Przyszedł czas na ostatnią pozycję z mojej akcji „nadrabiania młodzieżówek”. Przynajmniej na jakiś czas, bo powieści fantastyczne okazały się być świetnym lekarstwem na książkowego kaca i już wiem, że będę praktykować tą metodę. Strasznie się cieszę, że starczyło mi cierpliwości i grzecznie wyczekałam swoje w bibliotecznej kolejce żeby w końcu dostać „Szóstkę wron” w swoje ręce. Bo naprawdę warto.
To książka, którą bez chwili wahania kupiłabym „po okładce”, gdyby tylko wpadła mi w ręce w sklepie, dawno nie widziałam tak fajnie wydanej książki dla młodzieży. I jak czarne brzegi stron, tasiemka-zakładka i grafiki rozpoczynające rozdziały są estetyczne, tak wrona z okładki, której skrzydła nakrywają miękko wieże miasta, to moim zdaniem mistrzostwo świata. W dodatku blurb na tylnej stronie okładki jest trafny naprawdę zaciekawia (a zwykle umieszczone w tym miejscu streszczenia czy rekomendacje nie mają za wiele wspólnego z samą książką lub zwyczajnie zniechęcają). A treść jak najbardziej odpowiada świetnemu wydaniu.
Przede wszystkim bez pamięci zakochałam się w klimacie Ketterdamu. W strojnych pałacach i odrapanych spelunkach, przystaniach, targach, domach gry i domach rozkoszy. W kolorowych fasadach i wilgotnych wnętrzach, w ulicznych teatrach i przestępczym półświatku. Ta specyficzna brudnomiejskość szemranych dzielnic to coś, czym urzekł mnie Pratchett i coś, czym urzekła mnie Bardugo. Pomieszanie wilgotnej, zielonkawo upiornej atmosfery Wenecji ze swoistym merkantylnym pragmatyzmem Niderlandów to coś, co ja kupuję – te dwie handlowe potęgi zdecydowanie zasługują na mariage, jaki zafundowała im autorka tworząc swoje miasto kupców i złodziei. I choć Holandia wciąż pozostaje na mojej liście podróżniczych marzeń, to bezsprzecznie piękna i czarowna Wenecja ma w sobie ten niepokojący pierwiastek, dzięki któremu nieokreslony dreszczyk na przedramionach nie pozwala ostatecznie rozstrzygnąć, czy jest to jednak miasto miłości, czy miasto śmierci.
Nie bez znaczenia dla istoty stworzonego przez Bardugo świata jest również jej dbałość o nazewnictwo. Sztuczne języki, którymi posługują się postacie (lub jak to określa sama autorka „zmasakrowany język niderlandzki”) brzmią tak specyficznie znajomo, że odczuwanie planu akcji powieści jako realnego i całkiem rzeczywistego nie sprawia czytelnikowi najmniejszych trudności. A nazwisko Jana Van Ecka już totalnie zrobiło mój dzień.
No tak, teraz postacie! Tytułowa „Szóstka wron” to prawdziwa mieszanka kulturowa będąca swego rodzaju odwzorowaniem handlowego charakteru miasta, gdzie mieszają się języki, zwyczaje, wierzenia i kolory skóry. Świętobliwy łowca czarownic, „czarownica” z przeszkoleniem wojskowym, legendarny postrach gangów, eteryczna złodziejka sekretów, wesołkowaty rewolwerowiec ze zgubnym uzależnieniem od hazardu i adrenaliny oraz zbuntowany dzieciak z dobrego domu. Z jednej strony to tylko banda dzieciaków, które wpadły kiedyś w tarapaty i obracają się w „złym towarzystwie”, z drugiej co postać, to charakterek. I po prostu nie sposób nie żywić sympatii do każdego z nich. Razem są prawdziwą mieszanką wybuchową. Dosłownie.
Z pewnością nie jest to drużyna marzeń, raczej grupa wyrzutków (za to z poczuciem humoru!). A przed nimi skok stulecia – włamanie do najpilniej strzeżonej twierdzy na świecie i zuchwały rabunek. A jak wiadomo, najcenniejsze skarby to nie złoto i kosztowności, a wiedza i informacje. Ale czego się nie robi dla wysokiej nagrody?
To książka, która wciąga czytelnika w sam środek wydarzeń i nie chce puścić. Najpierw kusi klimatem, potem fascynuje złożonością bohaterów, a na koniec wkręca w akcję i ani się człowiek obejrzy, a przewraca ostatnią stronę. I jest głodny więcej, więcej i więcej. I w tym momencie cudowna jest świadomość, że powstał ciąg dalszy. Ustawiam się w bibliotecznej kolejce po następną część.
Leigh Bardugo, Szóstka wron, Warszawa: Wydawnictwo MAG, 2016, 496 s.