Przyznaję bez bicia, że początkowo czytanie szło mi nieco opornie (a nawet kilkukrotnie odłożyłam książkę „na później” nie czując natchnienia), trudno było mi odpowiednio wczuć się w opisywany świat – kompletnie nie znam się ani na przetargach, ani na broni, ani na amerykańskim systemie prawnym, ani (do czego najbardziej wstyd się przyznać) na wojnach współczesnych czasów. Jednak mimo początkowych problemów, z każdą kolejną stroną czytało mi się coraz sprawnej i coraz bardziej wsiąkałam w lekturę.
Bardzo dobrze zrobiła mojemu przesiąkniętemu kaszką i pieluchami umysłowi – dawno nie czytałam nic tak daleko odbiegającego od mojej wiedzy i zainteresowań. Już prawie zapomniałam, jakie to fantastyczne uczucie dowiedzieć się czegoś zupełnie nowego.
„Rekiny wojny” to wspaniały przykład tego, że to życie pisze najlepsze scenariusze do sensacyjnych filmów. Historia o absurdach, o tym, jak obejścia, oszczędności i przymykanie oczu oddały losy całkiem poważnych i zupełnie realnych wojen w ręce dwóch obrotnych dwudziestolatków na haju. Zawiłości systemu, biurokracja, odpowiednia interpretacja przepisów i naprawdę uparty dzieciak, którego ambicją było zostać handlarzem broni – trochę straszny i bardzo fascynujący proces „od zera do milionera”.
Czytając o takiej postaci, jak Efraim Diveroli odkryłam skąd się biorą stereotypy. To człowiek uparty, chciwy, ale i pracowity, posiadający niesamowitą smykałkę do interesów, ale kompletnie nieliczący się z innymi – ani ze współpracownikami ani z partnerami w biznesie, bez wyrzutów sumienia idzie po trupach do celu. A celem jest większy i większy zysk. Sylwetka bardzo skutecznego, ale krótkoterminowego biznesmena.
Drugim głównym bohaterem jest rząd Stanów Zjednoczonych i jego prawno-biurokratyczne absurdy. Z jednej strony wspiera rozwój małych przedsiębiorstw, z drugiej kompletnie nie daje sobie rady z kontrolą ich rzetelności. Z jednej strony przeznacza olbrzymi nakład finansowy na pomoc Afgańczykom, z drugiej jak najwięcej oszczędza na wysyłanej im broni. Z jednej strony angażuje się w konflikty zbrojne, z drugiej ustanawia embargo na kupowanie broni od dwóch najkorzystniejszych dostawców. I w taki oto sposób jeden narwany dzieciak i jego kumpel masażysta odpowiadali za dostawę uzbrojenia podczas wojny w Iraku i Afganistanie. Jak dobrze, że takie rzeczy zdarzają się nie tylko w Polsce :D
I jeszcze parę słów o okładce, bo wbrew ludowym mądrościom zawsze trochę oceniam po niej książkę. Wiele osób nie lubi okładek filmowych i je też z reguły za nimi nie przepadam. Oczywiście odtwórcy głównych ról kompletnie nie pasują mi do bohaterów ani pod względem wyglądu, ani charakteru, co jest jeszcze bardziej odczuwalne, gdy wewnątrz książki znajduje się wkładka z ich zdjęciami. Ale wielkie brawa za napis – „Rekiny wojny” prostą masywną czcionką, drukowanymi literami w moim ulubionym kolorze Barbie pink – bardzo dobrze widoczny, a kontrast między kolorem tytułu i ilustracją jest niemalże groteskowy. I jest w nim coś z nocnego życia Miami i całonocnych imprez w apartamentach Flamingo. Prawdopodobnie napis miał po prostu rzucać się w oczy – taki w końcu nadrzędny cel plakatu filmowego – przyciągnąć uwagę i zainteresować potencjalnego odbiorcę. Ale skoro już mój mózg się chwilowo przebudził, to nikt nie zabroni mi popełnić nadinterpretacji i w dwóch linijkach różowego tekstu widzieć dwoistość ludzkiej natury, absurdalny komizm bezsensownych przypadków i brak lęku wobec podstępnie wkradającej się drzwiami i oknami ideologii gender. No bo jak to tak, REKINY WOJNY na różowo? ;)
Guy Lawson, Rekiny wojny. Jak trzech kolesi z Miami Beach stało się najniezwyklejszymi przemytnikami broni w dziejach, Kraków: Znak Literanova, 2016, 336 s.
Za przyjemność lektury dziękuję wydawnictwu Znak.