Książka na weekend: „Piotruś Pan i Wendy” James Matthew Barrie

Lato, urlop, długi weekend czy wakacje to idealny czas nadrabiania książkowych zaległości. Tym razem zabrałam się za naprawdę konkretny wyrzut sumienia, bo sięgający aż dzieciństwa. Dlatego też wakacyjny cykl „Książka na weekend” zakończę w magicznie bajkowym stylu.

Swego czasu uwielbiałam disneyowską wersję przygód Piotrusia Pana (a już szczególnymi uczuciami darzyłam tykającego krokodyla), nigdy jednak nie sięgnęłam po oryginalną wersję i prawdę mówiąc nawet nie czułam takiej potrzeby. Aż do momentu, w której usłyszałam straszną plotkę o tym, co Piotruś robił swoim zaginionym chłopcom, kiedy Ci, wbrew zakazom, zaczynali dorastać. I od tego czasu ogarnęła mnie obsesja dowiedzenia się, czy to najprawdziwsza prawda. A mimo to po samą baśń sięgnęłam dopiero teraz, skuszona nowym wydaniem klasyki (UWAGA SPOILER: To była prawda).

Trudno mi powiedzieć, czy gdybym czytała Piotrusia mając lat naście bawiłabym się lepiej, ale mając już ponad ćwierć wieku i własne dziecię w pokoju obok byłam wręcz porażona brutalnością całej historii. Zdaję sobie sprawę, że jest to opowieść chłopca dla chłopców, która została spisana ponad sto lat temu, ale trup sieje się szokująco gęsto, a zabijanie i tortury (momentami całkiem obrazowo opisane) traktowane są jako forma zabawy i powód do przechwałek. Kojarzycie scenę Bitwy o Helmowy Jar z filmowej wersji „Władcy Pierścieni”, gdzie Legolas i Gimli rywalizują ze sobą licząc na głos zabitych przez siebie orków? Piotruś robi podobnie z piratami Haka.

„Walcząc jeden na jedenego [piraci] byliby silniejsi, ale teraz walczyli tylko we własnej obronie, co pozwoliło chłopcom polowac na nich parami i po kolei wybierać sobie ofiary (…). Słychać było właściwie tylko szczęk broni, od czasu do czasu jakiś wrzask lub plusk i monotonne liczenie Kruszyny: – pięć… sześć… siedem… osiem… dziewięć… dziesięć… jedenaście…”

I powiem szczerze, że jestem w rozterce. Bo to piękna, świetnie napisana, pełna uczuć książka o tęsknocie za mamą i głębokiej potrzebie posiadania kogoś, kto otoczy czułą opieką. Szczególnie, że Barrie napisał ją dla synów przyjaciółki, którymi opiekował się po jej śmierci, więc już sama motywacja chwyta za serce. Ale z drugiej strony poziom przemocy i sposób jej przedstawienia (nikt tam nikogo nie opłakuje!) mocno mnie zniechęca. Podobnie jak sposób traktowania kobiet (który jednak wybaczam ze względu na to sto lat różnicy kulturowej i elementy krytycznej satyry). Trudno też żywić jakiekolwiek cieplejsze uczucia dla bufonowatego, zarozumiałego do granic możliwości i kompletnie pozbawionego empatii głównego bohatera, czy wrednego Dzwoneczka (ale jej nie trawiłam nawet w filmowej wersji). Za to Wendy polubiłam bardziej, niż w kreskówce, a Nana jest cudowna zawsze. No i sama koncepcja wiary z magię i wróżki, przekazywana z matki na córkę, to coś cudowanego.

„Knot nadawał sympatyczne imiona przedmiotom i jego szable nosiła imię Jasia Korkociąga, ponieważ obracał nią, zadając ciosy. Można by wymienić wiele uroczych cech Knota. Na przykład po zabójczej walce wycierał nie broń, a okulary.”

Pod względem samych przygód, filmowa wersja jest całkiem dobrym odwzorowaniem oryginału, co było dla mnie sporym zaskoczeniem. Zazwyczaj traktuję łagodną cukierkowość Disneya z lekkim pobłażaniem, ale w tym przypadku mocno za nią tęskniłam i mimo wszystko wolę jednak wtórną, bajkową wersję. W swoim czasie będę miała spory dylemat, czy podsunąć tą książkę swojej córce.

Najnowsze wydanie książki „Piotruś Pan i Wendy” przyciągnęło mnie cudowną, minimalistyczną okładką, ale mocno rozczarowały mnie ilustracje, które są zupełnie nie w moim guście i nijak mają się do samej okładki. Podobnie jak wklejka, która nie pasuje mi ani do treści, ani do ilustracji. Tekst jest za to na całkiem wysokim poziomie – tłumaczenie czyta się bardzo dobrze i dopatrzyłam się tylko trzech błędów redakcyjnych. Więc i tutaj na dwoje babka wróżyła.

Nie da się ukryć, że ta niepozorna lektura wzbudziła we mnie mnóstwo sprzecznych emocji pod chyba każdym względem – od treści, po samo wydanie.

James Matthew Barrie, Piotruś Pan i Wendy, Warszawa: Wydawnictwo Wilga, 2018, 224 s.

Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa Wilga.

3 uwagi do wpisu “Książka na weekend: „Piotruś Pan i Wendy” James Matthew Barrie

  1. „Piotrusia” mam w 2 wersjach – teraz kupiłam dla córy, z ilustracjami Ingpena – szkoda, że nie sprawdziłam przedtem tłumaczenia… na Dzwoneczek mówią ‚Cynka’ [?!?!] oraz starą wersję z ilustracjami chyba Mabel Lucie Atwell – pisze chyba, bo leży na strychu… i tam tłumaczenie jest piękne, ale książka zaczytana do dna, jak dziecina weźmie w małe łapki to się rozpadnie – tak, kochałam tę opowieść, choć była mało bajkowa. Nie zwróciłam nigdy uwagi na brutalność – na rolę kobiet tak, ale również na ich większą świadomość. Jeśli przeczytasz dziecku wystarczająco wcześnie – to podejrzewam, że będzie jak ze mną – zauważy tylko magię i ‚dobre’ zakończenie, dzieci mają inne podejście do brutalności. ps to zdaje się jedyna książka z przedłużonymi do 99 lat prawami autorskimi. Ponieważ tantiemy szły na sierociniec. Ponieważ żaden z tych chłopców nie żył długo i nie zostawił dziedzica…

    Polubienie

    1. Tutaj też była „cynka”, o ile dobrze pamiętam.
      Próbowałam podejść do Piotrusia nieco mniej emocjonalnie – ochłonąć i przemyśleć jeszcze raz na spokojnie. Ale mimo, że sama również mam dużo dobrych wspomnień z brutalnymi książkami z dzieciństwa – choćby oryginalne wersje bajek Braci Grimm, czy „Małą Syrenkę” Andersena – które mama nieopatrznie mi kupiła, to jednak Piotrusia córce nie podsunę. Za to te, które sama cudem przeżyłam już tak :D

      Polubienie

Dodaj komentarz