O tym, jak bardzo uwielbiam smoki, pisałam już w recenzji „Smoczej straży”. Kiedy odnalazłam mój ulubiony motyw w drugiej części trylogii PAN, nie mogłam powstrzymać entuzjazmu.
Lee, chcąc odszukać prawdziwego mordercę elfiego strażnika i ostatecznie oczyścić z zarzutów swoją przyszłą żonę, znika bez śladu. Ale Felicyty bynajmniej się bez niego nie nudzi. W końcu spotyka się z super sławnym aktorem, gra na nerwach Ciaranowi, który rolę nauczyciela bierze sobie bardzo do serca i oczywiście próbuje odszukać przyjaciela. Przez co (oczywiście) pakuje się w kłopoty, dzięki którym zyskuje szansę poznania całej bandy czystokrwistych, nadętych jak balony elfów, a nawet (równie nadętego) Merlina. Księga przepowiedni jak zwykle miesza, Felicity dowiaduje się coraz więcej o całej tej aferze i dochodzi do wniosku, że wolałaby jednak żyć w błogiej nieświadomości, a cała historia zyskuje znamiona epickiej wyprawy na poszukiwanie legandarnego skarbu, której nie powstydziłby się sam Indiana Jones.
Nie brakuje również spięć ze szkolną bandą gwiazd, jeszcze większych spięć z rodziną (która okazuje się jeszcze bardziej koszmarna, niż Adamsowie), podejrzanych obrazów, bardziej lubi mniej intencjonalnych podróży w czasie (często będących wpływem nadmiernego imprezowania), prób rozwinięcia swoich umiejętności i… bohatera rodem z książki o Piotrusiu Panie.
Gdybym już nie była wielką zwolenniczką tej serii, pokochałabym ją za pracę głównej bohaterki w National Gallery i magię, z którą autorka traktuje malarstwo. Konia z rzędem temu, kto nie miał nigdy wrażenia, że postać z portretu zaczyna nas obserwować, gdy tylko się odwrócimy. Albo temu, kto nie czuł nigdy na twarzy wiatru powiewającego liśćmi wyjątkowo malowniczego pejzażu. Ja tam całkowicie wierzę, obrazy żyją naprawdę. A że można przez nie przejść do innego świata nie dziwi mnie ani odrobinę.
A jeśli o pejzażach mowa, to wielkomiejskim Londynem, dane jest czytelnikowi odwiedzić podczas lektury znacznie bardziej nietypowe miejsca – między innymi Wersal Marii Antoniny, obłędnie zieloną krainę elfów i spowity mgłami zamek Avalonu.
I pojawiają się SMOKI! Czy wspominałam już, jak bardzo KOCHAM smoki? A te, choć jak na razie pojawiły się zaledwie w kilku scenach, zapowiadają się obłędnie. Przede wszystkim są zmiennokształtne (mogą przyjmować zarówno formę bestii, jak i ludzką), co daje nam jeszcze więcej zabójczo przystojnych młodzieńców gotowych łamać niewiaście serca. A przynajmniej mam taką nadzieję.
W pewnym momencie obawiałam się trochę, że Felicyty, która jest jedną z niewielu naprawdę fajnych kobiecych postaci w tego typu literaturze młodzieżowej, straci swój pazur i będzie ją czekał los jednej z awanturujących się, kochliwych nastolatek. W końcu schudła, wyładniała, zaczęła pamiętać o porannym prysznicu (a nawet o uczesaniu włosów!) i nagle cała rzesza facetów (i półelfów) traci dla niej głowę. Całe szczęście, chociaż robi naprawdę głupawe rzeczy, nie ma najmniejszego zamiaru przytemperować swojego charakterku. I chociaż odrobinę bardziej lubiłam potykającą się o własne nogi City-grubaskę przyciągającą publiczne blamaże niczym magnes opiłki żelaza, to jej metamorfoza nie aż tak bardzo mi nie przeszkadza. Oby tylko jej cięty język nie uległ stępieniu!
To prawda, bywa przewidywalna. Ale jest też zabawna, magiczna i intrygująca. Idealna lektura dla „młodszej młodzieży” (w końcu siebie wciąż uważam za odrobinę tylko starszą młodzież). Gwarancja przyjemnego oderwania się od szarej rzeczywistości chociaż na jeden wieczór. W końcu miłość, humor, magia i przygoda to połączenie idealne.
Sara Regnier, PAN. Tom 2. Mroczna przepowiednia króla elfów, Gdańsk: Wydawnictwo Adamada, 2018, 400 s.
Recenzja powstała we współpracy z portalem sztukater.pl.