14 dni. Tyle dokładnie zajęło mi wytrawianie w noworocznym postanowieniu o nie kupowaniu nowych książek dopóki nie wyczytam wszystkich zachomikowanych na regale (i w szafkach, koło łóżka, na komodzie i w kartonie). A potem nieopatrznie weszłam do empiku „tylko popatrzeć” i zgrzeszyłam. Bardzo dziękuję Pani Kossakowska za czynienie zwykłemu szaremu człowiekowi takich pokus i pisanie kolejnych części „Zastępów Anielskich”, żeby zwykły szary człowiek im ulegał i bankrutował. Bo po „Bramy Światłości” sięgnęłam w ciemno i bez wahania udałam się świńskim truchtem w stronę kasy. Nie darowałabym sobie zostawienia nowych przygód moich aniołków samotnych na sklepowym regale.
I tutaj trochę się zwiodłam, bo, poza Daimonem, moich ukochanych aniołków było w „Bramach Światłości” jak na lekarstwo. Pierwszym rozczarowaniem, już na pierwszych stronach, okazało się wprowadzenie nowego bohatera – podróżniczki, byłej uczennicy Razjela, w której Książę Magów był zakochany, a która w swej zarozumiałości odrzuciła jego zaloty. Sorry, ale zawsze uważałam, że Razjel kręci z Gabrielem – tak, jestem z tych skrzywionych – a tu niespodziewanie wtrynia mi się jakiś babsztyl. I to w dodatku zupełnie nieciekawy i pretensjonalny. Bardzo mi to nie w smak, ale trudno. Prawdę mówiąc nawet nie zapamiętałam jej imienia.
Owa podróżniczka przynosi swojemu byłemu mistrzowi wieść, iż gdzieś daleko daleko w Sferach Poza Czasem natknęła się na obecność Jasności. By to potwierdzić Gabriel wysyła straceńczą ekspedycję z Daimonem na czele. Akcja powieści toczy się w niegościnnych rejonach, do których wpływy królestwa niemalże nie docierają. Podczas ich kreacji autorka sięgnęła po mitologię indyjską, zatem przemierzane krainy zamieszkane są przez poddanych Brahmy, Waju, Rudry, Jamy i innych bogów hinduistycznych. Z jednej strony były to dla mnie niemal zupełnie nowe tematy, bo jednak zdecydowanie bardziej jesteśm obcykana w mitologii greckiej i rzymskiej, zatem dowiedziałam się wielu nowych rzeczy (słowniczek z tyłu książki okazał się bardzo pomocny). Z drugiej jednak jestem mocno przywiązana do klimatu początków cyklu – po prostu uwielbiałam te wszystkie przekręty wśród anielskiej elity Hajot Hakados, niebiasko-głębiańskie spiski i pałacowe knowania. Całą lekturę tęskniłam za archaniołami, bo sceny z ich udziałem można było policzyć na palcach jednej ręki – podobne uczucie do lizania cukierka przez papierek. A kolejne śmiertelnie niebezpieczne przygody prowadzonej przez Daimona wycieczki i kolejne cudowne ocalenia pod koniec stały się już nieco nużące.
I mimo, iż moje oczekiwania chyba trochę przerosły tą pozycję, to pochłonęłam ją w mgnieniu oka i z niecierpliwością czekam na tom drugi. To już chyba nieuleczalny nałóg.
Maja Lidia Kossakowska, Bramy Światłości. Tom 1, Lublin: Fabryka Słów, 2017, 512 s.