Podczas tracenia fortuny na upragnionych truskawkach i botwince w osiedlowym warzywniaku skusiła mnie ta niewielka książeczka leżąca niepozornie między włoszczyzną, a ziemniakami. Spotkałam się z kilkoma bardzo pochlebnymi opinii o tej serii i byłam ciekawa, czy mnie również wciągnie na śmierć i życie (czyli na wszystkie 47 tomików) – zatem bez większych wyrzutów sumienia uległam pokusie i w siatce z włoszczyzną przyniosłam do domu pierwszy tom „Sagi o Ludziach Lodu”.
Po tego rodzaju tasiemcu nie spodziewałam się żadnych głębokich przemyśleń natury egzystencjalnej ani specjalnie literackiego języka – i bardzo dobrze, bo srogo bym się rozczarowała. Zarówno poprzez miejsce zakupu, jak i dzięki dumnemu znacznikowi z tyłu książki: „Fakt. Kolekcja” nastawiałam się raczej na lekką i przyjemną lekturę, idealną na leniwy poranek w hamaku na balkonie. Mimo to książka mnie rozczarowała.
Zaczęło się całkiem ciekawie – szesnastoletnia Silie po śmierci rodziny usiłuje przetrwać kolejny dzień w ogarniętym zarazą Trondheim. Okazuje się być dobrą duszą, przygarnia więc dwoje małych dzieci znalezionych po drodze i namówiona przez tajemniczego i potwornego Zwierzoczłeka (w opisie całkowicie różnego od zawadiackiego Janosika na okładce) ratuje pewnego przystojnego drania przed malowniczo zaplanowaną egzekucją. Kolejne wydarzenia to ciąg ucieczek i pościgów oraz porywy serca to w kierunku to Przystojnego Drania, to odrażającego Zwierzoczłeka kryjącego w sobie demoniczną tajemnicę.
Być może za bardzo się wyzłośliwiam, a tego rodzaju książka po prostu miała taka być (w końcu cena 4.99 nie wzięła się z kosmosu). Lekka rozrywka dla zabieganych, nic więcej. Ale po prostu nie potrafię traktować poważnie pełnych egzaltacji wyznań targanych emocjami bohaterów i zamiast westchnienia grozy powodują one u mnie raczej parsknięcia śmiechu: „Złożyłem sobie przysięgę, że to okrutne dziedzictwo umrze wraz ze mną. Nigdy nie będę leżeć w objęciach kobiety, by niebezpieczne nasienie, które nosze w sobie, nie przeszło na innych.” – s. 123
„Jest w niej smocze nasienie, które wlał w nas zły Tengel. Smocze nasienie!” – s. 125
Oczywiście już 100 stron później (UWAGA – SPOILER) Zwierzoczłek leży w objęciach kobiety i robi użytek ze swojego złego nasienia. Co za niespodzianka.
„Gdy drżał na całym ciele, to, mimo że był już u niej tego wieczoru, otwierała przed nim swe łono, bo to przynosiło mu ukojenie.” – s. 225. Czyż to nie romantyczny i bardzo namiętny opis? Ale oczywiście „Czyniła to z pewnym smutkiem, gdyż jak większość kobiet uznawała wspólnotę duchową za ważniejszą.” Jakże by inaczej.
Samej książki nie czytało się źle, choć topornie stylizowany na szesnastowieczny język wypowiedzi bohaterów bywa męczący w swej nieudolności. Trochę się pośmiałam, trochę odmóżdzyłam (bardzo przyjemne w czasie sesji – polecam). Wolę jednak, w chwilach słabości i z potrzeby bezrefleksyjnego relaksu, tego rodzaju telenowele oglądać na ekranie telewizora („Zbuntowany anioł” i „Gorzka zemsta” <3). I choć końcówka robi się ciekawsza, może nawet trochę intrygująca, na szczęście nie czuję potrzeby sięgnięcia po kolejny tom – mój portfel chwilowo jest bezpieczny.
Margit Sandemo, Zauroczenie, Waszawa: NORDI-PRESS, 2015, 237 stron.