Jak po „Stopie prawa” miałam nieco mieszane uczucia, tak „Cienie tożsamości” już mocno mnie wciągnęły.
Z jednej strony ta seria bardzo wpisuje się w schemat powieści detektywistycznej z niesławnym i ekscentrycznym acz genialnym śledczym i jego utalentowaną, ale lekceważoną asystentką u boku. Z drugiej natomiast wyjątkowość świata Sandersona i nadnaturalny charakter zbrodni nie pozwalają na monotonię.
Bo i ta mieszanka wciąż wymyka się wszelkim regułom. Mamy tu klimaty rodem z Dzikiego Zachodu i intrygę społeczną elita vs. robotnicy, problemy rozwijającego się społeczeństwa wynikające z przyspieszającego postępu technologicznego i spory moralno-religijne, z bogiem mającym realny wpływ na swoich wyznawców. Na koniec dorzućmy do tego nieuchwytnego mordercę-zamachowca planującego obrócić w pył porządek świata. A wszystko to w nieco pratchettowskim satyryczno-komediowym stylu, bo podobnie jak cała seria, tak i Wayne jest jedyny w swoim rodzaju. I przy tym bardzo mocno trafia w moje poczucie humoru.


W „Cieniach tożsamości” mamy zdecydowanie więcej odwołań do pierwszej trylogii. Dużą rolę odgrywają tu kandra (a to chyba moje ulubione stwory tego uniwersum!), mają też miejsce całkiem udane powroty znanych już postaci. I chociaż wciąż jest to zdecydowanie bardziej historia w stylu „lekki kryminał”, niż epicka przygoda z pierwszych tomów, to dynamiczne zwroty akcji na zakończenie nie pozwalają nie sięgnąć po kolejną część tak szybko, jak to tylko możliwe.
Brandon Sanderson, Cienie tożsamości, Warszawa: Wydawnictwo MAG, 2016, 360 s.
Recenzja powstała w ramach wyzwania WyPożyczone 2023.