Burzliwe losy dzieł sztuki, zarówno tych szczęśliwie zachowanych w zbiorach polskich, jak i utraconych podczas niejednej wojennej zawieruchy, bywają gotowymi scenariuszami filmów akcji, lub tylko czekają na spisanie w powieści sensacyjnej (osobiście nie mogę się doczekać, aż ktoś w końcu sfabularyzuje losy „Sądu Ostatecznego” Memlinga, który wreszcie doczekał się porządnej popularyzacji. Bo historia jest genialna, ale i piekielnie trudna do przedstawienia.). Inspirują tajemnicze okoliczności powstania obrazów, niejasne pobudki fundatorów, rozbudowana symbolika, grabieże, oferty kupna, nanoszone poprawki i przemalowania, aż w końcu całkiem częste przypadki zniknięcia z kart historii, urwane tropy, domysły, trwające latami poszukiwania i cudowne odzyskiwanie skradzionych dóbr kultury, które co jakiś czas wypływają na aukcjach albo odnajdują się na strychu wiekowego esesmana.
„Portret młodzieńca” Rafaela, Bursztynowa Komnata, działalność słynnych „The Monuments Men” i w końcu „Chrzest Warneńczyka” Matejki pociągają nie tylko ze względu na kunszt artystyczny dzieł sztuki i nostalgię po ich utracie, ale również swoją historią, tajemniczością i obietnicą przygody.
Siembieda urzekł mnie ironicznym poczuciem humoru i zgrabnym połączeniem faktów historycznych z własnymi domysłami i czystą literacką fikcją. I genialnymi porównaniami!
„Po namyśle i przeliczeniu kalorii zdecydował się na kawałek francuskiego sera, którego nazwa w wolnym tłumaczeniu brzmiała: „nogi listonosza w sierpniu”, ale smakował wyśmienicie.”
Głównego bohatera naprawdę da się lubić. Ja polubiłam go momentalnie, gdy wykazał się perfekcyjną znajomością moich ukochanych lektur z dzieciństwa. Bądźmy szczerzy – ludzi zaczytanych w „Tajemniczej Wyspie” nie można nie lubić.
„Tom – wyblakłej żółtej oprawie był tak zaczytany, że przypominał solidną porcję lasagne.”
– i choć miłośnicy książek „bez śladów użytkowania” i czciciele wszelkiego-słowa-jakie-kiedykolwiek-zostało-wydrukowane zapewne złapią się za głowy, to moje wydanie trylogii Verne’a wygląda bardzo podobnie.
Wracając do bohatera – Jakub Kania jest błyskotliwym prokuratorem IPNu specjalizującym się w ściganiu zbrodniarzy i odzieraniu z fałszu względnej prawdy historycznej, który zupełnym przypadkiem i całkiem prywatnie zaczyna interesować się sprawą zaginionego przed laty „Chrztu Warneńczyka” Matejki. Rozpoczyna więc poszukiwania w stylu Pana Samochodzika – zawędruje nawet na mazurskie wyspy! (A seria Nienackiego była, tuż obok Verne’a, drugą moją zaczytaną na śmierć, najulubieńszą lekturą beztroskich lat. Pewnie podobnie jak u większości historyków sztuki.).
I przy tym jest to powieść sensacyjna z prawdziwego zdarzenia – jest pilnie strzeżona przepowiednia, przedwieczne bractwo, tajemnicze zabójstwa, wojny religijne, wyścig z czasem i agenci potrafiący pokonać przeciwnika przy użyciu jednego palca. Tym, co szczególnie mi się podobało, jest brak „oszołomstwa”, często charakteryzującego książki tego gatunku – bohater nie jest mitycznym herosem (choć jak na mój gust jest nieco zbyt przystojny), popełnia błędy, bywa niepewny i nie zawsze rozwiązuje postawione przed nim zagadki. Dzięki bogatemu czerpaniu z historii (której wyobraźnia autora dodaje drugie dno) i zachowaniu umiaru podczas korzystania z efektów specjalnych jest to opowieść, w która naprawdę łatwo uwierzyć. Mimo pewnych bardzo sprzyjających bohaterowi zbiegów okoliczności – no bo kto z nas ma w rodzinie dwóch tajnych agentów zupełnie różnych wywiadów? Z drugiej strony ostatnie pięćdziesięciolecie to były naprawdę ciekawe czasy.
Wplatając w fabułę wiele pobocznych, pozornie nieistotnych wątków, Siembieda buduje historie kreowanych przez siebie postaci robiąc z nich osoby z krwi i kości – stworzone ze swych marzeń, doświadczeń, przeżyć, sukcesów i rozczarowań.
Duży plus również za nienachalny wątek romantyczny, który, choć bardzo istotny, w żadnym wypadku nie wysuwa się na pierwszy plan (chociaż Kasia również jest nieco zbyt urodziwa jak na mój gust. Ja chyba po prostu preferuję brzydali).
Podążając za słowami przedwiecznego proroctwa autor przenosi nas z miejsca na miejsce – od współczesnej Warszawy, gdzie dzieje osadzony został trzon fabularny historii, przez średniowieczne tereny dzisiejszej Portugalii, wojny Władysława Warneńczyka, dwór cara Aleksandra I, krakowską pracownię Matejki i powstanie styczniowe aż do odległej przyszłości. To prawdziwa żonglerka czasów, miejsc i kultur, gdzie wspólnym mianownikiem jest konflikt religijny między światami chrześcijaństwa i islamu. Niezwykle wciągająca podróż, którą pochłania się jednym tchem.
Jeśli coś mi się w tej książce nie podobało, to przeskok w przyszłość. Rozumiem konieczność tego zabiegu dla zamknięcia fabuły, podoba mi się również koncepcja, zgodnie z którą w ostatecznym rozrachunku bogaci będą biednymi, a pierwsi ostatnimi. Jednak tunele czasoprzestrzenne, awatary i skanowanie fal mózgowych to zupełnie nie moje klimaty. A i wizja potęgi, jaką w przyszłości (wreszcie) osiągnąć ma nasz kraj zdaje się być nieco zbyt utopijna. Chociaż moralizatorskiemu Matejce z pewności by się spodobała. Osobiście wolę jednak, żeby niektóre nierozwiązywalne tajemnice zostały tajemnicami.
Bardzo się cieszę z „odczarowania” Matejki, który dotychczas wrzucany był do jednego worka z malarstwem historycznym i „malarzami końskich zadów”, przez co odbierany jest jako artysta po prostu nudny i nieciekawy. Ba, pamiętam nawet, że niektórymi jego dziełami narracyjnymi ilustrowane były moje podręczniki do historii (sic! a przecież nie jestem jeszcze bardzo stara!), choć trudno o malarza bardziej ahistorycznego niż właśnie Matejko. Fantastycznie, że ktoś w końcu sięgnął po mistycyzm i historiozofię „malarza straconych szans”.
Polecam fanom historycznych zagadek i niewyjaśnionych tajemnic. Sama z wielką chęcią sięgnę po kolejny tom przygód prokuratora Kani.
Maciej Siembieda, 444, Warszawa: Wydawnictwo Wielka Litera, 2017, 560 s.
Za przyjemność lektury dziękuję wydawnictwu Wielka Litera.