Czas na czytanie: „Let’s talk about it” Erika Moen, Matthew Nolan

Łał, ale ta książka jest super!

Bez wątpienia jedna z najlepszych, jakie czytałam w tym roku. Aż żal, że pojawiła się dopiero teraz i nie miałam na nią szansy wchodząc w wiek nastoletni, fantastycznie, że się pojawiła. Ma oznaczenie 15+, więc moim zdaniem prezent obowiązkowy na urodziny każdego piętnastolatka.

To jednocześnie poradnik, komiks i wymarzony podręcznik do edukacji seksualnej, która w szkole tak bardzo kuleje.

Jest absolutnie wyjątkowa, bo:

– w przyjaznej formie komiksu – nie tylko łatwo i przyjemnie się czyta (nawet, jeśli ktoś za książkami nie przepada), ale warstwa wizualna jest dodatkowym – fantastycznym! – środkiem przekazu pozwalającym „opatrzeć” się z różnorodnymi ludźmi, ciałami i jego częściami;

– zbudowana jako rozmowy – gdzie młodzi ludzie – znajomi, pary, siostry – przekazują sobie wiedzę na „trudne tematy” związane z seksualnością, związkami i relacjami, emocjami i zagadnieniami dotyczącymi płci poprzez dialogi i wymianę doświadczeń;

– mówi prosto o naprawdę trudnych zagadnieniach – a wszystko jest dodatkowo zilustrowane, podzielone na kategorie, rozpisane w ramkach i wykresach by w jak najbardziej przystępny sposób wytłumaczyć co i jak;

– jest na maksa inkluzywna – znajdziemy tu nie tylko bohaterów różnych orientacji, kształtów czy kolorów, ale również osoby z niepełnosprawnościami (m.in. na wózku, z protezami kończyn lub bez, posługujące się językiem migowym), czy posługujące się różnymi zaimkami;

– absolutnie bez tabu – zarówno w słowie jak i w ilustracjach – znajdziecie tu cipki i penisy, mnóstwo ciał nagich i ubranych, przepisy na masturbację, seksualne fantazje, seksy, orgazmy i wytryski. Nie ma głupich ani wstydliwych pytań;

– mówi nie tylko o seksie – zakres poruszanych tematów jest bardzo szeroki – od poznawania siebie i odkrywania własnego ciała, przez zrozumienie, że ludzie mają różnie, zagadnienia dotyczące płci i orientacji, bezpieczeństwa i przemocy, przez emocje, budowanie relacji z innymi, radzenie sobie z zazdrością i odrzuceniem, aż po bogatą bibliografię (w języku polskim!).

Dla nastolatków i nie tylko. Na sam początek i jako dopełnienie posiadanej wiedzy. Warto.

Erika Moen, Matthew Nolan, Let’s talk about it, Warszawa: Wydawnictwo Jaguar, 2022, 240 s.

Recenzja powstała w ramach współpracy barterowej z Wydawnictwem Jaguar.

Czas na czytanie: „Nie mogę, trzymam dziecko” Ksenia Potępa

„Nie mogę, trzymam dziecko” towarzyszy mi właściwie od samych początków macierzyństwa – Mysza, pierworodna autorki, jest tylko kilka miesięcy młodsza od mojej Majki i rysunkowy pamiętnik Kseni zaczął powstawać mniej więcej w okresie, kiedy udało mi się względnie opanować umiejętność operowania telefonem komórkowym podczas karmienia i innego ogarniania dziecka, a moje umiejętności umysłowe wróciły do stanu, w którym byłam w stanie rozumieć żarty.

A że na większość przedstawionych sytuacji reagowałam entuzjastycznym szeptem „tak, ja też tak mam!” (żeby przypadkiem nie obudzić niemowlaka), bardzo szybko zapałałam do drugiej początkującej mamy spora sympatią. W końcu to prawdziwa ulga, kiedy nie jest się jedyną matką, która nie zawsze ogarnia wszechświat.

Dlatego też chętnie, choć nie bez obaw, sięgnęłam po tą książkę. Nie bez obaw bo znacie moje podejście po poradników (nie lubię, nie ufam, demotywują mnie), no i nierzadko zdarza się, że blogerzy piszący własne książki nie są już w tak fajni, jak w krótkich formach, jakim są posty na Instagramie.

Na całe szczęście „Nie mogę, trzymam dziecko” pozostała sobą. Jest więc obowiązkowa dawka luzu i humoru, a codzienne zmagania z rzeczywistością młodych rodziców zostały sprytnie sprowadzone do rangi użytecznych wymówek – w końcu najlepszym wytłumaczeniem na poplamione ubrania, mówienie do siebie, czy nie do końca wytłumaczalne zachowania jest posiadanie dziecka. I to podejście bardzo mi się podoba. Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto nie zawołał nigdy do sprzedawczyni w piekarni „Papa, do jutra!”. Z dzieckiem wygląda to dobrze. Bez dziecka nieszczególnie (tak, byłam bez dziecka. Tak, później chodziłam już tylko do piekarni na drugim końcu osiedla).

Jak to określił szanowny małżonek, dla nas ta książka jest już trochę postdated, więc jako mama prawie pięciolatki zrobiłam sobie wieczorem kubeł herbaty, i kiedy moja odchowana latorośl grzecznie spała we własnym łóżeczku, spędziłam z „Nie mogę, trzymam dziecko” miły i zabawny wieczór, czyli pochłonęłam „na raz”. Ale jak najbardziej jest to książka dla rodziców pociech w stadium larwalnym – nieodkładanych i pochłaniających uwagę 38 godzin na dobę. Została podzielona na 27 (!) króciutkich tematycznych rozdziałów, które można przyswoić rzutem oka i w stanie nie do końca obudzonym na przykład podczas gotowania wody na kawę, która i tak nam ostygnie. Albo podczas, gdy wokół wszystko płonie, ale my już potrafimy się z tym pogodzić. Rozdziały są poprzetykane 13 „wstawkami bonusowymi” – między innymi przepisem na ciasteczka zawierającym wskazówki dla malucha odnośnie nie jedzenia surowego ciasta, pozycjami z mamojogi, wskazówkami odnośnie pakowania rodziny na wyjazd, czy definicją głuchoty wybiórczej. I oczywiście komiksowymi scenkami spod pióra autorki. W ogóle cała książka jest bardzo ładnie wydana. Ma też duże literki i sporo obrazków!

Aż trudno w to uwierzyć, ale z 27 tematów – od spania i jedzenia, przez kupę, ubieranie, granice cierpliwości, aż po dobre rady i typowe zachowania rodziców tylko 2 (słownie dwa) problemy nie dotknęły mnie osobiście – nie wiem, czy nie strach się do tego przyznawać, ale macierzyństwo oszczędziło mi współspania (z wyboru, bardzo się przed tym broniłam i Majka spędziła z nami tylko jedną noc we wspólnym łóżku) i uciążliwego ząbkowania – Czasami miałam wrażenie, że Ksenia po prostu siedziała mi w głowie. Albo podglądała mnie gdzieś przez ukrytą kamerę, co jest dość niepokojącym pomysłem. Zdecydowanie wolę myśleć, że po prostu wszystkie mamy tak mają. Nie jesteś jedyną nieidealną i nieogarniającą matką na świecie! A to myśl, która szalenie podnosi na duchu.

Fantastyczny pomysł na prezent dla młodych rodziców. Polecam bardzo i żałuję, ze sama jej nie miałam podczas zmagań z początkami rodzicielstwa. Sama sobie zostawię na półce „na wszelki wypadek” i czekam na kolejną część poświęconą przedszkolakom!

Ksenia Potępa, Nie mogę, trzymam dziecko. Rodzicielstwo bez instrukcji obsługi, Warszawa: Wydawnictwo Znak Literanova, 2020, 240 s.

Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa Znak Literanova.

Czas na czytanie: „Naturalnie zdrowe dziecko. Proste sposoby na dolegliwości wieku dziecięcego” Joanna Brejecka-Pamungkas

Pierwszym momentem, w którym zaczęłam szukać bardziej naturalnych środków na różne dolegliwości był okres ciąży, kiedy większość środków medycznych, nawet na zwykłe przeziębienie było niedozwolonych albo ich przyjmowanie niosło ze sobą większe lub mniejsze ryzyko. A że Majka urodziła się w środku zimy, dość szybko zaczęłam doceniać kandyzowany imbir i żucie goździków na bolące gardło, czy kilka kęsów pikantnej papryczki jako remedium na katar i zatkane zatoki.

Za to odkrycie, że w przypadku przeciągającego się „katarku” warto odstawić dziecku jogurty, a w zamian przemycać gdzie się da kaszę jaglaną znacznie poprawiło komfort mojego życia jako młodej matki.

To właśnie w poszukiwaniu większej ilości tego typu porad sięgnęłam po „Naturalnie zdrowe dziecko”. I przyznaję szczerze, że moje odczucia względem tej książki są mocno mieszane.

Wyciągnęłam z lektury sporą garść wartości dla siebie, ale pod względem samej koncepcji ten tytuł jednak nie jest dla mnie. Jestem osoba praktyczną i zdecydowanie bardziej cenię skondensowane listy sprawdzonych porad z krótkim wyjaśnieniem (i takie listy również w książce występują!), niż uduchowione szukanie przyczyn i skutków. Dlatego też nie pasuje mi dopasowywanie diety i podatności na choroby do temperamentia, a kiedy czytam o „zastoju qi wątroby”, łączeniu jelita cienkiego z latem, czy ciepłych i zimnych typach choroby, bardzo szybko tracę cierpliwość. To wszystko po prostu nie jest mi potrzebne.

Dość nieufnie podchodzę do bardzo docenionej w książce tematyki ziół – może dlatego, że sama nie jestem w stanie przełknąć nawet rumianku (a starałam się bardzo przekonać na przykład do melisy i naparu z kopru), a może dlatego, że ziołolecznictwo wymaga zaawansowanej wiedzy w tym temacie, której nie posiadam, wolę więc nie eksperymentować. Podobne odczucia miałam w związku z opisywanymi często masażami jako wsparciu przy bardzo różnych dolegliwościach. Dlatego też najbardziej przemówiły do mnie te fragmenty dotyczące diety, znalazłam tu kilka naprawdę fajnych przepisów (pomysł z dodaniem imbiru do rosołu dosłownie spadł mi z nieba!) i wskazówek „co jeść na co”, których szukałam sięgając po tą książkę. Dlatego też cel uważam za osiągnięty. Z jednej strony osobiście mogłabym odchudzić tą lekturę o przynajmniej 2/3 objętości, z drugiej jednak być może inny czytelnik wybierze dla siebie coś zupełnie innego.

Dużym plusem jest fakt, że od samego początku autorka podchodzi do tematu całkiem odpowiedzialnie i wielokrotnie zastrzega, że jej obserwacje i inspiracje medycyną wschodu nie zastępują porady lekarskiej. Nie traktuje swojego poradnika jako alternatywy dla medycyny, a jako dodatek, z którego można czerpać uważnie obserwując siebie i dziecko, najlepiej pozostając w kontakcie z lekarzem.

Nie uważam, żeby to był must have w każdym domu, ale dobrze było przeczytać ją jesienią i na pewno co nieco z niej wyniosłam, co już powoli testuję w praktyce. Na pewno nie będę traktować zwartych tu tez jako prawdy objawiony, czy koniecznie rygorystycznie przestrzegać wszystkich zawartych w niej zaleceń. Za to na zasadzie wyszukania dla siebie pewnych aspektów i inspiracji do zmiany niektórych nawyków sprawdzi się bardzo dobrze. Książka jest naprawdę pięknie wydana, dlatego jeśli wśród waszych znajomych są entuzjaści dietetyki holistycznej, medycyny chińskiej, czy różnego rodzaju wspomagania swojego organizmu naturalnymi sposobami, będzie fajnym pomysłem na prezent.

Joanna Brejecka-Pamungkas, Naturalnie zdrowe dziecko. Proste sposoby na dolegliwości wieku dziecięcego, Warszawa: Oficyna 4eM, 2020, 368 s.

Recenzja powstała dzięki uprzejmości Oficyny 4eM.

Czas na czytanie: „Weź się ogarnij. Ćwiczenia dla ogarniętych inaczej” Pani Bukowa

Już strasznie dawno temu zdążyłam polubić się z Panią Bukową. Najpierw dzięki śmiesznym obrazkom w internetach, a następnie za pośrednictwem jej pierwszej książki – pierwszego na świecie poradnika, którego nie negowałam od pierwszej do ostatniej strony. Pani Bukowa jest tak cudownie NORMALNA, wyluzowana i hedonistycznie leniwa, że zazdrość od czasu do czasu kąsa mnie w boczki. Jestem przekonana, że każdy chciałby być Panią Bukową, choć by od czasu do czasu. A że jej pierwsza książka sprawiła, że uśmiałam się jak norka, z przyjemnością wyciągnęłam rękę (chociaż to strasznie męczące zajęcie) również po tą. Nawet mimo podtytułu zawierającego groźne słowo „ćwiczenia”.

Spodziewałam się czegoś w rodzaju zeszytu z umysłowymi łamigłówkami, jak krzyżówki, wykreślanki i inne motywujące cytaty, tylko w znacznie zabawnej formie, niż zwykle, bo w końcu Bukowa zobowiązuje. Jako, że od zakończenia studiów nie wypełniłam nawet jednego hasła w krzyżówce, niemalże mnie to odstraszyło. Na szczęście niemalże.

Bo w pewnym stopniu miałam rację – znajdziemy tu całkiem sporo „zabijaczy czasu”, jak krzyżówki, psychotesty bardzo nie na poważnie, czy inne bazgrolniki (można na przykład wymyślać i rysować nowe pozycje leżenia na kanapie, czy szukać w wykreślance nazw zdrowych produktów żywnościowych pośród czekolady, pizzy i wina). Ale przede wszystkim mamy tu wielką dawkę inspirujących małych przyjemności. Takich, o których często zapominamy, a na jakie naprawdę od czasu do czasu po prostu zasługujemy. I jeśli tego rodzaju lektura natchnie nas do poleżenia raz na jakiś czas na podłodze i kontemplacji sufitu albo porządnego wyspania się, to uważam ją za lekturę obowiązkową!

Nie każde zadanie skradło moje serce, ale wiele z nich przyprawiło mnie o szeroki wyszczerz. Jest zabawnie, jest bezkompromisowo i bez spiny. Na temat spania, jedzenia, sportu, sprzątania, książek i odpoczynku (wiedzieliście, że koszykarstwo, to wrzucanie lodów do koszyka na zakupy?). Jest bardzo w stylu Pani Bukowej.

A jeśli lubicie podczas zalegania na kanapie skupić wzrok i ręce na czymś sympatycznie niezobowiązującym, nie generującym żadnej presji i nie wymagającym szczególnego wysiłku umysłowego, to „Weź się ogarnij” z pewnością będzie trafionym wyborem.

Pani Bukowa, Weź się ogarnij, Kraków: Wydawnictwo Flow Books, 2019, 208 s.

Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa Znak.

Czas na czytanie: „Dzień, w którym lwy zaczną jeść sałatę” Raphaëlle Giordano

Lato to najlepszy moment, by spróbować czegoś nowego. Nigdy nie byłam entuzjastką mody na coaching, rozwój osobisty i całe to „szukanie rozwiązań wewnątrz siebie”. Zupełnie inaczej, niż mój mąż, który zrobił sobie nawet podyplomówkę z tego tematu. Dlatego kiedy zobaczyłam znacznie łagodniejszą i z pozoru nieco dziwaczną (uwielbiam dziwaczne rzeczy!) krzyżówkę poradnika z romansem opakowanego w przyjemną formę narracyjną, uznałam to za doskonałą okazję na przełamanie własnych uprzedzeń.

DSC_0795

Na dzień dobry zostałam dopieszczona genialnymi, obrazowymi opisami, które uwielbiam. Tą książkę naprawdę świetnie się czyta i momentami można zupełnie przegapić pełną pozytywów, sloganową mowę autorki-psycholożki.

Cała historia opisana jest, naprzemiennie, z perspektywy dwojga bohaterów – pełnej powołania Romane Gardener, właścicielki nowatorskiej firmy prowadzącej szkolenia z zakresu samodoskonalenia oraz autokratycznego i bezkompromisowego Maximiliena Vogue’a, szefa wielkiej korporacji, który przez naciski najbliższych stanie się klientem Romane. Wraz z nim przechodzimy przez rozbudowany kurs mający na celu rozbudzić empatię, nauczyć szanowania i słuchania drugiego człowieka przy jednoczesnym ograniczeniu egoistycznej postawy godząc się na, momentami naprawdę kuriozalne, metody prowadzącej.

„Romane opowiedziała słuchaczom o tym, co nazywała na swój użytek „dziesięcioma plagami bucowatości”; były to: pycha, pochopny osąd, egocentryzm, nieumiejętność słuchania, poczucie wyższości, potrzeba dominacji, skłonność do agresji, niecierpliwość, brak tolerancji, brak empatii i altruizmu.
– Nikt oczywiście nie kumuluje wszystkich tych wad, i całe szczęście! Praca, którą wspólnie podejmiemy, skłoni was do refleksji nad własnymi zachowaniami…”

Nie da się ukryć, że mam w sobie sporo cech buca, i ten kurs wydaje się być wręcz idealnie dla mnie. Mimo, że nazwa firmy głównej bohaterki momentalnie chwyciła mnie za serce (AntyBuc! Czy to nie brzmi dumnie?), podobnie jak główny Maximilien podchodziłam do terapii odbucowywania ze sporą dawką sceptycyzmu. Ale pan Vogue w końcu daje się w końcu przekonać, a ja jednak nie do końca.

To prawda, że książka niejednokrotnie zmusiła mnie do głębszej refleksji na temat własnego charakteru, zachowania, odruchów, czy sytuacji rodzinnej. Problemu bohaterów, również tych drugoplanowych bywają zarówno motywacją, jak i przestrogą, a ponadto są bardzo życiowe, dzięki czemu z samymi bohaterami wyjątkowo łatwo było mi się identyfikować. Z drugiej strony dość mocno demotywowały mnie niektóre ze sposobów terapii i część teorii. Z natury jestem raczej pragmatykiem, dlatego kryształki wody reagujące „pięknem” i „brzydotą” na ludzkie emocje, cudowna moc jadeitu, czy wyzwalanie swojego wewnętrznego klauna nieszczególnie mnie przekonują i niepokojąco brzmią mi jak kadzidełka i nauka alternatywna. Z drugiej strony takim pomysłom, jak zamiana stron i postawienie siebie, w roli swojej „ofiary” z chęcią przyklasnę. Dlatego jeśli chodzi o samą terapię, to przekonała mnie do siebie mniej więcej pół na pół.

Dobrze się bawiłam przy tej lekturze, dzięki niej przemyślałam sobie to i owo, ale coaching i koncepcje samodoskonalenia raczej na pewno pozostaną poza sferą moich zainteresowań. Wygląda na to, że jeszcze na jakiś czas zostanę bucem (rodzino, wybacz mi!). Myślę jednak, że jeśli ktoś chciałby zacząć swoją przygodę z rozwojem osobistym, albo jeszcze nie ma zdania na ten temat, taka fabularyzowana forma poradnika będzie jak znalazł. Na pewno warto spróbować, bo tego rodzaju kombinacje nie zdarzają się często.

Jest romans, zazdrość, introspekcja, traumatyczne doświadczenia i podła intrygantka. Są zabytkowe dworki i klauni, są emocje i ich powściąganie, są specyficzne (i wyjątkowo kosztowne, przez co nieszczególnie realne) metody terapii i problemy, które dotykają chyba każdego człowieka. Bywa tendencyjnie, ale przede wszystkim jest pomysłowo.

No i na koniec okładka! Jest tak zła, że aż genialna, nie mogę się na nią napatrzeć. W końcu lwy zobowiązują!

„Tymczasem ku swojemu zaskoczeniu stwierdził, że zmieniając się, może także zmieniać życie innych ludzi. To odkrycie wiodło go dalej, niż to sobie wyobraził.”

Raphaëlle Giordano, Dzień, w którym lwy zaczną jeść sałatę, Warszawa: Wydawnictwo MUZA S.A, 2018, 416 s.

Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa MUZA.

Czas na czytanie: „Wielki ogarniacz życia” Pani Bukowa

Nie przepadam za poradnikami, bo poradniki wpędzają mnie w depresję. Najpierw wrednie wytykają mi wszystkie błędy, które popełniam w życiu, a potem drażnią wyrzutami gdzieś z tyłu głowy, kiedy nie stosuję się do wyszczególnionych w nich zaleceń. Jak być super mamą, jak karmić dziecko nie dając mu papek i klapsów, jak mieć zgrabny tyłek supermodelki, jak się zdrowo odżywiać, jak być lubianym i przebojowym i jak organizować swój czas, żeby zdołać to wszystko zrobić – są setki książek, które wtykają nam do głów swoje oświecone filozofie starając się ustawić nasze życia pod linijkę.

Ale ja nie za bardzo lubię pod linijkę. Lubię za to niezdrowe jedzenie, ułatwianie sobie życia gotowymi rozwiązaniami i swoją aspołeczność. No i jakby to powiedzieć… jestem też trochę leniwa. Trochę bardzo. W końcu najlepszy sport to taki, który można na spokojnie obejrzeć w telewizji, a jedzenie to najważniejszy posiłek dnia.

I wiecie co? Pani Bukowa też. Jest tak cudownie normalna – lubi spać, lubi jeść, lubi wypić i kiedy akurat nie śpi wypełnia sobie wolny czas oglądaniem zabawnych kotków w internetach. Nareszcie ktoś napisał książkę o mnie i dla mnie! I to kto? Celebryta!

Oglądasz sobie memy w internecie, śmieszkujesz, polubiasz, zapisujesz i wysyłasz znajomym. Jakiś czas później memy robią się sławne, więc widzisz je na kubkach, koszulkach i empikowych duperelach. A potem nagle bach – okazuje się, że śmieszne obrazki mają świadomość i właśnie wydają książkę. A że Panią Bukową uwielbiam, nie mogłam jej nie przeczytać.

Przyznaję jednak, że „Wielki ogarniacz życia” otwierałam ze sporymi obawami – często przecież bywa tak, że osoba racząca publiczność ciętymi uwagami i genialnymi ripostami, w dłuższej wypowiedzi okazuje się być po prostu nudna. Albo co gorsza nadęta. Całe szczęście nie tym razem.

Bo ten poradnik – choć bardziej chyba zbiór felietonów, bo rolę poradnika odgrywają tak naprawdę tytuły rozdziałów i trzy ostatnie strony – jest po prostu G E N I A L N Y. Szczery, uszczypliwy i zabawny. Autorka podchodzi do życia z dużym dystansem, nie rozpamiętuje swoich wad i porażek. Nie podąża za trendami ani niedoścignionym ideałem kobiecości. Jeśli lubi pizzę – nie rezygnuje z glutenu, jeśli nie lubi jarmużu, to go nie je, jeśli nie lubi się męczyć, to nie katuje się ćwiczeniami. Co wcale nie znaczy, że nie próbowała żadnej z tych rzeczy, wręcz przeciwnie – próbuje odnaleźć się w coraz to kolejnych nowych modach i sarkastycznie, choć bez złośliwości obnaża ich bezsensowność. Nie bez wpadek i publicznego blamażu rzecz jasna. Ale której z nas nie zdarzają się takie wpadki?

Przyjemnie swojska, trochę zwariowana, pełna dystansu do samej siebie Brigdet Jones codzienności. Bohaterka, z którą identyfikuję się w 100%, choć tak naprawdę sporo brakuje mi do jej luzu.

Swojej filozofii nikomu nie wciska na siłę – niczego nie nakazuje, na udziela złotych porad, nie przekazuje niezawodnego przepisu na życie – jedyne co robi, to dzieli się z czytelnikami swoimi zakręconymi, podszytymi ironicznym poczuciem humoru doświadczeniami i udziela kilku drobnych wskazówek.

Z lektury dowiemy się miedzy innymi jak nie zakładać firmy, jak marnować czas w pracy, jak nie biegać, jak zestresować się antystresową kolorowanką, jak dobyć fejm na instagramie i jak się zmęczyć na wakacjach.

Okazuje się, że sposób na życie wg Pani Bukowej, to:

„… robić to, czego się chce TERAZ”.

„… jeśli zdecydowałaś się coś robić i to nie działa, to nic nie szkodzi! (…) O wiele lepiej jest wiedzieć, co mniej więcej chce się robić, ale jeśli w praktyce wychodzi coś innego, co też jest fajne, to nie odrzucać tego tylko z tego powodu, że nie pasuje do pierwotnego założenia. Plany to przereklamowana sprawa.”

I szczerze wierzę, że właśnie mi (z moim usposobieniem typowego prymusa z zeszytem pełnym kolorowych szlaczków, starannych notatek i równo popodkreślanych tematów) z takim nastawieniem żyłoby się dużo lepiej. I na pewno spróbuję.

Ale jak nie do końca się uda, to przecież nic nie szkodzi.

Pani Bukowa, Wielki ogarniacz życia, Kraków: Flow Books, 2017, 304 s.

Książkę przeczytałam przedpremierowo dzięki uprzejmości Wydawnictwa Znak.

Środa z Bajkowirem: „Kreatywne dzieci. 21 przepisów na twórcze popołudnie” Renata Kochan

To już czwarty wpis z cyklu „Środa z Bajkowirem”, to znaczy, że moja przygoda z tym blogiem ma już okrągły miesiąc!

Z tej okazji, dzięki uprzejmości wydawnictwa Zysk i S-ka, możecie przeczytać recenzję książki pełnej fantastycznych pomysłów na wspólne spędzanie czasu z dzieckiem. Korzystając z jednej z inspiracji Renaty Kochan, moja Maj w dniu dzisiejszym, mając 18 miesięcy, stworzyła swój pierwszy portret/martwą naturę w stylu Arcimbolda! Moja dusza historyka sztuki płacze że wzruszenia i radości, a serce rozpiera duma ♥

Recenzję można przeczytać TUTAJ, serdecznie zapraszam!

Czas na czytanie: „Hygge. Duńska sztuka szczęścia” Marie Tourell Søderberg

W zeszłą sobotę miałam przyjemność uczestniczyć w spotkaniu z autorką książki na temat cieszący się ostatnio niesłabnącą popularnością. W końcu wiem jak prawidłowo wymówić to słynne „hygge”!

Marie Tourell Søderberg, duńska aktorka filmowa i dubbingowa, po śmierci ojca przewartościowała swoje życiowe pragnienia. Odnalazła radość w małych rzeczach, szczególnie podczas momentów spędzanych z mamą i siostrą oraz w gronie najbliższych przyjaciół. Okazało się że te niewielkie codzienne radości mają znacznie większy wpływ ogół jej dobrego samopoczucia, niż dalekie podróże, sława i sukcesy zawodowe. To odkrycie, będące dla niej całkowitą zmiana światopoglądu, było natchnieniem do napisania bestselleru „Hygge. Duńska sztuka szczęścia.”

Samo hygge to atmosfera, specyficzny stan kojarzony głównie ze spokojem, harmonią, ciepłem domowego ogniska, pielęgnowaniem drobnych codziennych rytuałów i zapomnianych tradycji. Jest przeciwieństwem rywalizacji, troską o komfort drugiego człowieka, podążaniem za autentycznością.

Choć hygge ma swoje atrybuty, wynikające głównie z uwarunkowań geograficznych kraju, w którym powstało – gruby koc, świece i ogień w kominku, kubek z gorącą herbatą – to  jednak poczucie przynależności i więzi społeczne w wąskiej, hermetycznej grupie najbliższych osób są cenione bardziej niż estetyka, porządek i standardy.

Podczas lektury poznamy relacje kilku osób w różnym wieku i o różnym statusie społecznym żyjących według tej filozofii, dowiemy się czym jest hygge dla wybranych postaci ze świata kultury, badaczy zachowań ludzkich i samej autorki. Znajdziemy też kilka słów o etymologii i wymowie samego „hygge” i próby wytłumaczenia jego powstania w historii, kulturze i pogodzie Danii oraz kojarzonym z tym pojęciem designie.

Właściwie trudno podłączyć tą pozycję bod jakiś konkretny gatunek – w dużej mierze jest to poradnik, znajdziemy w nim pomysły na wprowadzenie atmosfery hygge do naszego domu, przepisy na hygge jedzenie i inspiracje do wspólnego spędzania hygge czasu z rodziną.

Nie odnajdziemy tu głębokich analiz społeczno-psychologicznych, daleko jej również od uwznioślonego manifestu filozoficznego. Choć zdaje sito raczej krótki wykład na temat nie do końca uchwytnego zjawiska kulturowego, charakteryzującego się dużym subiektywizmem odczuwania. To trochę przepis na hygge według Marie – próba jak najbardziej przejrzystego określenia tego pojęcia wraz z przykładami tego, co może być hygge dla danych osób.

Książka jest przepięknie wydana (to jedna z niewielu pozycji, które chciałam mieć w twardej oprawie), z magiczną okładką, ilustrowana klimatycznymi fotografiami. Nie kryje się w niej jednak dużo treści, a całość spokojnie można przeczytać podczas jednego hyggowania w gorącej kąpieli. To zdecydowanie bardziej estetyczny artefakt, niż rozprawa naukowa czy choćby dokładna analiza pojęcia. Ta książka jest jednak przyjemnym wprowadzeniem w temat i to chyba całkowicie mi wystarczy.

Tym, co mnie w hygge urzekło, jest stanie w opozycji do tak modnych obecnie fit diet, wegańskich zamienników zdrowego odżywiania. W hygge dużą rolę odgrywa jedzenie, jako źródło przyjemności i satysfakcji oraz czas spędzony wspólnie z rodziną przy stole i podczas gotowania, a nie jedynie niewygodny sposób na zaspokojenie podstawowej potrzeby, jaką jest głód. Uwielbiam jeść i dla mnie puchar lodów z bitą śmietaną, albo gołąbki w asyście zacnego kopczyka ziemniaków są znacznie bardziej hygge niż idealnie szczupła sylwetka. Oczywiście bolące stawy i choroby wynikające z otyłości już zupełnie nie są hygge. Podobnie jak uparte wciskanie w siebie gluta ze zmielonego banana i awokado wmawiając sobie, że to pyszny mus czekoladowy, choć ani nam nie smakuje, ani nie ma nic wspólnego z czekoladą.

Drugą cechą, za którą pokochałam hygge, jest zachęta do WYLUZOWANIA, czyli coś, z czym od dłuższego czasu mam spory problem.

„Zauważyłam, że w moim życiu najwięcej hygge też pojawia się właśnie wtedy, gdy przestaję wszystko kontrolować i pozwalam sobie odrobinę luzu.”

W końcu tylko spokój nas uratuje. A przynajmniej mnie.

I to wcale nie tak, że dopóki mniej więcej rok temu nowy trend i powszechna moda nie powiedziały nam, że Duńczycy wynaleźli (nazwali?) coś takiego jak hygge, to wcześniej go nie odczuwaliśmy, lub w innych kulturach w ogóle nie występuje. Wręcz przeciwnie, wierząc na słowo autorce, w niektórych krajach hygguje się lepiej niż w Danii, gdzie hygge „wynaleziono” – na przykład w krajach południowych, jak Francja, czy Włochy, ludzie są znacznie bardziej otwarci, a ich własny sposób na hygge pozbawiony jest tak typowej dla Skandynawów hermetyczności. Dążenie do szczęścia i czerpanie niewielkich radości z codzienności to bardzo ludzkie zachowanie, tym bardziej pożądane w coraz bardziej przyspieszającym świecie. A moda na hygge ma chyba na celu zachęcić do poświęcenia tym chwilom uwagi, do skupienia na tych momentach wyciszenia i bliskości z innymi. I wśród całej komercyjnej otoczki, to przesłanie jest super.

„Popularne powiedzenie mówi, że trawa jest zawsze bardziej zielona po drugiej stronie płotu, czyli, że inni mają zapewne życie ciekawsze, lepsze i bogatsze od naszego. To nieprawda: trwa jest bardziej zielona tam, gdzie ją podlewamy! Pamiętajcie o tym!” – te słowa Marie podsumowujące spotkanie, (cytat z artykułu Sebastiana Łupak „Autorka z Kopanhagi wyjaśnia w Gdańsku hygge duńską sztukę szczęścia” na portalu gdańsk.pl) bardzo przypadły słuchaczom do gustu i stały się niekwestionowanym cytatem dnia. Trzeba przyznać, że coś w nich jest :D

Marie Tourell Søderberg, Hygge. Duńska sztuka szczęścia, Kraków: Wydawnictwo Insignis Media, 2016, 224 s.

Spotkanie z Marie Søderberg, w którym uczestniczyłam, odbyło się 24 czerwca, w Filii nr 9 Miejskiej i Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej w Gdańsku. Podsumowujący je artykuł można przeczytać TU.

 

Czas na czytanie: „100 zabaw z tatą. Najlepsze pomysły na spędzanie czasu z dzieckiem” Gilles Diederichs

„Tata jest trochę jak drzewo, pod którym maluch może się schronić, ale także znaleźć pocieszenie i wsparcie przy powstawaniu z upadku.”

Tą niewielką książkę sprezentowałyśmy Tacie z okazji dzisiejszego święta. Zawiera ona ponad 100 pomysłów i inspiracji na wspólne spędzanie chwil, które my nazywamy „czasem tatusia z bobasem”.

Wszystkie zabawy przedstawione zostały w prosty i zwięzły sposób – wypunktowane, wzbogacone jedną lub dwiema dobrymi radami, czasem dopełnione ilustracją. W końcu który tata, mając pod opieką (najczęściej uciekającego albo już rozbierającego dom na części pierwsze) bobasa ma czas na czytanie elaboratów? Potrzebny jest szybki dostęp do fajnego pomysłu na zajęcie czasu potomka. I to właśnie to zapewnia ta lektura. Co ważne, format książki pozwala na jej obsługę również przy użyciu jednej ręki!

 

Ten pokaz slajdów wymaga włączonego JavaScript.

Książeczka podzielona została na trzy części zawierającymi zabawy dostosowane do wieku dziecka – maluszki, czyli bobasy od urodzenia do 2 lat, starszaki od 2 do 5 lat i dzieci od 5 do 10 lat.

Piktogramy umieszczone przy każdej z inspiracji pozwolą określić orientacyjny czas, jaki trzeba zarezerwować na daną zabawę, wiek i stopień rozwoju dziecka oraz czy zabawa wymaga poczynienia wcześniej określonych przygotowań lub materiałów.

A samych zabaw jest mnóstwo – od wyciszających masażyków do pełnych śmiechu szaleństw, od zabaw paluszkowych, do brudzących prac plastycznych, od pierwszej wspólnej gimnastyki aż po zawody sumo, od zabaw nie wymagających żadnych przygotowań aż po pomysły na gadżety i akcesoria DIY (a wiadomo jak tatusiowie uwielbiają majsterkować), od prostych ćwiczeń oddechowych aż po dramę. Znajdą się zabawy do wykorzystania w domowym zaciszu, w podróży i na podwórku, rymowanki i pokazywanki, ćwiczenia statyczne i ćwiczenia ruchowe. A poza samymi zabawami znajdą się również inne pomysły na wspólne spędzanie czasu – gotowanie wraz z prostymi przepisami dla całej rodziny, inspiracje na wspólne odkrywanie świata i natury oraz wiele innych aktywności pomagających poznać siebie nawzajem. Zabawy wspomagają rozwój dziecka, pomagają w budowaniu więzi, koncentrują sie na przyjemności wynikającej z bycia razem.

Dodatkowo ta pozycja jest bardzo atrakcyjna wizualnie – bardzo przejżysta, intuicyjna w obsłudze, kolorowa, wzbogacona o sympatyczne ilustracje i pomocne schematy. Niewielka i lekka, bez problemu można zabrać ją ze sobą na wyjazd lub spacer.

Zazwyczaj tego typu poradniki skupiają się na pomocy mamom w zorganizowaniu dziecku wolnego czasu, najlepiej w sposób jak najbardziej wspierajacy rozwój malucha. Super, że ktoś w końcu wziął się za aktywizację tatusiów, bo oni sami przecież aż rwą się do zabawy. A mama na pewno chętnie troszkę odpocznie ;)

Mała książka, mało tekstu, dużo treści i mnóstwo zabawy. Całą rodziną serdecznie polecamy!

Gilles Diederichs, 100 zabaw z tatą. Najlepsze pomysły na spędzanie czasu z dzieckiem, Kielce: Wydawnictwo JEDNOŚĆ, 2016, 112 s.