Chyba już dawno nie było tutaj porządnego narzekania na nietrafiony wybór, dlatego też przychodzę z recenzją książki, która niestety nie spełniła moich oczekiwań.
Sięgając po „Jak upolować pisarza” spodziewałam się pełnej humoru satyry „życia na szczycie”, szefowej z piekła rodem, miłości do książek i płomiennego romansu.
Okazało się jednak, że z tego wszystkiego zaliczyć można uzależnienie od słowa pisanego i, w pewnym stopniu, krytykę coachingowej korpomowy. Romans pełni marginalną rolę, szefowa co prawda jest wredną wykorzystywaczką, ale do demona jej daleko. Najbardziej rozczarowuje jednak główna bohaterka, która jest… nijaka. I choć zapewne taki był zamysł autorki, by zrobić z niej utalentowaną, ale zagubioną, ulegającą wpływom, rządną sławy i poklasku zarozumiałą gąskę, która nie wie czego chce, to mimo tych wszystkich cech, jej postać nie budzi żadnych intensywnych odczuć – ani nie jest wkurzająca, ani godna podziwu, ani współczucia. Zniecierpliwienie i politowanie – te dwie emocje towarzyszyły mi podczas śledzenie jej przygody. A chyba jedyną wartościową rzeczą jest jej przyjaźń z Susan.
„Susan chłonęła życie całą sobą, jak rybie skrzela chłoną obecny w wodzie tlen. A teraz ja wyciągnęłam ją na brzeg i patrzyłam, jak cierpi. Wyszłam nie mówiąc już nic więcej. Tak dobry człowiek jak Susan zasługiwał na coś lepszego niż moje głupie intrygi”.
Bliżej jej do Brigdet Jones (chociaż brigdet Jones była urocza!) niż do Andrei Sachs, jak sugeruje okładka. Tak, jak szefowej Casey brakuje klasy Mirandy, tak samej książce brak błyskotliwości i ciętego humoru „Diabeł ubiera się u Prady”. Rozumiem porównanie pracy w firmie marketingowej do redakcji modowego magazynu, ale zestawienie tych dwóch debiutów niestety nie przynosi korzyści Pani Franson.
„Byłam tak pogrążona w pracy, że straciłam poczucie czasu. Łatwo mi się było zagubić we własnych myślach, czasem zapominałam nawet, że jestem człowiekiem. Do tego stopnia dawałam się pochłonąć temu, co robiłam lub – bądźmy szczerzy – osobie, z którą to robiłam, że moje poczucie „ja” w pewien sposób zatracało swoje granice. To chyba anomalia porównywalna z wybiórczą przepuszczalnością ścian komórkowych – miałam wrażenie, ze do mojego wnętrza przenika cały wszechświat”. – Co ja własnie przeczytałam?
Oj dawno tak nie narzekałam, chociaż tak naprawdę to nie jest jedna z najgorszych książek, które wpadły mi w ręce. Nie ma szans na tytuł gniota roku, jest przeciętna i nie porywa, ale ma również swoje momenty. A dokładniej swoje postacie – zakręcona na punkcie astrologii, mocy kryształów i innych specyficznych rzeczy Lindsay to bardzo fajnie dopracowana bohaterka, aż żal, że to nie o niej jest ta powieść. Podobnie ciepłe odczucia mam do Osoby zwanej Chris. Podobał mi się jest hipsterski klimat małych księgarni i bezkompromisyjny girl power, który uosabia tu postać Ellen.
Książka porusza też ważne tematy – molestowanie seksualne, uzależnienie od social mediów, hejt w internecie, czy kradzież wartości intelektualnej. Jest konflikt wewnętrzny pomiędzy spełnieniem zawodowym a zasadami moralnymi, jest potępienie płytkiego konsumpcjonizmu, jest w końcu pytanie o etykę w marketingu. Szkoda tylko, że książka nie ma w sobie „tego czegoś”, co nie pozwalałoby odłożyć jej na bok.
„Umysł i serce są takie kruche. Na jakiś czas straciłam oba. Tylko wyjątkowi ludzie i wyjątkowe książki – które przypominają ci, że owszem, jakiś czas temu umarłeś, ale wciąż możesz powrócić do życia – pomagają ci je odzyskać”.
Niby jest Vegas, balowanie za firmowy hajs, amory z przystojnym pisarzem i wielki internetowy skandal, ale głównie wieje nudą. Gdyby wyrzucić wszystkie górnolotne cytaty i przemyślenia rodem od Paolo Coelho i połowę akapitów pełnych bełkotu, który niczego nie wnosi, książka straciłaby 1/3 objętości, za to zdecydowanie zyskałaby na atrakcyjności.
„Chyba uważał, że nie potrafiłabym go zrozumieć. Kiedy cierpimy, zwłaszcza z powodu czegoś, co właśnie się dzieje, trudno nam uwierzyć, że ktokolwiek jest w stanie nas zrozumieć, nawet jeśli przeszedł dokładnie to samo”.
Być może moje negatywne emocje wynikają ze zbyt wygórowanych oczekiwań – spodziewałam się, że dostanę więcej humoru, więcej romansu i więcej wyzwań. Bo tak naprawdę Pannie Pendergast wszystko przychodzi bez trudu (czy jest coś bardziej wkurzającego?) a jej niepowodzenia wynikają z faktu, że… no cóż, faceci bywają świniami.
„Rodzimy się na tym świecie z wielkim, nienazwanym brakiem. I prześladowana przez tą pustkę, przez ten zionący brak, kilka godzin później w końcu zasnęłam”.
Mam nadzieję, że kolejna książka autorki będzie lepsza pod względem stylu i prowadzenia akcji. Trzymam kciuki, bo książkoholizm łączy!
Sally Franson, Jak upolować pisarza, Kraków: Wydawnictwo Znak Literanova, 2018, 384 s.
Recenzja powstała dizęki uprzejmości Wydawnictwa Znak.
No widzę, że z komórki się jednak mój komentarz nie dodał. Tak jak pisałam na IG, mam bardzo podobne wrażenia :/
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Widzę problem, oba komentarze się dodały, ale czekały na zatwierdzenie głęboko schowane w spamie. Już wszystko powinno być ok <3
PolubieniePolubienie