Czas na czytanie: „Bramy Światłości” Maja Lidia Kossakowska

14 dni. Tyle dokładnie zajęło mi wytrawianie w noworocznym postanowieniu o nie kupowaniu nowych książek dopóki nie wyczytam wszystkich zachomikowanych na regale (i w szafkach, koło łóżka, na komodzie i w kartonie). A potem nieopatrznie weszłam do empiku „tylko popatrzeć” i zgrzeszyłam. Bardzo dziękuję Pani Kossakowska za czynienie zwykłemu szaremu człowiekowi takich pokus i pisanie kolejnych części „Zastępów Anielskich”, żeby zwykły szary człowiek im ulegał i bankrutował. Bo po „Bramy Światłości” sięgnęłam w ciemno i bez wahania udałam się świńskim truchtem w stronę kasy. Nie darowałabym sobie zostawienia nowych przygód moich aniołków samotnych na sklepowym regale.

_20170130_090238

I tutaj trochę się zwiodłam, bo, poza Daimonem, moich ukochanych aniołków było w „Bramach Światłości” jak na lekarstwo. Pierwszym rozczarowaniem, już na pierwszych stronach, okazało się wprowadzenie nowego bohatera – podróżniczki, byłej uczennicy Razjela, w której Książę Magów był zakochany, a która w swej zarozumiałości odrzuciła jego zaloty. Sorry, ale zawsze uważałam, że Razjel kręci z Gabrielem – tak, jestem z tych skrzywionych – a tu niespodziewanie wtrynia mi się jakiś babsztyl. I to w dodatku zupełnie nieciekawy i pretensjonalny. Bardzo mi to nie w smak, ale trudno. Prawdę mówiąc nawet nie zapamiętałam jej imienia.

Owa podróżniczka przynosi swojemu byłemu mistrzowi wieść, iż gdzieś daleko daleko w Sferach Poza Czasem natknęła się na obecność Jasności. By to potwierdzić Gabriel wysyła straceńczą ekspedycję z Daimonem na czele. Akcja powieści toczy się w niegościnnych rejonach, do których wpływy królestwa niemalże nie docierają. Podczas ich kreacji autorka sięgnęła po mitologię indyjską, zatem przemierzane krainy zamieszkane są przez poddanych Brahmy, Waju, Rudry, Jamy i innych bogów hinduistycznych. Z jednej strony były to dla mnie niemal zupełnie nowe tematy, bo jednak zdecydowanie bardziej jesteśm obcykana w mitologii greckiej i rzymskiej, zatem dowiedziałam się wielu nowych rzeczy (słowniczek z tyłu książki okazał się bardzo pomocny). Z drugiej jednak jestem mocno przywiązana do klimatu początków cyklu – po prostu uwielbiałam te wszystkie przekręty wśród anielskiej elity Hajot Hakados, niebiasko-głębiańskie spiski i pałacowe knowania. Całą lekturę tęskniłam za archaniołami, bo sceny z ich udziałem można było policzyć na palcach jednej ręki – podobne uczucie do lizania cukierka przez papierek. A kolejne śmiertelnie niebezpieczne przygody prowadzonej przez Daimona wycieczki i kolejne cudowne ocalenia pod koniec stały się już nieco nużące.

I mimo, iż moje oczekiwania chyba trochę przerosły tą pozycję, to pochłonęłam ją w mgnieniu oka i z niecierpliwością czekam na tom drugi. To już chyba nieuleczalny nałóg.

Maja Lidia Kossakowska, Bramy Światłości. Tom 1, Lublin: Fabryka Słów, 2017, 512 s.

Czas na czytanie: „Euforia” Lily King

Książka, którą kupiłam, co przyznaję bez bicia, sięgając po przepiękną okładkę. Kolorowe cudo niczym barwna papużka, bezbłędnie przykuło mój wzrok. Mniej więcej w 1/3 lektury olśniło mnie, że na wykorzystanym w projekcie okładki zdjęciu wcale nie mam do czynienia z fragmentem sztuki prymitywnej, a jest to zbliżenie pnia wspomnianego w tekście eukaliptusa tęczowego. Te drzewa naprawdę tak wyglądają! A przynajmniej na zdjęciach w internetach. Od tego momentu eukaliptusy tęczowe oficjalnie zdeklasowały platany w wyścigu o tytuł Mojego Ulubionego Drzewa, Które Zasadzę Jak Będę Miała Kiedyś Ogród. Już za samo to odkrycie uwielbiam „Euforię”.

_20170118_182842

No tak, książka kipiąca erotyzmem, zarówno tym pierwotnym, jak i intelektualnym, pełna napięcia, brutalnej siły, dzikich kultur i gorących tropików, a ja ekscytuję się drzewem z okładki. Cóż, nigdy nie wiadomo gdzie i kiedy znajdziemy swoją euforię.

A to, co znalazłam pomiędzy pięknymi okładkami, to kompletny rollercoaster – wymagająca historia, która wywoływała we mnie cały kalejdoskop emocji, od wstrętu, przez rozczulenie, ekscytację, aż po grozę, nadzieję, smutek i rozczarowanie. Fakt, iż antropologia jest jedną z bardziej fascynujących nauk na świecie, jest niepodważalny i na pewno nikogo nie trzeba o tym przekonywać. Przez pięć lat dzieliłam budynek uczelni z etnografami i nie sposób było nie zerknąć z zainteresowaniem na ich artykuły, happeningi, odkrycia. Choć nie ukrywam, że sama byłabym beznadziejnym antropologiem – w tej dziedzinie trzeba jednak rozmawiać z ludźmi, co nie jest moją mocną stroną. Czuję się dużo swobodniej, kiedy obiekt moich badań do dawna nie żyje i mi się nie wtrąca. Zresztą jestem za bardzo wygodnicka na tego rodzaju pracę w terenie. Ale czytanie o badaniach prowadzonych w gorącym upale Nowej Gwinei siedząc w kocu na kanapie i oglądając śnieg prószący leniwie za oknem, to zupełnie co innego.

Nie można nie ulec czarowi egzotycznych kultur, choć opisy King są dalekie od romantyzmu – nie szczędzi czytelnikowi ani potu, ani krwi, ani owadów. Jednak, co może wprawiać w zdziwienie, znacznie bardziej niż obyczaje mieszkańców wiosek ukrytych głęboko w dżungli ekscytująca jest relacja między trójką młodych antropologów. Relacja oparta na fascynacji, pożądaniu, strachu przed samotnością. Relacja niezwykle prawdziwa, bo choć cała historia jest zaledwie literacką fikcją, to zainspirowana została jak najbardziej realnymi postaciami: Margaret Mead, Reo Fortune’a i Gregory’ego Batesona.

Choć po lekturze wyrywków z recenzji umieszczonych na kilku pierwszych stronach książki spodziewałam się bardziej trójkątnego trójkąta, otrzymałam raczej odbijanie żony. Po pierwszym rozczarowaniu dodało to jednak jeszcze więcej komplikacji i uczyniło historię jeszcze bardziej nieprzewidywalną.

Nie da się ukryć – jest to bez dwóch zadań książka o pożądaniu – drugiego człowieka, wiedzy, sławy, odkryć, zrozumienia i wolności. Książka o zaborczości i potrzebie dominacji, ogłodzie poznania. Autorka nie szczędzi nam również gorzkiej refleksji o odpowiedzialności – podobnie jak w przypadku pożądania – wielowymiarowej, bo odpowiedzialności za zdobytą wiedzę i sposób, w jaki zostanie ona wykorzystana, za ingerencję w zamknięte światy badanych plemion, za swoje decyzje i za drugiego człowieka. I na przestrzeni tych, zgrabnie wplecionych w tekst, rozważań konsumpcyjna kultura człowieka zachodu wypada bardzo blado na tle „dzikich”. Jest to również historia o poznawaniu siebie, poszukiwaniu równowagi i przeciwwagi dla własnej natury.

Jeśli mam się do czegoś przyczepić, to do korekty – to prawda, że mam wydanie I, jednak ilość drobnych błędów jest naprawdę rażąca, szczególnie w pierwszych rozdziałach. Choć istnieje prawdopodobieństwo, że w dalej na tyle wciągnęłam się w lekturę, że przestałam je zauważać. Kiepska robota.

Książka jest trudna, szczególnie jeśli chodzi o zmiany narracji i czasu, w czym łatwo się pogubić, a mimo to niesamowicie wciągająca. Wymagająca pewnego przygotowania warsztatowego (lub szybkiego łącza z interentem), by nie pogubić się w teoriach i pojęciach. Genialna i porywająca, szczególnie w momencie „odkrywczego szału”, który przeżyłam na równi z bohaterami i dzięki któremu już następnego dnia zamówiłam w bibliotece opisywaną w tekście rozprawę naukową. Muszę osobiście zmierzyć się z lekturą, powodującą w bohaterach tak gwałtowną burzę mózgów, bo jak na razie w ich nowatorskim odkryciu widzę zaledwie znane już od starożytności temperamenti i typy osobowości, koniecznie muszę to zgłębić!

Emocjonalna, inteligentna, zmysłowa, bezwzględna, pociągająca lektura.

Lily King, Euforia, Poznań: Rebis, 2016, 320 s.

Czas na czytanie: „Jak żyć z neurotycznym kotem” Sephen Baker

Sylwestrowa lektura, czyli ostatnia w 2016 i pierwsza w 2017 roku – bo nowy rok trzeba było zacząć na wesoło!

_20170112_144437

Największym darem kota dla właściciela jest fakt, że użycza mu swojej obecności. To powinno być więcej niż dość.

Ta niewielka pozycja, w wielu miejscach ozdobiona odciskami kocich łapek, jest właściwie broszurką informacyjną dla właścicieli mruczących czworonogów, dotyczącą postępowania z neurotycznym pupilem.

Z lektury dowiemy się co tak właściwie wpędziło naszego kota w chorobę nerwową i czy koty już rodzą się neurotykami (nie, ale zostają nimi już w pierwszych minutach życia), nauczymy się jak karmić swojego futrzanego współlokatora i w jaki sposób dostarczać mu rozrywki. Znajdziemy również kilka przydatnych sposobów na tresurę i wskazówki dotyczące wspólnej domowej terapii.
Ta pozycja pozwoli nam (nareszcie!) choć trochę zrozumieć kocie spojrzenie na świat.

_20170112_144123

Chociaż moje koty nie zdradzają wszystkich opisanych przez autora zachowań (a może po prostu dobrze się z tym kryją), jak na przykład oglądanie telewizji, czy wygrzebywanie jedzenia z kosza na śmieci (fuj, to byłoby zdecydowanie zbyt niegodne i niehigieniczne zachowanie dla mojej kociej arystokracji), to jednak w większości wpisują się w przedstawiony schemat. Nigdy nie zapomnę prób wyprowadzania Felki na szelkach na spacer – jedna z ilustracji Jackie Geyer każe mi przypuszczać, że jej autorka podglądała mnie wtedy przez okno.

_20170112_144229

Bazując na własnym doświadczeniu w byciu Kocia Mamą dodałabym dwa niewielkie rozdziały: o podawaniu kotu tabletki i leków w formie pasty oraz o marcowych kocich amorach, które dopadają moją wytworną kocią damę co jakiś czas (zupełnie niezależnie od pory roku) i każą jej bezwzględnie podrywać kapcie, nogi od stołu, czy gorący piekarnik.

Książka Bakera może i nie dostarczy czytelnikowi żadnej poważnej i potwierdzonej naukowo wiedzy, pozwoli mu jednak zaznać co nieco rozrywki okraczonej wielokrotnymi okrzykami typu: „O, mój też tak ma!”.

Pamiętaj: twój kot nie jest po to, żeby cię zabawiać. To ty masz zabawiać jego.

_20170112_144335

Choć obecnie nie łatwo ją dorwać, jest to lektura obowiązkowa dla wszystkich kociarzy i kotolubów (podobnie jak „Historia Kotów” Madeline Swan). Gwarantuję, że rozprawicie się z nią w jeden wieczór. Jeśli wasz kot wam na to pozwoli.

Stephen Baker, Jak żyć z neurotycznym kotem, Warszawa: Wiedza i życie, 1995, 128 s.

Czas na czytanie: PRZEDPREMIEROWO – „Ścieżki nadziei” Richard Paul Evans

Mam przyjaciółkę, która nie zaczyna czytać żadnej książki ani opowiadania, dopóki nie ma pewności, że ma ona szczęśliwe zakończenie. Dlatego zawsze zaczyna lekturę od zapoznania się z kilkoma ostatnimi stronami tekstu lub prosi o spoilery. W pewnym sensie postąpiłam podobnie zaczynając swoją przygodę z Richardem Paulem Evansem od ostatniego – piątego – tomu cyklu „Dzienniki pisane w drodze”. Dzięki zgrabnym nawiązaniem narratora do wydarzeń, które następowały w poprzednich częściach cyklu, znajomość wcześniejszych tomów nie jest niezbędna do zrozumienia wydarzeń i poznania historii Alana.

Główny bohater powieści – Alan Christoffersen – po tragicznej śmierci ukochanej żony stracił sens życia. Postanawia zatem pójść go poszukać – dosłownie. Spakował plecak i wyruszył w pieszą podróż przez Stany Zjednoczone, z Seattle aż na Key West, będący najbardziej wysuniętym fragmentem Florydy. W „Ścieżkach nadziei” czytelnik towarzyszy mu na końcowym etapie wędrówki, wraz z nim stawia ostatnie kroki nieubłaganie zbliżające do celu.

Tym, co już na samym początku rzuciło mi się w oczy, to fakt, iż jest to książka o mężczyźnie, pisana przez mężczyznę. Choć kipi od emocji, próżno by w niej szukać egzaltacji, pławienia się w nieszczęściu, nadmiernego rozpamiętywania, tak popularnych podczas pisania o uczuciach i doświadczaniu tragedii. Emocje, choć żywe i bardzo prawdziwe, są w pewien surowy sposób stłumione. Mężczyzna jest człowiekiem czynu i właśnie poprzez czyn sobie z nimi radzi.

Książka o pokonywaniu słabości, o poznawaniu samego siebie, o radzeniu sobie ze stratą, o zaskakującej prawdzie, że szukając siebie znajdujemy również innych, i wreszcie o tym, że kres wędrówki jest zaledwie początkiem kolejnej, a po każdej, nawet najciemniejszej nocy przychodzi kolejny dzień.

Fajna. Choć porusza te same znane i uniwersalne prawdy, jest inna, dla mnie to trochę powiew świeżości, ostatnio pochłaniam same babskie punkty widzenia ;)

W rozdziałach opisujących samą wędrówkę, narrator skupia się głównie na tym którędy szedł, co jadł i gdzie spał, i choć kocham i spać i jeść, to ta część odrobinę mi się dłużyła. W tej książce jest to na szczęście tylko niewielki fragment, i z aluzji do wcześniejszych wydarzeń wnioskuję, że w poprzednich częściach serii opisy wędrówki przetykane były licznymi przygodami, co tylko zachęca mnie bardziej do zapoznania się z wcześniejszymi losami Alana.

Tym, co bardzo mi zaimponowało, jest przygotowanie merytoryczne serii. Zbierając materiały i budując historię autor wybrał się wraz z córką w, bliźniaczą do doświadczonej przez Alana, podróż przez Stany. Choć w przeciwieństwie do swojego bohatera zrobił to samochodem. I kto teraz powie, że praca pisarza to nudy i siedzenie przed komputerem?

I jeszcze na koniec jak zawsze przyczepię się do okładki – pola fajne, droga fajna, ale ten wymuskany młodzieniaszek na pierwszym planie to masakra – za młody, czyściutki, gładko ogolony, prosto od fryzjera, w nowiutkich butach, bez plecaka, nawet nie przykurzony… nie widzę w nim nic z podróżnika.

Richard Paul Evans, Ścieżki nadziei, Kraków: Między Słowami, 2017, 304 s.
Premiera książki 1 lutego 2017.

Za przyjemność lektury dziękuję Wydawnictwu Znak.

PS. To pierwsza książka, którą udało mi sie faktycznie przeczytać przed premierą, jestem z siebie taka dumna! To chyba znak, że bobas mi rośnie :D

Czas na czytanie: „Pax”, Sara Pennypacker, Jon Klassen

Książka, którą sobie wymarzyłam i po napisaniu listu do Mikołaja odnalazłam ją 6 stycznia w bucie. Liczyłam na mądrą i wyciszającą opowieść na święta – poruszającą poważne tematy, ale ze szczęśliwym i ciepłym zakończeniem, to w końcu książka dla dzieci. Natomiast pierwszym moim komentarzem po zamknięciu tej pozycji było „Smutne. Nie podobało mi się!”. Kilka dobrych dni zajęło mi przetrawienie tej historii i docenienie jej.

Jest to opowieść o małym chłopcu, który, w przeciwieństwie do tysięcy innych małych chłopców na całym świecie, opiekuje się nie psem, a przygarniętym lisem. Są nierozłączni, lisek Pax zostaje najlepszym przyjacielem osamotnionego po śmierci matki Petera. Pewnego dnia ojciec chłopca decyduje się zaciągnąć do wojska. Nie licząc się z jego zdaniem wysyła syna do dziadka, daleko poza linię walk, a lisa każe porzucić w lesie. Jednak ta okrutna decyzja jest dla dziecka nie do zniesienia – już pierwszej nocy, prowadzony wyrzutami sumienia i tęsknotą za przyjacielem, wymyka się z domu i wyrusza w pełną trudów podróż przez góry, by odszukać opuszczonego zwierzaka.
Tymczasem front się zbliża, a miejsce, w którym Peter wypuścił swojego liska zostaje stopniowo przekształcone w pole minowe.

To opowieść o wojnie, która dotyka nie tylko ludzi, o poświęceniu i dążeniu do celu za wszelką cenę, o wyrzutach sumienia i o odpowiedzialności, o posiadaniu własnego zdania i bronieniu go. I w końcu o umiejętności panowania nad gniewem, by nie krzywdzić nim bliskich nam osób.

Mimo wszystko spodziewałam się, że w tej książce znajdę więcej nadziei, a po jej lekturze odnajdę spokój. Choć nasuwają się oczywiste skojarzenia z „Małym księciem”, w tym przypadku również jabłko upadło daleko od jabłoni. Ale może to i dobrze?

Sara Pennypacker stworzyła nową historię opartą na znanym motywie. Historię dziejącą się poza czasem i w dużej mierze oderwaną od rzeczywistości – idealną do przekazania uniwersalnych wartości. Urocze ilustracje Klassena są bardzo przyjemnym uzupełnieniem.

Osobiście nie zakwalifikowałabym tej książki do literatury dziecięcej, a młodzieżowej – za dużo brutalnego świata, za mało nadziei dla małego odbiorcy.

_20161227_171838

Sara Pennypacker, Jon Klassen, Pax, Kraków: Iuvi, 2016, 296 s.

Czas na czytanie: „Rekiny wojny. Jak trzech kolesi z Miami Beach stało się najniezwyklejszymi przemytnikami broni w dziejach” Guy Lawson

Przyznaję bez bicia, że początkowo czytanie szło mi nieco opornie (a nawet kilkukrotnie odłożyłam książkę „na później” nie czując natchnienia), trudno było mi odpowiednio wczuć się w opisywany świat – kompletnie nie znam się ani na przetargach, ani na broni, ani na amerykańskim systemie prawnym, ani (do czego najbardziej wstyd się przyznać) na wojnach współczesnych czasów. Jednak mimo początkowych problemów, z każdą kolejną stroną czytało mi się coraz sprawnej i coraz bardziej wsiąkałam w lekturę.

Bardzo dobrze zrobiła mojemu przesiąkniętemu kaszką i pieluchami umysłowi – dawno nie czytałam nic tak daleko odbiegającego od mojej wiedzy i zainteresowań. Już prawie zapomniałam, jakie to fantastyczne uczucie dowiedzieć się czegoś zupełnie nowego.

„Rekiny wojny” to wspaniały przykład tego, że to życie pisze najlepsze scenariusze do sensacyjnych filmów. Historia o absurdach, o tym, jak obejścia, oszczędności i przymykanie oczu oddały losy całkiem poważnych i zupełnie realnych wojen w ręce dwóch obrotnych dwudziestolatków na haju. Zawiłości systemu, biurokracja, odpowiednia interpretacja przepisów i naprawdę uparty dzieciak, którego ambicją było zostać handlarzem broni – trochę straszny i bardzo fascynujący proces „od zera do milionera”.

Czytając o takiej postaci, jak Efraim Diveroli odkryłam skąd się biorą stereotypy. To człowiek uparty, chciwy, ale i pracowity, posiadający niesamowitą smykałkę do interesów, ale kompletnie nieliczący się z innymi – ani ze współpracownikami ani z partnerami w biznesie, bez wyrzutów sumienia idzie po trupach do celu. A celem jest większy i większy zysk. Sylwetka bardzo skutecznego, ale krótkoterminowego biznesmena.

Drugim głównym bohaterem jest rząd Stanów Zjednoczonych i jego prawno-biurokratyczne absurdy. Z jednej strony wspiera rozwój małych przedsiębiorstw, z drugiej kompletnie nie daje sobie rady z kontrolą ich rzetelności. Z jednej strony przeznacza olbrzymi nakład finansowy na pomoc Afgańczykom, z drugiej jak najwięcej oszczędza na wysyłanej im broni. Z jednej strony angażuje się w konflikty zbrojne, z drugiej ustanawia embargo na kupowanie broni od dwóch najkorzystniejszych dostawców. I w taki oto sposób jeden narwany dzieciak i jego kumpel masażysta odpowiadali za dostawę uzbrojenia podczas wojny w Iraku i Afganistanie. Jak dobrze, że takie rzeczy zdarzają się nie tylko w Polsce :D

I jeszcze parę słów o okładce, bo wbrew ludowym mądrościom zawsze trochę oceniam po niej książkę. Wiele osób nie lubi okładek filmowych i je też z reguły za nimi nie przepadam.  Oczywiście odtwórcy głównych ról kompletnie nie pasują mi do bohaterów ani pod względem wyglądu, ani charakteru, co jest jeszcze bardziej odczuwalne, gdy wewnątrz książki znajduje się wkładka z ich zdjęciami. Ale wielkie brawa za napis – „Rekiny wojny” prostą masywną czcionką, drukowanymi literami w moim ulubionym kolorze Barbie pink – bardzo dobrze widoczny, a kontrast między kolorem tytułu i ilustracją jest niemalże groteskowy. I jest w nim coś z nocnego życia Miami i całonocnych imprez w apartamentach Flamingo. Prawdopodobnie napis miał po prostu rzucać się w oczy – taki w końcu nadrzędny cel plakatu filmowego – przyciągnąć uwagę i zainteresować potencjalnego odbiorcę. Ale skoro już mój mózg się chwilowo przebudził, to nikt nie zabroni mi popełnić nadinterpretacji i w dwóch linijkach różowego tekstu widzieć dwoistość ludzkiej natury, absurdalny komizm bezsensownych przypadków i brak lęku wobec podstępnie wkradającej się drzwiami i oknami ideologii gender. No bo jak to tak, REKINY WOJNY na różowo? ;)

Guy Lawson, Rekiny wojny. Jak trzech kolesi z Miami Beach stało się najniezwyklejszymi przemytnikami broni w dziejach, Kraków: Znak Literanova, 2016, 336 s.

Za przyjemność lektury dziękuję wydawnictwu Znak.

Czas na czytanie: „Jak powietrze” Agata Czykierda-Grabowska

Długo zastanawiałam się, co to tak właściwie jest to young adult, o którym wszyscy piszą na książkowych grupach i forach. I się głowiłam jak to możliwe, że tyle książek w życiu przeczytałam, wywąchałam i wymacałam – przygodówek, sensacji, romansów, horrorów, fantastyki, obyczajówek…, a żadna z tych osławionych young adult nie wpadła mi w ręce. Spędziłam życie w piwnicy, czy jak?

Dlatego kiedy zaproponowano mi książkę „Jak powietrze”, gdzie na okładce (skądinąd naprawdę bardzo ładnej) pyszni się napis Pierwsza polska powieść new adult (a to już bardzo blisko do young adult), zakrzyknęłam głośno, że poproszę, że moja i zaklepana (co przed komputerem musiało wyglądać dziwnie, ale nie takie rzeczy moje koty już widziały). I teraz już wiem, że nie spędziłam młodości w piwnicy i nie było w bibliotekach tajnych półek z gatunkiem tylko dla wybranych, a young/new adult to po prostu stara, dobra „książka młodzieżowa” w nowoczesnym slangu, za którym najwyraźniej nie nadążam. W sumie do przewidzenia. Dodatkowo Ciocia Wikipedia podpowiedziała mi, że książki tego gatunku kierowane są do odbiorców wieku między 12, a 18 lat. Young adult = starsza młodzież. Ustalone.

Agata Czykierda-Grabowska zabiera zatem starszą młodzież (i mnie, zawieszoną gdzieś w próżni, bo nie czuję się ani jak starsza, ani jak młodzież, ani young ani adult, ale to nie miejsce na rozterki egzystencjalne) do kawalerki na warszawskiej Pradze, gdzie Dominik sprawuje pieczę nad dwójką młodszego rodzeństwa. Gdzieś w biegu między pracą, a odebraniem dzieciaków z przedszkola w jego życie z impetem wpada Oliwia – pozornie typowa „dziewczyna z dobrego domu”. Zderzenie osób z dwóch różnych światów, które prawdopodobnie nigdy by się nie spotkały, gdyby nie przypadek (żeby nie powiedzieć „wypadek”). Początkowo łączą ich wyrzuty sumienia, później przyjaźń i zauroczenie. Powoli pokonują wątpliwości i brak pewności siebie, uczą się rozmawiać, ufać sobie wzajemnie i po wielu nieporozumieniach wspólnie radzą sobie z demonami przeszłości. Nie przesadnie patetyczna, przyjemna lektura, dużo humoru dodaje jej rodzeństwo Dominika – dwa urocze pięciolatki sprawiają, że książka będąca przede wszystkim nastoletnim romansem zyskuje ciepłego, rodzinnego klimatu. Faktycznie, autorce udało się bardzo sprawnie wykreować świat „młodych dorosłych”, gdzie jeszcze typowo nastoletnie problemy mieszają się już z tymi zupełnie poważnymi tworząc płynną granicę między beztroską, a odpowiedzialnością. A jednak jest coś w tym new adult.

Co mi nie do końca odpowiadało? Nie przepadam za zjawiskami nadprzyrodzonymi – nawiedzeniami we śnie, obecnością zmarłych mającą wpływ na życie bohaterów. Według mnie epilog jest zbędny i chyba jednak cała historia trochę z jego powodu traci.

A na koniec jeszcze chwila zachwytu nad okładką – cudnie delikatna, romantyczna i wyważona. Osobiście usunęłabym tekst w kółeczku, który dla mnie był kiepską zachętą, ale jest na tyle subtelny, że nie zakłóca wizualnego odbioru. Patrzę, patrzę i napatrzeć się nie mogę, dla książkowego chomika będzie niewątpliwie ozdobą półki.

Za przyjemność lektury i ozdobę kolekcji dziękuję Wydawnictwu Znak.

Agata Czykierda-Grabowska, Jak powietrze, Kraków: OMG Books, 2016, 479 stron.

Czas na czytanie: „Za drzwiami pałacu” Cay Garcii

Każda mała dziewczynka, nawet, jeśli planuje karierę astronauty, w którymś momencie beztroskiego dzieciństwa marzy o byciu księżniczką. Piękne pałace, wystawne bale, bajeczne suknie, służba gotowa spełnić każdą twoją zachciankę – niewinne dziecięce marzenia niedające się zrealizować (wyjątek -> patrz. Kate Middleton).

A jednak i w XXI wieku niektórym dziewczynkom trafia się „los na loterii” – rodzą się w rodzinie królewskiej i dostają to, o czym marzą wszystkie inne dziewczynki na całym świecie. Mieszkają w pałacach, trwonią pieniądze, latają na zakupy do Paryża, pomiatają służbą, spędzają czas na wystawnych balach, otaczają się dziełami sztuki. Brzmi zbyt bajkowo, żeby było prawdziwie, zatem i w tej bajce czai się pewien haczyk. Kiedy jesteś księżniczką w Arabii Saudyjskiej mogąc wszystko jednocześnie nie możesz nic. Świat nieograniczonych (jak by się wydawało) możliwości okazuje się być światem szczelnie zamkniętym, podporządkowanym restrykcyjnym zasadom wiary i woli mężczyzny. Bycie księżniczką przestaje być fajne, kiedy twój „książę z bajki” może rozwieźć się z tobą przy pomocy praktycznie trzech słów kilka miesięcy po ślubie, a kosztowne stroje ukrywa się pod ciężkim materiałem abai.

Książka „Za drzwiami pałacu” pozwala czytelnikowi na małe zerknięcie w ten hermetyczny, odizolowany świat. Główna bohaterka, po zrobieniu elitarnego kursu kamerdynerskiego, zostaje zatrudniona jako osobista asystentka księżniczki Arabelli. Spisując swoje wspomnienia ze swojej kilkumiesięcznej przygody w Arabii Saudyjskiej raz na zawsze pozbawiła mnie dziecięcych marzeń o księżniczkowaniu. Bardzo przyjemnie było zatopić się w lekturze i przez chwileczkę stać się uczestnikiem karawany księżniczki podczas wyprawy na pustynię, czy wyobrazić sobie smak wszystkich opisanych dań a potem zamknąć książkę i z powrotem być szarym człowieczkiem bezpiecznym w świecie zachodu. A stosunku do kotów nigdy Arabom nie wybaczę.

Nutka egzotyki na wyciągnięcie ręki, wciąga jak ruchome piaski.

Cay Garcia, Za drzwiami pałacu, Kraków: Znak Literanowa, 2016, 266 stron.

Za przyjemność lektury dziękuje wydawnictwu Znak.

 

Czas na czytanie: „Primabalerina” Doroty Gąsiorowskiej

_20160317_123354.JPG

Pierwszym, co powinno zostać wyraźnie podkreślone i co mnie nieco zaskoczyło, jest fakt, iż to nie jest zła książka. Naprawdę. Mimo, że męczyłam ją i męczyłam i przemęczyć nie mogłam. Ale od początku: Pamiętając „Obietnicę Łucji” pani Gąsiorowskiej, którą miałam przyjemność czytać jakiś czas temu, po „Primabalerinie” nie spodziewałam się fajerwerków, a raczej trochę przesłodzonej, sielskiej historii. Tym razem również zachwyciłam się przeromantyczną okładką i śliczną czcionką – już po niewykończonym egzemplarzu recenzenckim miałam pewność, że to będzie naprawdę ładnie wydana książka. Spodziewałam się lekkiego, babskiego, troszkę naiwnego romansidła i w dużej mierze to dostałam.

Na dzień dobry znielubiłam główną bohaterkę, co nie jest u mnie rzeczą bardzo zaskakującą, jako że bardzo rzadko identyfikuję się z głównym bohaterem, a jeśli jest on kobietą, to już praktycznie nigdy (być może drzemie we mnie mały szowinista). Ale Nina wyjątkowo działa mi na nerwy – śliczna, skromna, zahukana, nieświadoma siebie panna, co chce, a boi się, nijaka, niepewna, ogólnie flaki z olejem. Przez większą część książki miałam nadzieję, że jest to jednak ukryty kryminał i jej przyjaciel – Pozytywny Igor (którego nie sposób było nie polubić) w końcu ją zamorduje. Albo chociaż odbije jej chłopaka (swoją drogą również zupełnie nijakiego z charakteru, choć oczywiście boskiego, bo przecież to babska lektura, więc obiekt westchnień musi być boski). Ale niestety. Zupełnie nie rozumiem, po co mu była ta mimoza.

Ale mimo niechęci do Niny książkę się bardzo dobrze czyta – wciąga, nie jest nudna, pełna plastycznych opisów, z nieco niesamowitą rodzinną historią. Wielki plus za Lwów w tle. Uwielbiam, kiedy akcja książki dzieje się w jakimś magicznym mieście, a autorce doskonale udało się tą magię przekazać. Nigdy nie byłam na Ukrainie, a po tej lekturze naprawdę nabrałam ochoty na wycieczkę.

Dlaczego zatem nie mogłam tej książki domęczyć do końca przez miesiąc? I równie długo nie mogłam nic o niej napisać? Jest jeden duży minus w stylu pisania Doroty Gąsiorowskiej, który niestety mnie odrzuca – autorka czasami odlatuje. Czytam chętnie, całkiem dobrze wciągnięta w fabułę, dialogi, sytuację, opisy aż tu nagle: „Mała wrażenie, że mogłaby się w tym szczęściu zatracić bez reszty, wykąpać bezwstydnie naga jak w środku nieokiełznanego wodospadu”. Jedno kiczowate zdanie wyjęte rodem z babcinego harlequina albo innej Sagi o Ludziach Lodu kompletnie wybija mnie z rytmu. Jedno przesadzone zdanie ni stąd ni zowąd sprawiało, że odkładałam książkę z niesmakiem i przez tydzień nie mogłam się zmusić do kontynuacji lektury. Zwłaszcza, że tego rodzaju „wzniosłe wtrącenia” jakoś zupełnie nie wpisują się w język „Primabaleriny”, choć może trochę pasują do klimatu. Może jestem przewrażliwiona i przesadzam, to w końcu typowo babska lektura i powinnam się tego spodziewać, ale tego typu niespodzianka mniej więcej co sto stron nie pozwoliła uznać mi tej książki za naprawdę przyjemną. Ale to pewnie rzecz gustu.

Dorota Gąsiorowska, Primabalerina, Kraków: Znak Literanova, 2015, 437 stron.

Za możliwość lektury dziękuje wydawnictwu Znak.