąteczne życzenie pewnego chłopca, nierozważnie wskrzesza wszystkich zmarłych z pobliskiego cmentarza… W końcu co to za Świąteczne Przyjęcie dla Samotnych bez apokalipsy zombie w roli głównej atrakcji?

Autor wrzucił do jednego dzbanka charakterystycznych bohaterów, huragan, turystyczną miejscowość, świąteczny cud, apetyt na świeże mózgi i sporą dawkę szaleństwa, po czym dokładnie to wszystko zmiksował -> powstało coś w stylu koktajlu ze szpinaku i selera – dość paskudne, wygląda nieapetycznie i człowiek nie jest pewien, czy aby na pewno wyjdzie mu na zdrowie, ale i tak pije z ciekawości, a kiedy okazuje się, że jest smaczniejsze niż można się było spodziewać, po jakimś czasie ponownie ma na niego ochotę.

Absurdalna, przerysowana, ale w granicach dobrego smaku. Rozśmieszająca, zaskakująca i odświeżająca, chociaż gdybym czytała ją faktycznie w ferworze przygotowań do Świąt, mogłabym nie podejść do treści z równym dystansem – w końcu zimą każdy jest nieco poirytowany (zwłaszcza, kiedy na dworze jest minus milion, a akurat trzeba umyć okna dla Jezusa).

Duża dawka amerykańskiej, bożonarodzeniowej komerchy – idealna rozrywka na początek wiosny.

DSC_1267~2
#kanapinkg

Christopher Moore, Najgłupszy anioł. Podnosząca na duchu opowieść o bożonarodzeniowej grozie *wersja 2.0*, Warszawa: Wydawnictwo MAG, 2006; 300 stron (absurdu).

Czas na czytanie: „Opowiadania Kotori II”

Zdecydowanie lepsza od pierwszej odsłony tej antologii. Nie jestem wielką fanką krótkich form literackich, zdecydowanie bardziej wolę wczuwać się w dłuższą, jednolitą historię, ale ten zbiór okazał się być bardzo fajny w czasie zabiegania, kiedy to chwile na lekturę musiałam po prostu na siłę życiu wyrywać. Jest w nim kilka bardzo dobrych opowiadań – Eo jak zawsze w formie, ale również i „Zielone” i „Jednym cięciem” bardzo dobrze mi się czytało; kilka dobrych, dwa przeciętne i jedna kompletna porażka. Niestety, moim zdaniem wybranie „Feniksa na mojej piżamie” było błędem. W zamyśle zapewne miała być to zabawna parodia tego typu opowiadań, jednak w moim odczuciu okazała się ona nie do przebrnięcia – kulawa językowo (od kompletnej egzaltacji do całkowitego prostactwa – często w jednym zdaniu), pełna idiotycznych zdrobnień, z głupawą fabułą – po prostu niesmaczna. Gdyby to opowiadanie zostało umieszczone na początku tomu, zapewne antologia straciłaby wielu czytelników. Jednak umieszczenie go na końcu popsuło całe dobre wrażenie po lekturze wcześniejszych historii. Szkoda.

DSC_1226

Opowiadania Kotori II, Gołuski: Wydawnictwo Kotori, 2013; 368 stron – 15 opowiadań.

Czas na Czytanie: „Juliusz Studnicki (1906-1978)” – katalog wystawy.

Tak akurat wypadło, że w Światowy Dzień Książki trzeba było połączyć przyjemne z pożytecznym. Lenistwo lenistwem, ale prace jakoś nie chcą się same pisać. Choćbym nie wiem jak długo zapewniała wszystkim zebranym materiałom wspaniałe warunki pełne ciepła i świętego spokoju, nie za bardzo chcą kiełkować.

DSC_1196~2

Tym razem misja zakupienia katalogu z niedawno zakończonej wystawy poświęconej Studnickiemu, zakończyła się sukcesem. Oczywiście Lew jak zwykle pokręcił  godziny otwarcia i zaczął dobijać się do wejścia Muzeum Sopotu piętnaście minut za wcześnie. Nagrodą za taką nadgorliwość było całe 15 minut na nieplanowany spacer po plaży (i dodatkowe pieniążki wrzucone do przepastnej paszczy łakomego parkometru).

DSC_1131

Edit 24.04
Świętowanie Dnia Książki w toku, dzisiaj same prezenty <3. W skrzynce na listy znalazłam przeuroczą, małą paczuszkę z równie uroczym notesem od Czytam, bo lubię – nagrodę za udział i relację z Maratonu Czytania. Okazało się również, że wygrałam w facebookowym konkursie zorganizowanym przez Noc Muzeów i Wojewódzka i Miejska Biblioteka Publiczna w Gdańsku wielkie tomiszcze Encyklopedii Gdańskiej – jest boska, choć potrzebuję na nią nową półkę. Ale, jak wiadomo, półek na książki nigdy za wiele – to mieszkanie jest za małe.

DSC_1240~3

Czas na czytanie: „Pachnidło” Patricka Süskinda

W natłoku rzeczy, które już naprawdę powinnam zrobić i w wyniku chronicznego-braku-czasu współistniejącego z ciągłym-nic-nie-robieniem nareszcie nadszedł czas na pozycję, która zdecydowanie zbyt długo kurzyła się na stosiku „do przeczytania”.

Patrick Süskind zabiera czytelnika w upiorną podróż do kuchni eksperymentatora – szalonego naukowca, który nie cofnie się przed niczym, by osiągnąć wymarzony cel. Jest cierpliwy, spokojny i zdystansowany. Metodą prób i błędów dąży do wykreowania ideału. By zostać twórcą, musi być również niszczycielem. Co w najmniejszym stopniu nie wywołuje w bohaterze moralnych dylematów, czy wątpliwości natury etycznej.

Z drugiej strony autor daje nam wgląd (i jest to w istocie potworna wiwisekcja) głęboko w psychikę geniusza. Jak to zwykle bywa – osoba szczególnie uzdolniona w pewnej dziedzinie jest jednocześnie ułomna w innych aspektach życia. Jan Baptysta obdarzony został niezwykle wyczulonym zmysłem powonienia. W zamian za ten dar poskąpiono mu miłości, emocji, sprawności ciała, społecznej akceptacji i – co dla niego najboleśniejsze – własnego zapachu. Okrutna cena za nadzwyczajność, prosta droga do stworzenia potwora. Siłą napędową jego egzystencji jest upór i swoiste poszukiwanie sensu istnienia – posiadanie swojego zapachu. Jednak kiedy osiąga już ten cel, gdy udaje mu się sztucznie stworzyć perfumy o zapachu człowieka, pragnie więcej. Znacznie więcej – chce zapachu, który zniewala, któremu nie można się oprzeć. Niewątpliwie istota pachnąca tak upajająco, iż samym swoim zapachem wzbudzałaby w ludzkich sercach miłość, opanowałaby najpotężniejszą siłę na świecie.

Wciągająca wyprawa w świat jednego z najpotężniejszych zmysłów. Oto jak pisarz dokonał interaktywnej synestezji – podczas lektury najzupełniej realnie czułam opisywane przez niego zapachy. Raz aromat otaczał mnie wonną chmurką, innym razem było to niemal nieuchwytne wrażanie zapachu na samym czubeczku języka. Sztuczka w istocie magiczna. Książka zdecydowanie warta polecenia.

DSC_1183~2 DSC_1186~2

Wystarczy, że człowiek na chwilę podniesie się z kanapy – od razu podsiądą.

Czas na czytanie: „Pokolenie IKEA” Piotra C.

Coś w stylu „Dziennika Bridget Jones” w realiach korporacyjnych wymieszanego z programem przyrodniczym na Animal Planet. Główny bohater jest raczej demotywującym okazem tak zwanej wykształconej elity polskiego społeczeństwa, mieszkańcem stolicy, świeżo po kryzysie wieku chrystusowego. Jego życiowe ambicje są na poziomie, mniej więcej, królika. Królika z kredytem i sporą dozą frustracji. Lubiącego metki z logami znanych marek i umawianie się na seksy za pośrednictwem internetów. Dużo jest mowy o lodach i cyckach, zaskakująco mało o piwie, ani jednej wzmianki o meczach, najwyraźniej Króliki-Prawnicy nie interesują się innym sportem niż łóżkowe zapasy. Poziom literacki raczej przeciętny. Średni humor, choć prawdopodobnie uśmiechnęłam się ze dwa razy. Być może mam w sobie zbyt mało testosteronu by w pełni zrozumieć przesłanie, być może jest to rodzaj błyskotliwej prowokacji, której nie udało mi się załapać. Albo może coś w stylu koguciego stroszenia piórek. Niemniej jednak moim zdaniem szkoda czasu.