Tak strasznie byłam już spragniona jakiegoś wyjazdu a nasz mały długoweekendowy wypad cieszył mnie tak bardzo, że aż nabrałam ochoty, by zabawić się w blogerkę podróżniczą. Witajcie więc w nowym cyklu pt. „Wakajki Majki”. Będzie dzieciowo (jak już sama nazwa wskazuje), nieregularnie i raczej sezonowo (bo i nie podróżujemy jakoś szczególnie często) oraz ze sporym udziałem książek, bo ja książki wetknę wszędzie. Zapraszam na wpis pierwszy:
Wyprawa pierwsza: Słupsk i okolice
ZAMEK RYCERSKI W KRĄGU
Docelową destynacją naszego pierwszego od prawi dwóch lat wyjazdu był przemianowany na hotel zamek rycerski w Krągu. Albo w Kręgu, bo i z taką odmianą się po drodze spotkałam. W każdym razie miejscowość nazywa się Krąg i jest w niej malowniczy zamek nad niewielkim jeziorkiem.
Historia samego pomysłu na wyjazd jest dość banalna, „wyskoczyła mi” reklama oferty z portalu pośredniczącego w rezerwacji hoteli i pomyślałam, że w sumie nie mamy daleko to fajny pomysł na atrakcję z okazji dnia dziecka dla mojej małej księżniczki. Skusiliśmy się więc na 3 noce w renesansowym zamku. I prezent się udał, przedszkolaczka była zachwycona tym miejscem.
Warto wspomnieć, że poza samym spaniem w zamku i atrakcjami takimi jak gra w bilard, wędkowanie, czy rowery wodne, które oczywiście również przyciągają dziecięcą uwagę, hotel jest wyposażony również w komnatę zabaw z basenem z kulkami, zabawkami i grami planszowymi oraz niewielki zewnętrzny plac zabaw. Na obiady był kurczak i spaghetti, na desery lody, truskawki i naleśniki, czego chcieć więcej.
Nie byłabym oczywiście sobą, gdybym nawet na krótki wyjazd nie spakowała książek. Oczywiście tematycznie! Do majkowej torby trafił więc nasz nowiutki nabytek – „Rok na zamku” Nikoli Kucharskiej.
W przeciwieństwie do na przykład „Roku w lesie”, wyszukiwanka o zamku nie przekazuje wiedzy, a skupia się na baśniowości. Nie znajdziecie w niej realiów życia w średniowiecznej warowni ani prawdziwych historii, zamek został tu przedstawiony bardziej jako teatralna scenografia pozwalająca zaszaleć dziecięcej wyobraźni. Nie brak tu smoków, złotożernych skrzatów, czarownic, magicznych napojów, duchów i żab do całowania.
Tak, jak wszystkie części serii „Rok w…” książka składa się z 12 rozkładówek przedstawiających tą samą scenerię – przekrój zamku – każdego miesiąca roku. Zabiegiem, który bardzo mi się podoba, jest pokazywanie różnych pomieszczeń, dzięki czemu w kwietniu możemy zajrzeć do kuchni, a w marcu ten widok jest zasłonięty przez przejeżdżający wóz kupca. W styczniu widzimy dobrze co się dzieje w Sali tronowej i jadalni, a w lutym te pomieszczenia zakryte są fasada budowli z dekoracyjnymi witrażami, bo jedno z głównych wydarzeń sceny z tego miesiąca – podjęcie delegacji innego królestwa – dzieje się na dziedzińcu. Poza rozkładówkami poświęconymi miesiącom, książkę otwierają strony z krótkim przedstawieniem wszystkich bohaterów, a zakończona jest bonusem w postaci zadania na spostrzegawczość – poszukiwań przekąsek w zamkowej kuchni.
Mały czytelnik może śledzić losy bardzo równoważnych bohaterów – zarówno romantyczne, polegające na spełnianiu marzeń, uskrzydlające i zabawne, jak i bardziej ponure, złośliwe, prowadzące do sporów i waśni, a nawet wojny i zniszczenia.
Wspaniała pomoc do snucia historii dziecku i nauki samodzielnego wymyślania, przypuszczania i opowiadania. A przy okazji niezła gimnastyka dla cierpliwości i spostrzegawczości i spora dawka świetnych ilustracji.
Nikola Kucharska, Rok na zamku, Warszawa: Wydawnictwo Nasza Księgarnia, 2021, 28 s.
Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa Nasza Księgarnia.
Niemniej jednak nie jesteśmy typem podróżnika spędzającego wyjazd na relaksie na słonku, a raczej takim, którego „nosi”. Objechaliśmy więc okoliczne atrakcje.
SŁUPSK
Pierwszym i zarazem ostatnim naszym przystankiem był Słupsk, który odwiedziliśmy zarówno jadąc do Krągu, jak wracając do domu do Gdańska. Pierwszego dnia odwiedziliśmy to niewielkie miasto w poniedziałek, czyli w dzień zamknięcia muzeów. Skupiliśmy się zatem na zwiedzaniu atrakcyjnym dla Majki. Słupsk ma fantastyczną trasę zwiedzania dla dzieci Szlakiem Słupskiego Niedźwiadka. Wyprawę zaczynamy w centrum informacji turystycznej, tuż obok ratusza miejskiego, gdzie odbieramy książeczkę – przewodnik, który poprowadzi nas przez całe miasto od jednego misia do drugiego. A niedźwiadkowe rzeźby umiejscowione zostały przed najważniejszymi punktami miasta (także najważniejszymi z punktu widzenia dziecka, jak rozległy park pełen placów zabaw) i udekorowane w sposób podkreślający cechy, z których Słupsk jest dumny i z których słynie – m.in. znajdziemy misia witkacowskiego, misia podkreślającego ideę wielowyznaniowości, czy nawiązującego do… najstarszej pizzerii w Polsce! Mój ulubiony znajduje się pod miejską biblioteką, znajdującą się w odbudowanym i zaadaptowanym do tej funkcji gotyckim kościele. Po znalezieniu każdego z misiów naklejamy w książeczce odpowiednie przedstawienie niedźwiadka na mapę. A po znalezieniu wszystkich należy wrócić do informacji turystycznej by odebrać Dyplom Zdobywcy Słupskiego Niedźwiedzia. W samej książeczce są również kolorowanki, labirynty, szukanie różnic i inne czasoumilacze dla malucha w podróży, czy podczas oczekiwania na jedzonko przy restauracyjnym stoliku. Warto mieć w torebce małe kredki.
Misiowy przewodnik pozwolił nam poznać miasto na tyle dobrze, że kiedy wróciliśmy do niego w drodze powrotnej, nie mieliśmy najmniejszego problemu z poruszaniem się. A wrócić musieliśmy koniecznie, żeby obejrzeć kolekcję dzieł Witkacego.
Czwartek, tuż przed wieczornym powrotem do domu, był więc mamowym dniem muzealnym. I chociaż martwiłam się, czy Maja wytrzyma małe tournée po oddziałach Muzeum Pomorza Środkowego w Słupsku, ale dała radę i zgodnie z planem odwiedziliśmy wszystkie trzy. Nie bez znaczenia były w tym przypadku atrakcje dla dzieci. Na każdym z pięciu pięter Białego Spichlerza, gdzie eksponowane są obrazy Witkacego i dzieła inspirowane jego twórczością, znajdowało się „coś dla dzieci”. Puzzle (standardowe i olbrzymie), szukanie na wystawie dzieła sztuki przedstawionego przed wejściem w sposób dotykowy (nie do końca była to tyflografika, ale podobne), czy kącik rysunkowy w którym można przygotować swój własny portret w witkacowskim stylu i umieścić go na specjalnie przygotowanej wystawie. Majce bardzo podobały się również krótkie, teatralne filmiki przed każdą z galerii, w których aktorzy wcielali się w przewodników zachęcających do obejrzenia wystawy. M.in. jedną z takich „odegranych” postaci był duch Neny Stachurskiej.
Do pięknej czasowej wystawy XIX-wiecznej mody damskiej „Na balu i z wizytą” w budynku Zamku Książąt Pomorskich przygotowano magnetyczną układankę pozwalającą maluchowi „ubrać” modelkę w dowolną kreację, podczas gdy rodzice czytali o historii oraz wydawnictwo edukacyjne w formie ubieranki-wycinanki do zabawy w domu. Natomiast kolekcja zabytkowych sztućców, która była dla mnie ogromnym zaskoczeniem – jest świetna, polecam bardzo mocno! – była atrakcyjna dla dziecka ze względu na samą formę ekspozycji. Część eksponatów umieszczono w szufladach kredensów, dzięki czemu Majka mogła samodzielnie je otwierać i dokonywać małych „odkryć”, co bardzo ją wciągnęło i zaciekawiło. Co chwila pytała do czego służą poukrywane w szufladach (i tym samym na idealnej dla dziecka wysokości) łyżeczki, widelczyki, nożyczki, siteczka… był tam nawet sierp do cytryny!
Wystawa „Na balu i z wizytą. Moda damska w XIX wieku” będzie otwarta do 31 sierpnia 2021.
Wystawa sztućców jest nową wystawą stałą w Zamku Książąt Pomorskich.
Jeśli chodzi o jedzenie, to trafiliśmy do dwóch bardzo klimatycznych i strasznie pysznych miejsc, które mogę Wam polecić – wege bistro „Czajka” i restauracji libańskiej Byblos Mezzo House. Niestety nie jestem najlepszym blogerem jedzenowym, bo jak widzę pyszności, to je pożeram, a dopiero potem mi się przypomina, że może mogłam wcześniej zrobić zdjęcie. Kto wie, może w końcu się tego nauczę. Niemniej jednak oba miejsca gorąco polecamy – również z dzieckiem, bo i z obu nasza przedszkolaczka wyszła najedzona i zadowolona, choć nie miały typowo dziecięcych propozycji w menu.
I jeszcze ciekawostka – w Słupskim Teatrze Lalki „Tęcza” wystawiają spektakl „Niesamowite przygody niesamowitych skarpetek” na podstawie książek Justyny Bednarek, które uwielbiamy. Niestety zorientowałam się za późno i nie było już biletów, nad czym strasznie ubolewaliśmy. Wygląda na to, ze będziemy musieli jeszcze kiedyś do Słupska wrócić.
ZOO CHARLOTTA
Sam dzień dziecka, który akurat wypadał we wtorek, postanowiliśmy spędzić w ZOO w Dolinie Charlotty. Samo ZOO nie należy do szczególnie dużych, ale na uwagę zasługuje sposób jego zwiedzania. Spora część zwierząt, zamiast w klatkach, rozlokowana została na wysepkach na sztucznym jeziorze, gdzie każda wyspa została poświęcona zwierzętom z innej strefy klimatycznej, a oglądać je można z niewielkich stateczków wycieczkowych wraz z komentarzem przewodnika w ramach „Wodnego Safari”. Dodatkową atrakcją rejsu jest przystanek na wyspie lemurów, które można pogłaskać, jeśli akurat zechcą podejść do zwiedzających i okazać im nieco atencji. W naszym przypadku nie zechciały, ale i tak można było obejrzeć je z odległości kilku kroków. Alternatywą dla podróży statkiem między wyspami jest obejście jeziorka naokoło. Nam jednak nie starczyło na drugie kółka czasu, gdyż uwagę Majki przyciągnął bardzo fajny plac zabaw (na terenie ZOO są dwa, naprawdę spore i fajnie wyposażone). Ponadto ogród oferuje możliwość wejścia do woliery z egzotycznymi ptakami, które dla odmiany bardzo chętnie wchodziły z nami w interakcje. Maja nieźle wsiąknęła też w „Krainę Bajek”, czyli część ogrodu zoologicznego, gdzie w chatkach z rzeźbionymi przedstawieniami bohaterów klasycznych opowieści można było posłuchać audiobooków (a te Majka uwielbia) obserwując małe zwierzątka. Przy cokole poświęconym Calineczce odkryłam i pokochałam nutrie.
W innej części doliny znajduje się fokarium, czyli główną atrakcję dnia dla mojej małej miłośniczki foczek. Załapaliśmy się na bardzo fajny trening medyczny i karmienie mieszkających tam fok szarych zupełnie bez tłumów, a Maja uzupełniła swoją kolekcję fok o nowy pluszowy egzemplarz.
LABIRYNTY W PAPROTACH, LEONARDIA
W środę postanowiliśmy objechać okoliczne dziecięce atrakcje. Zaczęliśmy od znalezionego nieco przypadkiem gospodarstwa edukacyjnego „W labiryntach” w miejscowości Paproty. Pojechaliśmy tam dość spontanicznie i „na dziko”, jak się bowiem okazało jest to atrakcja dla grup zorganizowanych (mogą być również grupy rodzinne!) i konieczna jest wcześniejsza rezerwacja. Mimo to powitano nas z otwartymi ramionami, zaopiekowano się nami i podczas zwiedzania największego z labiryntów mogliśmy podłączyć się na trochę do grupki przedszkolaków i wraz z nimi szukać ukrytych w labiryncie flag. Najpierw trzeba było jednak ten labirynt znaleźć! Otrzymaliśmy pierwszą wskazówkę i kierując się niebieskimi strzałkami na kamieniach ruszyliśmy ścieżką przez lasy i bagna zapisując po drodze tajemnicze symbole, z których na koniec odszyfrowaliśmy hasło. W Paprotach labiryntów jest mnóstwo niektóre mają tylko jedno wyjście, w innych pełno ślepych zaułków, jeszcze inne trzeba zbudować samemu. A ponadto znajdzie się i miejsce na ognisko z kiełbaskami i katapulty do bitwy na balony z wodą. Bardzo fajne miejsce do odwiedzenia większą grupą i wymarzone na jednodniową wycieczkę szkolną czy przedszkolną, jeśli akurat jesteście w okolicy.
Drugim wartym uwagi parkiem edukacyjnym, jaki odwiedziliśmy, była Leonardia – przestrzeń na świeżym powietrzu wypełniona wykonanymi z drewna grami, łamigłówkami i atrakcjami o różnym stopniu trudności, zarówno jedno, jak i kilkuosobowych. Są tam gry zręcznościowe, wymagające logicznego myślenia, oparte na rywalizacji i kooperacyjne. Jedyne, co jest potrzebne, to dobra pogoda, a ta trafiła nam się idealnie. Kręciliśmy się w kółku jak chomiczki, ostrzeliwaliśmy przeciwnika z różnej wielkości katapult i kusz, budowaliśmy most bez użycia narzędzi, po raz kolejny przechodziliśmy labirynty – tym razem niewielkie, ale wymagające wielkiej zręczności. Można też spróbować swoich sił w odtwarzaniu wynalazków Leonarda da Vinci.
Leonardia jest czynna od 1.05 do 30.09 i nie wymaga wcześniejszej rezerwacji. Za to zarezerwujcie sobie na nią przynajmniej 3 godzinki, bo gier jest prawie 100.
Przy okazji tematyki gier i łamigłówek chciałabym jeszcze polecić Wam jeden gadżet, który bardzo ułatwił nam wyjazd. A przynajmniej znacznie zmniejszył poziom dzieciowego jęczenia. Nieco mniejszy niż układanki z Leonardii, ale wymagający takiej samej ilości główkowania.
Torebkowa wersja łamigłówki SmartGames. Tytułów tych podróżnych układanek magnetycznych jest całkiem sporo i długo nie mogłam się zdecydować, który chcę najbardziej. W końcu wybór padł na „Arkę Noego”, bo akurat była dostępna stacjonarnie (a kupowałam właściwie tuż przed wyjazdem. I przed dniem dziecka…) i dla dzieci od 5 roku życia – tym razem bardzo zależało mi na grze, która poza zadaniami stanowiącymi wyzwanie będzie też miała opcje łatwe dla zmęczonego podróżowaniem móżdżku. I nieskromnie przyznam, że to był świetny zakup, bo dobrze bawiła się cała rodzina.
Docelowo myślałam o niej jako o rozrywce do auta w czasie podróży. Szybko okazało się jednak, że mimo braku liter Maja źle się czuje skupiając na niej uwagę w jadącym aucie. Została więc rozrywką na wieczory i poranki w hotelu oraz nieocenionym ratunkiem podczas oczekiwania na posiłek w restauracji.
Gra składa się z plastikowych 10 elementów o różnych kształtach i koloru z przedstawieniami zwierząt. Każde zwierzę ma swoją parę tego samego gatunku (i na płytce w tym samym kolorze), a naszym zadaniem jest upchnąć wszystkie te (czasem wielkogabarytowe) zwierzaczki na ograniczonej powierzchni Arki Noego. Każde zadanie rozpoczynamy od ułożenia w Arce zwierzęta lub zwierząt (ich liczba zależy od poziomu trudności zadania), które zostały podane, a następnie musimy dopasować resztę kierując się trzema zasadami:
1. pary zwierząt na płytkach tego samego koloru muszą się stykać;
2. wszystkie zwierzęta muszą być ustawione w prawidłowej pozycji – łapami na dół;
3. żadne zwierzę nie może wystawać z arki, a każde z zadań ma tylko jedno prawidłowe rozwiązanie.
I chociaż jest to układanka dla dzieci od 5 roku życia i Maja bez większej frustracji i pomocy z naszej strony (choć czasem trzeba było nieco się nagłówkować) ułożyła pierwsze 13 zadań, to były i takie, które i mnie sprawiły trudność.
Zasania podzielone są na 4 poziomy zaawansowania, po 11-12 łamigłówek w każdym: Starter (1-12), Junior (13-24), Expert (25-36), Master (37-48). I te końcowe są naprawdę ciekawe, jedno zajęło nam dobre pół godziny! To była rozrywka dla całej naszej rodziny (chociaż przecież z założenia jednoosobowa) a z pewnością nie rozwiązaliśmy dotychczas więcej, niż połowy zadań.
Z pewnością za jakiś czas skuszę się na kolejny tytuł z tej serii. Szczególnie korcą mnie „Rafa koralowa” i „Dziura w serze”.
Noah’s Ark. Magnetic puzzle game
Autor: Raf Peeters
Ilustracje: Hans Bloemmen
Ilość elementów: 10 (5 par zwierząt)
Sugerowany wiek: 5+
Liczba graczy: 1
Poziomy trudności: 4
Wydawnictwo: SmartGames
Dokąd wybieracie się na wakacje? Macie na liście swoich ulubionych miejsc takie mniej popularne, troszkę ukryte skarby?