Czas na czytanie: „Berło Światła” Marah Woolf

Cóż to się dzieje w tej książce! Żonglerska zabawa wierzeniami Islamu, Starożytnego Egiptu, Starym Testamentem, a nawet mitologią nordycką wymieszana z poszukiwaniem skarbów godnym Indiany Jonesa. A może raczej Lary Croft?

Nefertari de Vesci jest świetnie wykształconą, młodą poszukiwaczką skradzionych zabytków, które z satysfakcją oddaje muzeom. Jest dziedziczką fortuny, potomkinią wybitnych archeologów i jedną z niewielu osób, które wiedzą, że poza ludźmi na Ziemi żyją również nieśmiertelni – anioły, mitologiczni bogowie, dżiny i demony. I że najlepiej trzymać się od nich z daleka, co też skutecznie praktykuje.

Aż do momentu, kiedy w jej drzwiach staje anioł Azrael z propozycją nie do odrzucenia. Jeśli Tari uda się odnaleźć legendarne Berło Światła, anioł śmierci nie zabierze duszy jej ukochanego, śmiertelnie chorego brata w zaświaty.

Czasu jest niewiele, bucowaty zleceniodawca niechętnie dzieli się z nią wszystkimi informacjami, każdy kolejny nieśmiertelny napotkany na drodze jest jeszcze bardziej irytujący i jeszcze przystojniejszy niż poprzedni, zagadka okazuje się mieć wiele etapów, gdzie każda wskazówka prowadzi do kolejnej, a na życie Nefertari nastają paskudne demony.

No i oczywiście pojawia się zupełnie niechciana, ale jakże silna chemia między głównymi bohaterami. Ale czy związek między śmiertelniczką a aniołem ma szansę stać się czymkolwiek poza przelotnym romansem? Szczególnie, kiedy relacja od samego początku oparta jest na kłamstwie?

Bardzo podoba mi się pomysł na tą powieść – egipscy bogowie przemierzający współczesny Londyn i archeologiczna przygoda z podążaniem tropem zaginionego skarbu to drobne szaleństwo, które zdecydowanie wpisuje się w moje gusta.

Nie do końca natomiast przekonali mnie do siebie główni bohaterowie i ich relacja. Jak postacie poboczne zostały fajnie wykreowane i mają swoje charaktery, tak Azrael to straszna mamałyga moim skromnym zdaniem. Mitologiczni bogowie mają to do siebie, że są bardzo ludzcy – zawistni, mściwi, niedojrzali i targani namiętnościami, co z ich nadnaturalnymi zdolnościami zawsze stawiało pozostałych bohaterów w sytuacji raczej kiepskiej. Ale tu mamy do czynienia ze starym jak świat aniołem śmierci, który tak bardzo nie wie czego chce, że zachowuje się trochę jak dwulatek zastanawiający się nad zjedzeniem lizaka. Czemu towarzyszą adekwatnie dojrzałe rozterki emocjonalne – niby by chciał, ale nie chce i czego to on by nie zrobił dopóki nie zyskuje okazji i okazuje się, że nie robi jednak za wiele. A że te rozterki spokojnie zajmują 1/3 książki, to momentami byłam tym już nieźle znużona. Z Nefertari jest nieco lepiej, w przeciwieństwie do swojego zleceniodawcy zdradza przejawy indywidualnego charakterku ale na razie nie zyskała mojej sympatii.

Na szczęście „Kroniki Atlantydy” mają mieć jeszcze dwa tomy, więc oboje mają szansę wziąć się w garść, bo z przyjemnością wrócę do tej historii, choćby dla samej kreacji świata i nadchodzących zagadek, nawet jeśli nieco naiwnych.

Marah Woolf, Berło Światła, Warszawa: Wydawnictwo Jaguar, 2022, 530 s.

Recenzja powstała we współpracy z Wydawnictwem Jaguar.

Czas na czytanie: „Miasto zagubionych dusz” Cassanda Clare

Pamiętacie, jak w poprzedniej części pisałam, że udało mi się polubić Aleca? Totalnie zmieniam zdanie, w „Mieście zaginionych dusz” mocno mi podpadł, właściwie od samego początku. I to nie tylko mi… Moja sympatia całkowicie przerzuciła się na Simona. Nawet Magnus wylądował na drugim miejscu!

Jace zniknął razem z Sebastianem, a Clave szybko zaczyna mieć na głowie poważniejsze problemy, niż szukanie uprowadzonego Nocnego Łowcy. W związku z tym misja poszukiwawcza spoczywa na barkach jego najbliższych. A że wydaje się karkołomna, samozwańcza „Drużyna Dobra” nie będzie stronić od niekonwencjonalnych i nielegalnych metod i samobójczych misji. Tylko czy połączony z Sebastianem, skarżony demoniczną krwią  Jace ma szansę jeszcze kiedykolwiek stać się naprawdę sobą? Czy właściwie jest jeszcze o co walczyć?

Chociaż to środkowy, „przejściowy” tom, sporo się w nim dzieje. I to na różnych płaszczyznach, bo bohaterowie się rozdzielają – wilkołaki poszukają pomocy u Praetor Lupus, Simon z Magnusem i rodzeństwem Lightwoodów będą szukali sposobu na rozłączenie Jonatanów, a Clary jak zwykle rzuci się w niebezpieczeństwo na łeb na szyję i praktycznie bez asekuracji. Będzie więc trochę potyczek z demonami, mroczne plany i sporo makabry zakończonej kolejną epicką bitwą dobra ze złem. I po raz kolejny nie obejdzie się bez ofiar wśród przyjaciół. A ponure zakończenie nie pozwala czekać ani chwili z zatopieniem się w ostatnią cześć tego cyklu.

A jeśli chodzi o odmianę imienia Jace’a, to jednak miałam rację! W tej części już zarzucono pomysł tej dziwnej odmiany, która tak drażniła mnie w „Mieście upadłych aniołów”, może to był jakiś średnio udany eksperyment? Co ciekawe tłumaczka przez wszystkie tomy pozostaje ta sama. Niestety i tym razem wyłapałam całkiem sporo błędów, które powinna wymieść korekta, na szczęście nie na tyle dużo, żeby popsuć przyjemność z lektury.

Cassandra Clare, Dary anioła T. 5: Miasto zagubionych dusz, Warszawa: Wydawnictwo MAG, 2013, 550 s.
~ Książkę przeczytałam w ramach wyzwania WyPożyczone 2021 ~

Bajki Majki: „Małe Licho i lato z diabłem” Marta Kisiel

Och Alleluja, z jaką niecierpliwością zawsze wyczekuję na kolejny tom przygód Bożka i Małego Licha!

Nadchodzą wymarzone, leniwe wakacje. Jako, że dom czeka gruntowny remont, Bożydar Antoni Jekiełłek wraz ze swoim Aniołem Stróżem zostają wysłani na wczasowanie do cioci Ody mieszkającej w przytulnym domku postawionym na zgliszczach Lichotki. A że ciocia jest super i po krótkim szoku kulturowym anioł z czortem dogadują się na sto dwa (szczególnie w kwestiach plackowo-kulinarnych z dużą ilością kakałka), pierwszy tydzień mija wspaniale. Aż do momentu, kiedy w kadrze pojawia się Witek – szkolne nemezis Bożka, złośliwiec i zarozumialec zawsze gotowy wbić jakąś szpilę. No i nadchodzi zło.

Ale nie ma przecież takiego niebezpieczeństwa, z którym pół chłopiec, pół widmo, pół glut, który w stresowych sytuacjach miewa napady poezji, by sobie nie poradził. W końcu ma za swoimi plecami najsilniejszą (i najkochańszą) na świecie (i w zaświatach) drużynę dziwaków.

Cóż jest w życiu przydatniejsze – znajomość bajek i poezji, czy mędrca szkiełko i oko? Czy każdego można oswoić? Czy może każdy jest na swój sposób dziwakiem? I czy znajdzie się spoiwo zdolne połączyć największe nawet przeciwieństwa? Być może będzie to śmiertelnie groźna przygoda. Bo Morowa Panna nie odpuszcza łatwo, a po nadprzyrodzonej burzy można poczuć na karku oddech homenu.

Mam wrażenie, że ta część, choć pod koniec cudownie trupio upiorna, była nieco bardziej „dla dzieci”, niż poprzednie tomy na wskroś przesiąknięte nastrojowością. Znaczy takich normalnych dzieci, mniej siedzących po uszy w romantycznej poezji (w sumie nie wiem, są takie?). Chociaż może po prostu skupia się na problemach, które kojarzę z własnego dzieciństwa (tego pozaksiążkowego). Niemniej jednak jak zwykle było cudownie. Trochę nostalgia za beztroskimi latami ciągnących się leniwie wakacji, trochę niepokojący dreszczyk idealny na nadciągające Halloween, pełna genialnego poczucia humoru, sepleniących czortów, kichających aniołów i życiowych problemów młodszej młodzieży.

„- Tylko… no czy te całe emocje nie mogłyby być, no wiecie! Łatwiejsze?
– A tak f szumje to yle ty masz lat?
– Dziesięć.
– A! To ne. Szory”.

Jako dorosły bawiłam się przednio. I jestem pewna, że dzieciaki też będą zachwycone.

Marta Kisiel, Małe Licho i lato z diabłem, Warszawa: Wydawnictwo Wilga, 2020, 355 s.

Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa Wilga.

O wcześniejszych przygodach Bożka przeczytacie w książkach „Małe Licho o tajemnica Niebożątka” oraz „Małe Licho i anioł z kamienia”. Przeczytajcie koniecznie!

Bajki Majki: PRZEDPREMIEROWO „Małe Licho i anioł z kamienia” Marta Kisiel

Moja ukochana, nadprzyrodzona hipisowska komuna powraca!

I na dzień dobry ulega rozbiciu. Ze względu na zupełnie niespodziewane okoliczności spowodowane podstępnym wirusem VZV (tak właśnie kończy się nadmierna integracja ze światem zewnętrznym…) Bożek, coraz rzadziej zwany Niebożątkiem, musi zostać ewakuowany z domu w trybie pilnym. A czy może być lepszy pomysł na pozbycie się dziecka w zimowe ferie, jak zesłanie go do zamieszkałej w ciemnej, leśnej głuszy ciotki-lekarki, z olbrzymim zapasem ocieplanych majtek w torbie i aniołem stróżem do kompletu? Nic nie zapowiada, że spokojne, leniwe wakacje bez bieżącej wody i energii elektrycznej mogą stać się prawdziwym piekłem

Druga książka Marty Kisiel dedykowana dzieciom łączy ze sobą dwa podcykle „Dożywocia”, nie ma przecież lepszego miejsca na spotkanie sił niebiańskich i piekielnych, niż zgliszcza Lichotki.

Jak na mój gust było nieco za mało Licha, ale dzięki temu Bożek – nieco na siłę wyciągnięty spod opiekuńczych skrzydeł Liszka i Konrada – nie tylko ma szansę rozwinąć relacje z innymi bohaterami, ale również nieco dorosnąć. Na tyle, na ile dorosnąć może ośmioletni pół chłopiec, pół widmo, pół glut z romantycznej krwi zrodzony.

Po raz kolejny błyskotliwa i zabawna opowieść ocieka życiową mądrością (i glutami). To chyba najfajniejszy (a na pewno najbardziej nadprzyrodzony) wykład o empatii, trosce, nie ocenianiu po pozorach, dbaniu o własną indywidualność i odpowiedzialności za drugiego człowieka (istotę?), z jakim miałam do czynienia. I przy okazji cenna nauczka, że próby zadowolenia innych nie zawsze przynoszą oczekiwane efekty. A nadopiekuńcza troska nigdy chyba nie będzie pozytywnie odbierana. Szczególnie przez przedstawicieli młodszej młodzieży. Oj tak, tego rodzaju lekcje potrzebne są nie tylko dzieciom!

Pełna indywidualności aż po same brzegi, kipiąca humorem i doprawiona do smaku klimatyczną, grobową poezją. Świetna zabawa murowana, niezależnie od wieku czytelnika.

Eh, do Czorta! To po prostu kolejna świetna książka!

Marta Kisiel, Małe Licho i anioł z kamienia, Warszawa: Wydawnictwo Wilga, 2019,  304 s. (premiera 30.10.2019)

Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa Wilga.

 

Czas na czytanie: „Bramy Światłości: Tom 3” Maja Lidia Kossakowska

Nie mam pojęcia jak to się dzieje, to musi być jakiś szósty zmysł, albo siły nieczyste maczają w tym palce, ale za każdym razem, kiedy zdecyduję, że nie kupię już żadnej książki (chociaż do końca roku!), Kossakowska wydaje kolejną część swojego anielskiego cyklu. A ja posłusznie biegnę kucgalopkiem do najbliższego empiku ku synchronicznej rozpaczy mojego portfela i regału wstydu. Bo aniołki zawsze będą miały pierwszeństwo.

W ostatnich recenzjach zauważyłam, że z każdym następnym tomem autorka odchodzi od fabuły na rzecz rozbuchanego opisu, który rozrasta się wręcz do monstrualnych rozmiarów, czego punktem szczytowym był drugi tom Bram Światłości. Tamta książka w całości skupiała się na krwawych przygodach Daimona w malowniczej dżungli, nie mających tak naprawdę wielkiego wpływu na oś wydarzeń i stanowiła coś w stylu przerywnika. Kiedy zobaczyłam grubość tomu trzeciego trochę bałam się powtórki z rozrywki. Jak się okazało zupełnie niesłusznie, bo w ostatniej już części „Zastępów Anielskich” Kossakowska osiągnęła złoty środek – opisy są i mają się dobrze, ale znowu zaczyna się dziać! Ekspedycja dzielnie prze do przodu i nawet udaje jej sie w końcu gdzieś dojść. I wrócić! Podobnie gorąco robi się w Głębi. Mogę śmiało powiedzieć, że jestem ukontentowana, bo dostałam wreszcie to, za czym tak bardzo tęskniłam – dworskie intrygi, dzikie pościgi po miejskich zaułkach i bezwzględną walkę o tron. Razjel zdecydowanie nie ma lekko na tronie Pandemonium.

A w gratisie pojawia się kilka głęboko uduchowionych kazań na temat natury i sensu wiary!

Znowu świetnie się czyta, szczególnie, kiedy ktoś tak bardzo upodobał sobie łechtające wyobraźnię baśniowe opisy, jak ja. Tą wybuchową mieszankę, na którą składają się makabryczny naturalizm, rozwlekły impresjonizmem i spora dawką fantastyki autorka podniosła do rangi sztuki. Tego stylu nie sposób podrobić. O tak, jest w tym sporo z grafomanii, ale w tym raczej dobrym sensie. Bo nie ważne, czy książka ma 300, czy 600 stron, i tak kończy się za szybko.

Jakieś minusy? Praktycznie wszyscy bohaterowie, tańczący dotychczas na krawędzi dwuznaczności, zostali jasno określeni jako heteroseksualni. Ja widziałam tak udane romanse między przyjaciółmi, a to tylko bromance!

Jak zwykle brakowało mi aniołów – tym razem było dużo lepiej, niż ostatnio, ale Michał na przykład nie pojawił się nie razu! Tęsknię bardzo, szczególnie, że to już podobno naprawdę koniec. Taki ostateczny. I nieszczególnie podoba mi się to, co zostało z Gabriela. Ale za Nefera jestem skłonna wybaczyć wszystko inne.

To była świetna przygoda, jedna z moich ulubionych serii. Głęboko wierzę, że jeszcze coś anielskiego przyjdzie mi przeczytać. Może muszę powziąć kolejne mocne postanowienie o niekupowaniu książek, a Pani Kossakowska coś dla mnie z tej okazji napisze?

Maja Lidia Kossakowska, Bramy Światłości: Tom 3, Lublin-Warszawa: Fabryka Słów, 2018, 658 s.

Czas na czytanie: „Dożywocie” Marta Kisiel

Już po pierwszych stronach „Małego Licha” wiedziałam, że wpadnę po same uszy. A kiedy tylko dowiedziałam się, że są przynajmniej dwie książki dla dorosłego odbiorcy, które opisują wcześniejsze dzieje tej specyficznej patchworkowej rodziny, poleciałam do księgarni z wywieszonym językiem. Nie bawiłam się nawet w zamawianie w niedrogich internetowych księgarniach, trafiłam prosto do empiku, byleby mieć je teraz zaraz. I od razu zaczęłam czytać, w końcu regał wstydu czeka już tak długo, że na pewno się przyzwyczaił!

Niewątpliwie za sporą część mojej miłości odpowiada język autorki. Pełen dziwacznego, potocznego słownictwa na granicy słowotwórstwa, udziwniony i rozpoetyzowany z olbrzymią dawką humoru i zaskakujących porównań. Gdybym już nie była tak strasznie rozentuzjazmowana, to i tak z pewnością zakochałabym się wraz z pierwszym „chabaziem”.

No i bohaterowie. Totalnie zakręcona zbieranina indywiduów wszelakich – od zmęczonego życiem pisarza o złamanym sercu, przez nieletniego anioła stróża z obsesją sprzątania i alergią na pierze, pradawnego demona z czeluści najczarniejszego zła o niewątpliwym talencie kulinarnym aż po romantyczne do porzygu widmo i parchate utopce.

Wiecie, jakiego literackiego bohatera nie lubiłam najbardziej na świecie przez całą moją nieszczęsną edukację? Wertera wraz z jego całym marudnym nicnierobieniem i ciągłym użalaniem się nad sobą. A Panicz Szczęsny jest jeszcze gorszy (bo jednak bez Goethego)! Mimo to nawet nie wiem jak i kiedy to się stało, że zupełnie przez przypadek udało mi się go polubić tolerować. Głównie za sprawą komizmu. Bo komizmem sytuacyjnym ta książka wręcz ocieka.

Na pewno nie każdemu tego rodzaju grafomania podejdzie do gustu, bo chociaż jest tu sporo treści, to jednak główne idee dałoby radę przedstawić na kilkunastu stronach. Ale nie tak! Zdecydowanie wolę taką rozlazłą formę. A i tak już palce mnie świerzbią do drugiej części.

W tej książce jest wszystko i nic – problemy z dojrzałością, rodzicielstwem, miłością, poszukiwaniem swojego miejsca i sensu życia. Szczypta ekologii, mnóstwo ciężaru egzystencji, radzenie sobie z odmiennością (swoją i innych), ciężar odpowiedzialności i bardzo lewicowa koncepcja rodziny. I różowe króliczki. To taka opowieść o Ohanie z bajki Lilo i Stich, tylko bardziej i przeniesiona ze słonecznych Hawajów do nawiedzonego dworku w środku wielkiego nigdzie. Ale to kochane ciepełko w klatce piersiowej to samo. I problemy z małolatami też podobne. Co z tego, że małolaty mają po kilkaset lat.

Jest ekstra!

Gdybym miała więcej wyobraźni, samozaparcia i w ogóle potrafiła choć trochę pisać książki, to chciałabym, że moje dzieło życia wyglądało właśnie tak.

Tylko jeden mały szczegół co chwila mnie drażnił – uparte nazywanie Lichotki „gotyckim domem”. Wiem, że w książce pełnej widm, potworów i różowych króliczków dopatrywanie się błędów rzeczowych jest zapewne błędem rzeczowym samo w sobie, ale i tak mnie to męczyło. Bo 200 letni dom, nawet wyjątkowo uporny może być neogotycki albo stylizowany. Chociaż zapewne Licho po prostu chciało gotycki i taki właśnie dostało.

Marta Kisiel, Dożywocie, Warszawa: Wydawnictwo Uroboros, 2017, 376 s.

Bajki Majki: „Małe Licho i tajemnica Niebożątka” Marta Kisiel

Dziewięcioletni Bożydar ma niestandardowe imię, niestandardową rodzinę i mieszka w niestandardowym domu. Ma swojego prywatnego (przeuroczego!) anioła stróża i wujka, który stale struga wariata. Pradawny potwór szykuje mu wymyślne posiłki, zamiast komiksów czytuje poezję, a trzy niemieckie widma odgrywają z nim na strychu sztuki teatralne.

Aha, a jego tata jest glutem.

Oj tak, Bożek ma odjechane życie i jest z niego absolutnie zadowolony. Do czasu, aż nie pójdzie do szkoły, gdzie usłyszy, że jest „dziwakiem”. Wtedy stanie się wyjątkowo naburmuszonym Niebożątkiem.

To piękna historia o dorastaniu (a jak wszyscy doskonale wiemy, dorastanie to trauma życia) i uczeniu się funkcjonowania w społeczeństwie. O potędze wyobraźni, przyjaźni, odwadze bycia innym i tolerancji.

To fantastycznie upiorna przygoda, która wywołuje ciarki na plecach i gęsią skórkę na przedramionach. Bo wraz z bohaterami trafimy w zaświaty, gdzie tak samo łatwo o śmiertelne zagrożenie, jak o śluz na butach. Pamiętam z jaką pełną grozy fascynacją czytałam w dzieciństwie „Króla Olch”. Od tamtego czasu zdążyłam już trochę dorosnąć, a okazało się, że jakoś wcale nie jest mniej strasznie.

A jednocześnie ta książka bywa tak uroczo, puchato przekochana, że nie wiem co.

Jest fenomenalna pod względem literackim. Zabawna, prawdziwa i pełna mądrości. Zmusza do niekontrolowanych prychnięć śmiechem i poruszą ważną tematykę. Wyciąga za uszy własne wspomnienia z dzieciństwa i zmusza do mądrego (i nieco zrezygnowanego) kiwania głową nad trudami rodzicielstwa. Czyta się ją jednym tchem i pragnie się więcej.

„Nie możesz go zawsze prowadzić za rękę (…). Czasem niestety musisz się wycofać i patrzeć jako sobie radzi sam. Nawet wtedy, kiedy chciałbyś wkroczyć najbardziej.”

Polecam z całego serca i dzieciom i dzieciatym. Kocham tą książę za przypomnienie moich ulubionych lektur z dzieciństwa, za poczucie humoru, za gluty, pflompanie, za Licho i brokat wymieszany z piaskiem. „Małe Licho” pięknym telemarkiem ląduje na liście moich najukochańszych czytadeł ever. Tuż obok „Tam, gdzie spadają anioły” Terakowskiej.

Genialny klimat na nadchodzące Halloween.

Marta Kisiel, Małe Licho i tajemnica Niebożątka, Warszawa: Wydawnictwo Wilga, 2018,  208 s.

Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa Wilga.

Czas na czytanie: „Żarna niebios” Maja Lidia Kossakowska

Generalnie nie lubię opowiadań, ale o aniołkach Kossakowskiej mogłabym czytać nawet drabble, czy inne haiku, a i tak by mi się podobało!

Nie mam pojęcia jak to się stało, że „Żarna Niebios” przeleżały nietknięte tyle czasu na moim regale wstydu, ale akurat tak się złożyło, że posłużyły mi za genialny after po drugiej częścią „Bram Światłości”, które zostawiły mnie z poczuciem pewnego niedosytu pod względem Skrzydlatych.

DSC_0930

Bo z bohaterami Kossakowskiej tak już jest, że uzależniają jak trawka z Fatimy.

Wszechpotężni i jednocześnie niesamowicie ludzcy – targani wątpliwościami i namiętnościami. Piją, ćpają, spiskują i piorą się po pyskach. Pożądają władzy i bronią swoich stanowisk za wszelką cenę (wszystko dla dobra Królestwa, oczywiście!). Romantycy i utracjusze. Zakochują się, przegrywają fortuny w kasynach, prowadzą wojny i przeprowadzają egzekucje. Ich światem rządzi polityka i biurokracja. A demony? Właściwie bardzo podobnie.

Trup sieje się gęsto, a na nieobecność okrucieństwa, krwi, flaków i destrukcyjnych idei na pewno nie można narzekać. A mimo to jedno z tych literackich uniwersów, które pochłania bez reszty. Ciekawe co Freud na to…

Malownicze opisy na granicy grafomanii to coś, co zdecydowanie lubię i jeden z koronnych argumentów, które karzą mi sięgać po kolejne części cyklu. Jednak tym razem jedno zdanie zapadło mi w pamięć i wzbudziło spore wątpliwości:

„Bukraniony ich koni, wymodelowane na kształt lwich głów, połyskiwały matowo.”

Bukraniony koni w kształcie lwich głów? Zaraz, co? Zawsze myślałam, że bukranion to element dekoracji architektonicznej w formie głowy byka, często dodatkowo dekorowany roślinno-owocowymi girlandami. I jakoś nie mogę sobie tego wyobrazić w środku pola bitwy. Ale mniejsza z tym, reszta opisów bardzo działa na moją wyobraźnię, więc wybaczam.

I tak kocham bardzo mocno!

Maja Lidia Kossakowska, Żarna Niebios, Lublin: Fabryka Słów, 2014, 512 s.

Czas na czytanie: „Bramy Światłości: Tom 2” Maja Lidia Kossakowska

„Gdzie była podniosła, surowa chwała Niebios? Gdzie majestat, bojaźń boża i wszechpotęga? Co się stało z okrutną, lecz sprawiedliwą grozą Piekieł? Nie było ich. Nie istniały. Zamiast tego znalazł tylko wyolbrzymione, zwielokrotnione odbicie dworskich i feudalnych stosunków, które doskonale znał z życia doczesnego. Znów pojawili się wysoko i nisko urodzeni, panowie i plebs, biedacy i bogacze.”

[ Kilka słów o pierwszym tomie TUTAJ]

To typowy przykład tomu przejściowego – tak naprawdę nie dzieje się nic wyjątkowo istotnego dla rozwoju wydarzeń, ekspedycja nie posuwa się jakoś energicznie do przodu, w Królestwie żyją na krawędzi ale jeszcze żadne dramy się nie zadziały. Wszystko jest jakby ciszą przed burzą (całkiem makabryczną ciszą swoją drogą), zbiorem narastających, nieszczególnie ważnych sytuacji będących zapowiedzią nieuniknionego.

DSC_1007

Ale bynajmniej nie jest nudno. Jest wszystko to, za co Kossakowską lubimy – krew, obdzieranie ze skóry, obcinanie głów, malownicze opisy wnętrzności i jątrzących się ran, słodki zapach rozkładu, tragiczne sytuacje i krwawe ofiary składane martwym bóstwom. Tylko aniołów jakoś mało.

W drugim tomie Bram Światłości przede wszystkim wciąż towarzyszymy ekspedycji w jej karkołomnej podróży przez Sfery Poza Czasem. A właściwie samemu Daimonowi, który przypadkowo odłączywszy się od towarzyszy błądzi w piękniej i śmiertelnie niebezpiecznej dżungli niczym dziecko we mgle. Tym razem autorka szykuje nam wykład na temat przeraźliwie krwawych bóstw Inków i Azteków, których imiona nie zawsze byłam w stanie przeczytać, nie mówiąc już o zapamiętaniu pozostających w kontraście do oszałamiającej dzikością, bujnej roślinności. W miejscu, gdzie wszyscy odrzucili zwierzchność Jasności nawet Anioł Zagłady może poczuć się samotny.

Co mnie zaskoczyło, w tej części jest wyjątkowo dużo użalania się nad sobą, chwil zwątpienia i wyrzutów sumienia – i to nie tylko ze strony malkontenta Lucyfera, ale również samego Daimona, czym niesamowicie mnie wkurzał. Niby Abaddon, a momentami marudził jak baba. Między innymi z tego powodu spadł w rankingu mojego ulubionego bohatera na rzecz swego nowego jaguarokształtnego przyjaciela i rozpieszczonego Asmodeusza w jego archeologicznym szale.

Jednak, podobnie jak Daimon, przez całą lekturę tęskniłam za Królestwem. Bo czytelnik ma szansę odwiedzić je jedynie na dwa mgnienia oka i to wyłącznie komnatę sfrustrowanego Gabriela. Kilka rozdziałów z przetrwania w Głębi zaspokaja nieco apetyt na dworskie intrygi i życie wielkiego miasta, ale mimo wszystko nie mogę się doczekać, aż wreszcie wydostaną się z tych toksycznie barwnych lasów i bohaterowie na nowo poczują pod butami bruk ulicy.

Maja Lidia Kossakowska, Bramy Światłości: Tom 2, Lublin-Warszawa: Fabryka Słów, 2018, 560 s.