Czas na czytanie: „Kwestia ceny”, Zygmunt Miłoszewski

Dawno już nie trafiłam na książkę, którą przeżywałoby się jak powieści przygodowe z dzieciństwa, kiedy to kolejne tytuły Juliusza Verne’a były oknem na dziki, nieznany świat, a z każdej kolejnej strony wzywa nowa przygoda.

Bo tu jest wszystko – naukowa ekspedycja na tereny nietknięte współczesną cywilizacją w poszukiwaniu zaginionego artefaktu bardzo w stylu Indiany Jonesa skutkująca odkryciami niczym z „Wyprawy do wnętrza ziemi”, piraci i bitwy morskie, zuchwałe rabunki, niepozorne skarby mogące mieć wpływ na przyszłość ludzkości, pościgi, strzelaniny, sekretne laboratoria, połączenie historii i antropologii z osiągnięciami współczesnej nauki i spisek w stylu Dana Browna. Z nadciągającą wielkimi krokami katastrofą klimatyczną nie tyle w tle, co w samym centrum.

Czy totem dawno zaginionej kultury z dalekiego wschodu, przywieziony w ubiegłym wieku do Europy przez niedocenionego pioniera antropologii może być lekarstwem na problem przeludnienia Ziemi? Jakie konsekwencje przyniesie „epidemia długowieczności” i czy faktycznie osiągnięcie 120 lat życia w dobrej kondycji psychofizycznej warte jest każdego poświęcenia? Co koncerny farmaceutyczne zrobiłyby z lekiem mogącym odmienić losy ludzkości i istnieje coś takiego, jak „wolna nauka”?

Fabuła powieści jest bardzo mocno osadzona we współczesności, pełna nawiązań do obecnej sytuacji społecznej i politycznej, co czyta się bardzo dobrze, ale nie jestem pewna, czy przetrwa próbę czasu. W końcu jak długo będziemy pamiętać o bananowej aferze (oby jak najkrócej, bo wstyd!) i ile czasu jeszcze spojrzenie Adriana Zandberga pozostanie skojarzeniem, które czytelnik łatwo obrazuje w wyobraźni?

Pamiętam, że „Bezcenny” mi się podobał, ale „Kwestia ceny” chyba podobała mi się jeszcze bardziej. To idealna pozycja na wakacje – przygodowa, pełna akcji, bardzo dobrze napisana, skłaniająca do refleksji i całkiem przerażająca w swoim katastroficznym wydźwięku. Szczególnie, że przedstawiony scenariusz może nie „lekarstwa”, ale samej „choroby” już pomału zaczynamy oglądać „na żywo”.

„Nie można się bać cały czas. Strach to jeden z najważniejszych mechanizmów wykształconych w procesie ewolucji, powstrzymuje nas przed głaskaniem jadowitego węża i każe uciekać, kiedy stado słoni rusza galopem w nasza stronę, zwiększa to szanse przetrwania i sprzyja reprodukcji genów w przyszłych pokoleniach. Ale jest to tryb awaryjny, nie można mieć go uaktywnionego cały czas…”

Zygmunt Miłoszewski, Kwestia ceny, Warszawa: Wydawnictwo W.A.B, 2020, 528 s.

Recenzja powstała dzięki uprzejmości wydawnictwa W.A.B.

Czas na czytanie: „Wszyscy ludzie przez cały czas” Marta Guzowska

Bardzo specyficznie czytało się ta książkę na leżaku mocząc stopy w basenie wakacyjnego kurortu, smażąc się w słońcu. Przede wszystkim dlatego, że akcja powieści dzieje się w okolicach Wielkanocy, kiedy to pogoda na Krecie – zdominowana przez wilgotny chłód i bardzo silny lodowaty wiatr – zupełnie nie przypomina tego znanego nam ze zdjęć wypełniających katalogi biur podróży. Ale również dlatego, że to kryminał w klimatach rytualnych mordów i składania ofiar z ludzi, co niekoniecznie komponuje się z radosnym piskiem chlapiących się w wodzie dzieciaków. Niemniej jednak ani trochę nie żałuję wyboru urlopowej lektury, zimny dreszcz na plecach przynosił nieco ochłody, szczególnie między lodami na śniadanie, a lodami na obiad.

Mario Ybl jest doktorem Housem antropologii – to genialny w swojej dziedzinie, zadufany w sobie, rozpamiętujący przeszłość socjopatyczny gbur z paranoją i tendencją do obrażania wszystkich wokół. Chociaż ma niesamowite oko do szczegółów, niezbędnych w rozwiązywaniu zagadek kryminalnych, z typowaniem zabójców idzie mu nieco gorzej. Tak samo, jak i mi, bo aż do samego końca typowałam innego sprawcę.

Zanim jeszcze nasz bohater postawił nogę na Krecie, już zdążył dokonać sensacyjnego odkrycia – na stanowisku archeologicznym, na które został zaproszony przez swojego przyjaciela, składano ofiary nie ze zwierząt, a z ludzi. Szybko okazuje się jednak, że kreteńska ludność wcale nie zaprzestała tej praktyki przebłagiwania bogów i zupełnie współczesnych zwłok zamordowanych w bardzo starożytny sposób pojawia się nagle całkiem sporo. I to całkiem blisko archeologów.

Nocne ucieczki przed mordercą, upadki z urwiska, trzęsienia ziemi, włamania do magazynu, wariaci uzbrojeni w noże i starożytne kości, pogrzeby, rodzinne vendetty, wyklęcia z klanu, wielopoziomowe intrygi, wątpliwe moralnie relacje damsko-męskie, serie z kałasznikowa, przebite serca i poderżnięte gardła, złodzieje kóz i hektolitry raki to tylko nieliczne z atrakcji urozmaicających życie w niewielkim, sennymi miasteczku. A finał, choć wyjątkowo spektakularny, nie wzbudzi większych emocji w nikim, poza czytelnikiem.

Chociaż ta ponura, niegościnna, zimna Kreta wydaje się być zupełnie innym światem, autorka oddaje obraz wyspy, w który bardzo łatwo uwierzyć nawet odwiedzając ją w sierpniu, bo wiele szczegółów turysta jest w stanie wyłapać wokół siebie i w szczycie sezonu. Od wisiorków z labrysem zajmujących honorowe miejsce w witrynie każdego sklepu jubilerskiego, przez trujące rododendrony obrastające szczelnie granice ulic, wąskie górskie drogi pełne samobójczych zakrętów, osamotnione kościoły na górskich szczytach, ogrodzenia zbudowane z kamieni podebranych ze stanowisk archeologicznych, niewielkie puby i niedofinansowane, obskurne muzea. I jakoś ten obraz Guzowskiej, choć ponury, kusi równie mocno. Chociaż może niekoniecznie na urlop z trzylatką, kiedy to niektóre przygody zdecydowanie rozważniej zostawić na kartach powieści.

Marta Guzowska, Wszyscy ludzie przez cały czas, Warszawa: Wydawnictwo W.A.B, 2015, 398 s.

Czas na czytanie: „Ludzie na drzewach” Hanya Yanagihara

Do drugiej wydanej w Polsce książki Yanagihary nie trzeba było nie namawiać ani przez chwilę, a mimo to całkiem długo przeleżała na jednym z wielu „stosików wstydu” zanim wreszcie się za nią zabrałam. Sięgnąć po taką książkę wcale nie jest łatwo, bo choć wciąga niesamowicie, to zostawia czytelnika w rozsypce. Czasami wydaje mi się, że jeszcze nie do końca pozbierałam się po wrażeniu, jakie zrobiło na mnie „Małe życie”.

Yanagihara zabiera czytelnika na przygodę życia, na tajemniczą wyspę skąpaną w baśniowym blasku wierzeń tubylców. Wraz z głównym bohaterem – Nortonem Periną, początkującym lekarzem o wielkich aspiracjach – przyłączamy się do niewielkiej ekspedycji wyruszającej na poszukiwanie nieodkrytej jeszcze społeczności. Przy zeszłorocznej lekturze „Euforii” odkryłam swoją wielką słabość do powieści z wątkiem antropologicznym, która okazała się czymś trwalszym niż jednorazowa fascynacja. Po raz kolejny czuję się oczarowana egzotyczną roślinnością, nieznośnym klimatem i tajemniczą prostotą życia zaginionego mikronezyjskiego plemienia. „Ludzie na drzewach” pozwalają wejść na chwilę do całkiem nowego, niezwykłego świata – ze specyficzną fauną i florą oraz wyobcowaną ludnością kryjącą fascynującą tajemnicę. Odurzającego mnogością zapachów, kolorów i dźwięków. Do świata dzikiego i niedostępnego, choć nie wrogiego. Do świata nieskażonego obecnością zachodniej cywilizacji.

Ale autorka nie byłaby sobą, gdyby nie sprowadziła odbiorcy brutalnie na ziemię.

Bardziej niż względne moralnie zachowania i rytuały plemienne mieszkańców maleńkiej wioski, zadziwia postawa naszego bohatera – jego brak skrupułów, brak chęci niesienia pomocy i obojętność wobec cudzej krzywdy tak łatwo wytłumaczalnej różnicami kulturowymi. Okazuje się, że „dziki” może wykazywać znacznie więcej ludzkich odruchów i poczucia odpowiedzialności za drugiego człowieka, niż wykształcony Amerykanin. Niż lekarz – a to przecież jeden z zawodów cieszących się najwyższym publicznym zaufaniem, nie mówiąc już o autorytecie.

Jak daleko jest w stanie posunąć się pojedynczy człowiek dla sławy i poklasku? Kogo i co jest w stanie poświęcić by dowieźć swojej wartości? A cała ludzkość? Kogo jest gotowa zmiażdżyć w pogoni za samolubnym marzeniem o długowieczności?

Sposób, w jaki autorka uczyniła swojego bohatera jednocześnie ludzkim, i potwornym budzi na plecach zimny dreszcz. Szczególnie, że oddając mu narrację, tworzy coś w stylu rozbudowanej mowy obronnej, w którą naprawdę chce się uwierzyć. Szczególnie, że sam oskarżony do samego końca czuje się niewinny i bezprawnie odrzucony przez społeczeństwo. Autentycznie współczułam Nortonowi jego problemów rodzicielskich, zmęczenia i wypalenia (42 dzieci! kto nie byłby wypalony?). Wybaczyłam nieopatrzne skazanie ludu, który sama zdążyłam pokochać, na zagładę. Więcej, nawet cieszyłam się z eskapistycznego happy endu. Aż do ostatniego podrozdziału. I teraz czuję wstręt nie tylko do Nortona, ale i do samej siebie.

Długo zastanawiałam się nad tym o czym przede wszystkim jest ta powieść. I już wiem – o samouwielbieniu. W mniejszym stopniu również o poszukiwaniu swojego miejsca w świecie, fascynacji drugim człowiekiem i poczuciu niespełnienia. O samolubnym konsumpcjonizmie i zadufaniu zachodniej cywilizacji. O bezwzględnym unicestwieniu. O wychowywaniu dzieci, o zaślepieniu i o miłości – przede wszystkim tej straszliwie wypaczonej.

Choć brakuje jej wielowątkowości „Małego życia”, jest równie przejmująca, chyba dlatego, że tak bezwzględnie daje i odbiera. I wciąż na nowo zmusza czytelnika do zadawania sobie pytań o granice człowieczeństwa – co wolno człowiekowi? odkrywcy? rodzicowi? Czy są sytuacje, w których można wszystko w imię wyższego celu? Czy odejście od etyki i moralności może mieć jakiekolwiek usprawiedliwienie?

Yanagihara po raz kolejny pozwoliła człowiekowi osiągnąć nieosiągalne, odnaleźć złoty graal, dosięgnąć boskości – tym razem jest to nieśmiertelność. Nieśmiertelność, która podobnie jak amerykański sen „Małego życia” okazuje się być czymś bezwartościowym, przynoszącym jedynie zgubę.

Hanya Yanagihara, Ludzie na drzewach, Warszawa: Wydawnictwo W.A.B, 2017, 450 s.

To pierwsza książka, którą przeczytałam w ramach tegorocznej Olimpiady Czytelniczej ( i jednocześnie pierwsza, jaką przeczytałam podejmując jakiekolwiek ksiażkowe wyzwanie :D). Ciekawe, czy tego rodzaju motywacja będzie miała wpływ na moje czytelnicze zwyczaje.

Jest to również moja odpowiedź do pierwszej kategorii w Book Challenge „Czytelnicze podróże w nieznane” z Uwaga Czytam – książkowy debiut. Chociaż „Ludzie na drzewach” to druga ksiażka autorki wydana w Polsce, to jednak wciąż pozostaje pierwszą napisaną przez nią powieścią. Swoją drogą widząc debiut na takim poziomie, aż dziw bierze, że ludzie w ogóle sięgają po pióro…

Czas na czytanie: „Euforia” Lily King

Książka, którą kupiłam, co przyznaję bez bicia, sięgając po przepiękną okładkę. Kolorowe cudo niczym barwna papużka, bezbłędnie przykuło mój wzrok. Mniej więcej w 1/3 lektury olśniło mnie, że na wykorzystanym w projekcie okładki zdjęciu wcale nie mam do czynienia z fragmentem sztuki prymitywnej, a jest to zbliżenie pnia wspomnianego w tekście eukaliptusa tęczowego. Te drzewa naprawdę tak wyglądają! A przynajmniej na zdjęciach w internetach. Od tego momentu eukaliptusy tęczowe oficjalnie zdeklasowały platany w wyścigu o tytuł Mojego Ulubionego Drzewa, Które Zasadzę Jak Będę Miała Kiedyś Ogród. Już za samo to odkrycie uwielbiam „Euforię”.

_20170118_182842

No tak, książka kipiąca erotyzmem, zarówno tym pierwotnym, jak i intelektualnym, pełna napięcia, brutalnej siły, dzikich kultur i gorących tropików, a ja ekscytuję się drzewem z okładki. Cóż, nigdy nie wiadomo gdzie i kiedy znajdziemy swoją euforię.

A to, co znalazłam pomiędzy pięknymi okładkami, to kompletny rollercoaster – wymagająca historia, która wywoływała we mnie cały kalejdoskop emocji, od wstrętu, przez rozczulenie, ekscytację, aż po grozę, nadzieję, smutek i rozczarowanie. Fakt, iż antropologia jest jedną z bardziej fascynujących nauk na świecie, jest niepodważalny i na pewno nikogo nie trzeba o tym przekonywać. Przez pięć lat dzieliłam budynek uczelni z etnografami i nie sposób było nie zerknąć z zainteresowaniem na ich artykuły, happeningi, odkrycia. Choć nie ukrywam, że sama byłabym beznadziejnym antropologiem – w tej dziedzinie trzeba jednak rozmawiać z ludźmi, co nie jest moją mocną stroną. Czuję się dużo swobodniej, kiedy obiekt moich badań do dawna nie żyje i mi się nie wtrąca. Zresztą jestem za bardzo wygodnicka na tego rodzaju pracę w terenie. Ale czytanie o badaniach prowadzonych w gorącym upale Nowej Gwinei siedząc w kocu na kanapie i oglądając śnieg prószący leniwie za oknem, to zupełnie co innego.

Nie można nie ulec czarowi egzotycznych kultur, choć opisy King są dalekie od romantyzmu – nie szczędzi czytelnikowi ani potu, ani krwi, ani owadów. Jednak, co może wprawiać w zdziwienie, znacznie bardziej niż obyczaje mieszkańców wiosek ukrytych głęboko w dżungli ekscytująca jest relacja między trójką młodych antropologów. Relacja oparta na fascynacji, pożądaniu, strachu przed samotnością. Relacja niezwykle prawdziwa, bo choć cała historia jest zaledwie literacką fikcją, to zainspirowana została jak najbardziej realnymi postaciami: Margaret Mead, Reo Fortune’a i Gregory’ego Batesona.

Choć po lekturze wyrywków z recenzji umieszczonych na kilku pierwszych stronach książki spodziewałam się bardziej trójkątnego trójkąta, otrzymałam raczej odbijanie żony. Po pierwszym rozczarowaniu dodało to jednak jeszcze więcej komplikacji i uczyniło historię jeszcze bardziej nieprzewidywalną.

Nie da się ukryć – jest to bez dwóch zadań książka o pożądaniu – drugiego człowieka, wiedzy, sławy, odkryć, zrozumienia i wolności. Książka o zaborczości i potrzebie dominacji, ogłodzie poznania. Autorka nie szczędzi nam również gorzkiej refleksji o odpowiedzialności – podobnie jak w przypadku pożądania – wielowymiarowej, bo odpowiedzialności za zdobytą wiedzę i sposób, w jaki zostanie ona wykorzystana, za ingerencję w zamknięte światy badanych plemion, za swoje decyzje i za drugiego człowieka. I na przestrzeni tych, zgrabnie wplecionych w tekst, rozważań konsumpcyjna kultura człowieka zachodu wypada bardzo blado na tle „dzikich”. Jest to również historia o poznawaniu siebie, poszukiwaniu równowagi i przeciwwagi dla własnej natury.

Jeśli mam się do czegoś przyczepić, to do korekty – to prawda, że mam wydanie I, jednak ilość drobnych błędów jest naprawdę rażąca, szczególnie w pierwszych rozdziałach. Choć istnieje prawdopodobieństwo, że w dalej na tyle wciągnęłam się w lekturę, że przestałam je zauważać. Kiepska robota.

Książka jest trudna, szczególnie jeśli chodzi o zmiany narracji i czasu, w czym łatwo się pogubić, a mimo to niesamowicie wciągająca. Wymagająca pewnego przygotowania warsztatowego (lub szybkiego łącza z interentem), by nie pogubić się w teoriach i pojęciach. Genialna i porywająca, szczególnie w momencie „odkrywczego szału”, który przeżyłam na równi z bohaterami i dzięki któremu już następnego dnia zamówiłam w bibliotece opisywaną w tekście rozprawę naukową. Muszę osobiście zmierzyć się z lekturą, powodującą w bohaterach tak gwałtowną burzę mózgów, bo jak na razie w ich nowatorskim odkryciu widzę zaledwie znane już od starożytności temperamenti i typy osobowości, koniecznie muszę to zgłębić!

Emocjonalna, inteligentna, zmysłowa, bezwzględna, pociągająca lektura.

Lily King, Euforia, Poznań: Rebis, 2016, 320 s.